Imii rozy
Imii rozy читать книгу онлайн
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktyn?w w p??nocnych W?oszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, kt?remu towarzyszy ucze? i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastr?j. Opat zwraca si? do Wilhelma z pro?b? o pomoc w rozwik?aniu zagadki tajemniczej ?mierci jednego z mnich?w. Sprawa jest nagl?ca, gdy? za kilka dni w opactwie ma si? odby? wa?na debata teologiczna, w kt?rej wezm? udzia? dostojnicy ko?cielni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje si?, ?e wyja?nienia mrocznego sekretu nale?y szuka? w klasztornej bibliotece. Bogaty ksi?gozbi?r, w kt?rym nie brak dzie? uwa?anych za niebezpieczne, mie?ci si? w salach tworz?cych labirynt. Intruz mo?e tam ?atwo zab??dzi?, a nawet — jak kr??? s?uchy — postrada? zmys?y.
Umberto Eco zaprasza czytelnika do udzia?u w fascynuj?cej, wielopoziomowej grze literackiej. W?oski pisarz nak?ada historyczn? mask? na wsp??czesne problemy, smuj?c rozwa?ania o u?omno?ci ludzkiej natury, psychologicznych motywach naszego post?powania, moralno?ci i — ucieczce od niej.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Kiedy wychodziliśmy, natknęliśmy się na progu na Malachiasza. Wydało się, że jest niezadowolony z naszej obecności, i zrobił ruch, jakby chciał się wycofać. Seweryn dostrzegł go ze środka i rzekł:
— Szukałeś mnie? Chciałeś… —Przerwał i spojrzał na nas. Malachiasz zrobił niedostrzegalny gest, jakby miał zamiar rzec: „Pomówimy później…”
My wychodziliśmy, on wchodził, wszyscy trzej znaleźliśmy się w drzwiach. Malachiasz powiedział dosyć się plącząc:
— Szukałem brata herborysty… Jestem… boli mnie głowa.
— Niechybnie z przyczyny ciężkiego powietrza w bibliotece —odparł Wilhelm tonem skwapliwej troski. —Winieneś dokonać okadzania.
Malachiasz poruszył wargami, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, potem zrezygnował, pochylił głowę i wszedł, kiedy my oddalaliśmy się.
— Co on ma wspólnego z Sewerynem? —zapytałem.
— Adso —rzekł mi ze zniecierpliwieniem mistrz —naucz się posługiwać własną głową. —Potem zmienił temat. —Musimy teraz wypytać kilka osób. Dopóki —dodał obrzucając spojrzeniem równię —dopóki jeszcze żyją. A właśnie, od tej chwili będziemy uważać na to, co jemy i pijemy. Bierz zawsze jedzenie ze wspólnego półmiska, napoje zaś z dzbana, po który sięgali przedtem inni. Po Berengarze my właśnie jesteśmy tymi, którzy najwięcej wiedzą. Poza, naturalnie, mordercą.
— Ale kogo chcesz wypytać teraz?
— Adso —rzekł Wilhelm —zauważyłeś, że rzeczy najciekawsze dzieją się tu nocą. Nocą się umiera, nocą krąży się po skryptorium, nocą sprowadza się w obręb murów niewiasty… Mamy opactwo dzienne i opactwo nocne, a to nocne wydaje się na nieszczęście ciekawsze od dziennego. Dlatego zaciekawia nas każdy, kto błąka się tu po nocach, łącznie na przykład z człowiekiem, którego widziałeś wczoraj w towarzystwie dzieweczki. Może historia z dzieweczką nie ma nic wspólnego z historią z truciznami, a może ma. W każdym razie przyszły mi do głowy różne pomysły co do owego wczorajszego człowieka, osoby, która niechybnie wie także inne rzeczy o nocnym życiu tego świętego miejsca. Otóż o wilku mowa, a wilk tu.
Wskazał mi Salwatora, który też nas spostrzegł. Zauważyłem lekkie zawahanie w jego krokach, jakby pragnąc nas uniknąć, zatrzymał się, by zawrócić. Była to chwila. Oczywiście zdał sobie sprawę z tego, że nie może uniknąć spotkania, i ruszył dalej. Odwrócił się w naszą stronę z szerokim uśmiechem i nieco namaszczonym „benedicte”.Mój mistrz ledwie dał mu dokończyć i zaraz przemówił doń szorstko:
— Czy wiesz, że jutro przybywa tu inkwizycja? —zapytał.
Salwator nie miał zachwyconej miny. Cichutkim głosem zadał pytanie:
— A co ja?
— A ty dobrze uczynisz, jeśli powiesz prawdę mnie, który jestem ci przyjacielem i bratem minorytą, jakim ty byłeś, miast mówić tym, których doskonale znasz.
Wzięty ostro w obroty, Salwator porzucił, zdać by się mogło, wszelką obronę. Spojrzał uległym wzrokiem na Wilhelma, jakby chciał dać do zrozumienia, że gotów jest odpowiedzieć na to, o co ów będzie pytał.
— Tej nocy przebywała w kuchni niewiasta. Kto był z nią?
— Och, femena,która sprzedawa się comotowar, nie może bon essereni aver cortesia —wyrecytował Salwator.
— Nie chcę wiedzieć, czy to poczciwa dziewczyna. Chcę wiedzieć, kto z nią był!
— Deu,jakież są femene malveci scaltride! Myślą dniem i nocą ino comomęża zwieść…
Wilhelm chwycił go gwałtownie za pierś.
— Kto z nią był, ty czy klucznik?
Salwator pojął, że nie zdoła dłużej kłamać. Zaczął opowiadać dziwaczną historię, z której z trudem dowiedzieliśmy się, że to on, by przypodobać się klucznikowi, dostarczał mu dziewczęta ze wsi, wprowadzając nocą w obręb murów, ale nie chciał powiedzieć jakimi drogami. Zaklinał się tylko, że czynił to z dobrego serca, i dobywał z siebie komiczną skargę, gdyż nie umiał znaleźć sposobu, by też mieć z tego przyjemność, by dziewczyna, po zaspokojeniu klucznika, dała coś także jemu. Powiedział to wszystko pośród obłudnych, lubieżnych uśmiechów i mrugnięć, jakby dawał do zrozumienia, że ma do czynienia z mężczyznami z krwi i kości, z takimi, dla których tego rodzaju praktyki są chlebem powszednim. I patrzył na mnie spod oka, a ja nie mogłem powściągnąć go, jak chciałbym, gdyż czułem się powiązany z nim wspólnym sekretem, jego wspólnikiem i towarzyszem w grzechu.
Wilhelm w tym momencie postanowił rzucić wszystko na jedną szalę. Spytał nagle:
— Czy Remigiusza poznałeś, zanim jeszcze byłeś z Dulcynem, czy potem?
Salwator padł mu do kolan błagając śród łez, by nie gubić go, by uratować przed inkwizycją, i Wilhelm przysiągł mu uroczyście, że nikomu nie powie o tym, czego się dowie, a wtenczas Salwator nie zawahał się wydać klucznika na naszą łaskę i niełaskę. Poznali się na Łysej Górze, obaj byli w bandzie Dulcyna, razem z klucznikiem uciekł i wstąpił do klasztoru w Casale; z nim też przeniósł się między kluniaków. Bełkotał, błagając o wybaczenie, i było rzeczą jasną, że niczego więcej odeń się nie dowiemy. Wilhelm doszedł do wniosku, że warto wziąć z zaskoczenia Remigiusza, i zostawił Salwatora, który pobiegł schronić się w kościele.
Klucznik był w przeciwległej stronie opactwa, przed spichlerzami, i układał się z kