Na Skrzydlach Orlow
Na Skrzydlach Orlow читать книгу онлайн
Iran, ostatnie dni szacha. Kilku pracownik?w ameryka?skiego koncernu trafia do wi?zienia w Teheranie. ?adne interwencje nie odnosz? skutku, a wobec chwilowego "bezkr?lewia" nie ma z kim pertraktowa?. Ross Perot, w?a?ciciel koncernu, postanawia na w?asn? r?k? odbi? wi??ni?w – zak?adnik?w. Jego ekipa, z?o?ona z pracownik?w sp??ki i jednego zawodowego komandosa, wkracza do akcji…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Powiedz im, że musimy jechać – polecił Rashidowi Simons. Nastąpiła krótka wymiana zdań.
– Musimy wypić jeszcze jedną herbatę – oznajmił Rashid.
– Nie – odparł stanowczo Simons i wstał. – Ruszajmy! Łagodnie uśmiechając się i kłaniając mieszkańcom, Simons zaczął wydawać ostre polecenia głosem, który zadawał kłam jego uprzejmemu zachowaniu się.
– Wszyscy na nogi! Wkładajcie buty! Dalej, spadamy stąd, jedziemy! Wstali. Wszyscy miejscowi chcieli uścisnąć dłoń każdemu z gości.
Simons ciągle przepychał ich w kierunku drzwi. Odnaleźli swoje buty i włożyli je, ciągle kłaniając się i ściskając ręce. W końcu udało im się wydostać na zewnątrz i wsiąść do „Range Roverów”. Musieli poczekać, aż wieśniacy wymanewrują jeepami, które blokowały wyjazd, a w końcu ruszyli, podążając za nimi górską drogą.
Byli ciągle żywi, ciągle wolni, ciągle w drodze. Wieśniacy odwieźli ich do mostu i pożegnali się.
– Nie odeskortujecie nas do granicy? – spytał Rashid.
– Nie – odparł jeden z nich. – Nasze terytorium kończy się na moście.
Druga strona należy do Sero.
Mężczyzna w długim czarnym płaszczu uścisnął wszystkim ręce.
– Nie zapomnij przysłać nam zdjęć – powiedział do Taylora.
– Macie to jak w banku – odparł Keane z kamienną twarzą. Opuszczono przeciągnięty w poprzek mostu łańcuch. „Range Rovery” przejechały na drugą stronę i przyspieszyły.
– Mam nadzieję, że nie będziemy mieć takich samych kłopotów w następnej wiosce – odezwał się Rashid. – Widziałem się dziś po południu z przywódcą i wszystko z nim ustaliłem.
„Range Rovery” nabrały szybkości.
– Zwolnij – rzucił Simons.
– Nie, musimy się spieszyć. Byli o jakąś milę od granicy.
– Zwolnij ten cholerny wóz – warknął Simons. – Nie mam ochoty zginąć na tym etapie.
Przejeżdżali obok czegoś, co wyglądało jak stacja benzynowa. W małym baraku paliło się światło.
– Stop! Stop! – wrzasnął nagle Taylor.
– Rashid… – rzucił Simons.
Prowadzący drugi samochód Paul zatrąbił, błysnął światłami.
Kątem oka Rashid zobaczył dwóch mężczyzn biegnących od strony stacji, w biegu odbezpieczających i ładujących karabiny.
Prawie stanął na pedale hamulca. Samochód zatrzymał się z piskiem. Paul stanął już wcześniej, przy samej stacji. Rashid wyskoczył z wozu.
Dwaj mężczyźni wycelowali w niego karabiny.
„Znowu się zaczyna” – pomyślał.
Zaczął po swojemu, ale nie słuchali go, wsiedli, każdy do innego „Range Rovera”. Rashid powrócił na siedzenie kierowcy.
– Jedź – rozkazano mu.
Minutę później znaleźli się u stóp wzgórza, na którym była granica. Mogli już dojrzeć światła posterunku granicznego.
– Skręć w prawo – rzucił anioł stróż Rashida.
– Nie – sprzeciwił się Rashid. – Mamy pozwolenie na jazdę do granicy i…
Mężczyzna groźnym gestem podniósł karabin. Rashid zatrzymał samochód.
– Posłuchaj, przyjechałem do waszej wioski dziś po południu i dostałem pozwolenie na przejechanie…
– Zjedź tam.
Byli mniej niż pół mili od Turcji i od wolności. Ich siedmiu przeciw dwóm strażnikom – to było kuszące…
Ze wzgórza, od strony posterunku granicznego, zjechał pędem jakiś jeep i zarzucając zatrzymał się przed „Range Roverem”. Wyskoczył zeń podniecony młodzieniec z pistoletem w ręku i podbiegł do okna Rashida.
Rashid opuścił szybę i odezwał się:
– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Młody człowiek skierował swój pistolet w jego głowę.
– Zjedź tamtą drogą! – krzyknął.
Rashid ustąpił. Pojechali drogą w dół. Była jeszcze węższa od poprzedniej. Wioska leżała o niecałą milę. Gdy dojechali, Rashid wyskoczył z samochodu, mówiąc: „Zostańcie tu. Ja to załatwię”.
Kilkunastu mężczyzn wyszło z chat, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyglądali jeszcze bardziej na bandytów niż mieszkańcy poprzedniej wioski.
– Gdzie jest przywódca? – zapytał głośno Rashid.
– Tu go nie ma.
– To go przyprowadźcie. Rozmawiałem z nim dziś po południu. Jestem jego przyjacielem. Otrzymałem od niego pozwolenie, aby przekroczyć granicę z tymi Amerykanami.
– Dlaczego jesteś z Amerykanami? – zapytał ktoś.
– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Nagle, dosłownie znikąd, pojawił się przywódca wioski, z którym Rashid rozmawiał po południu. Podszedł i pocałował Rashida w oba policzki.
– Hej, to mi się podoba – powiedział siedzący w drugim „Range Roverze” Gayden.
– Dziękujmy za to Bogu – zauważył Coburn. – Nie byłbym już w stanie wypić więcej herbaty dla uratowania życia.
Przywódca, ubrany w ciężki afgański płaszcz, podszedł do nich, nachylił się do okna i każdemu podał rękę.
Rashid i obaj strażnicy wrócili do samochodów.
Kilka minut później podjeżdżali pod wzgórze, do przejścia granicznego.
Paul, siedzący za kierownicą drugiego samochodu, znów pomyślał o Dadgarze. Cztery godziny temu, w Rezaiyeh, wydawało się rozsądne zrezygnować z pomysłu przekraczania granicy konno, aby ominąć drogi i posterunki. Teraz nie był już tego taki pewien. Dadgar mógł wysłać zdjęcia jego i Billa na każde lotnisko, przejście graniczne, do każdego portu morskiego. Nawet jeśli nie było tam ludzi wiernych rządowi, fotografie mogły gdzieś zostać wywieszone. Irańczycy najwyraźniej chętnie korzystali z każdego pretekstu, żeby zatrzymać Amerykanów i przepytywać ich. Od samego początku EDS nie doceniało Dadgara…
Posterunek graniczny był jasno oświetlony wysokimi lampami jarzeniowymi. Oba samochody wolno przejechały obok budynku i zatrzymały się w miejscu, w którym rozciągnięty w poprzek drogi łańcuch oznaczał koniec terytorium irańskiego.
Rashid wysiadł. Porozmawiał z wartownikami, po czym wrócił.
– Nie mają klucza do otworzenia łańcucha – oznajmił. Wysiedli.
– Przejdź na stronę turecką i sprawdź, czy jest tam Boulware – polecił Rashidowi Simons.
Irańczyk zniknął.
Simons uniósł łańcuch, nie mógł go jednak podnieść tak wysoko, aby „Range Rovery” przejechały pod spodem.
Ktoś znalazł kilka desek i oparł je o łańcuch, aby zobaczyć, czy samochody nie mogłyby po nich przejechać. Simons potrząsnął głową – tak nie da rady.
Zwrócił się do Coburna.
– Czy w torbie z narzędziami jest piła do metalu? Coburn powrócił do samochodu.
Paul i Gayden zapalili papierosy.
– Musisz zdecydować, co chcesz zrobić z tym paszportem – odezwał się Gayden.
– Co masz na myśli?
– Zgodnie z prawem amerykańskim za używanie fałszywego paszportu grozi kara więzienia i grzywna w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Grzywnę zapłacę, ale będziesz musiał karę odsiedzieć.
Paul zastanowił się. Jak dotąd, nie naruszył żadnych przepisów. Okazywał swój fałszywy dokument, ale tylko bandytom i rewolucjonistom, którzy i tak nie mieli żadnego prawa do sprawdzania dokumentów. Byłoby dobrze, gdyby nadal nie musiał mijać się z prawem.
– Racja – odezwał się Simons. – Jak tylko wydostaniemy się z tego cholernego kraju, koniec z łamaniem prawa. Nie mam ochoty wyciągać was z jakiejś tureckiej paki.
Paul wręczył swój paszport Gaydenowi, Bill uczynił to samo. Gayden dał je
Taylorowi, który włożył dokumenty do swych kowbojskich butów.
Coburn wrócił z piłą do metalu – Simons wziął ją i zaczął piłować łańcuch. Irańscy wartownicy rzucili się z krzykiem w jego kierunku. Simons zaprzestał piłowania.
Od strony tureckiej nadszedł Rashid, ciągnąc ze sobą kilku strażników i jakiegoś oficera. Porozmawiał chwilę z Irańczykami, potem odezwał się do Simonsa:
– Nie może pan przecinać łańcucha. Oni mówią, że musimy poczekać do rana. Poza tym Turcy też nie chcą, żebyśmy przechodzili dzisiaj.
– Mógłbyś się za chwilę źle poczuć – mruknął Simons do Paula.
– Co masz na myśli?
– Kiedy dam ci znak, po prostu źle się poczuj, OK?
Paul zrozumiał – strażnicy tureccy chcieli spać, a nie spędzić noc z gromadą Amerykanów. Za to gdyby jeden z nich nagle potrzebował opieki szpitalnej, nie bardzo mogliby odprawić go z kwitkiem.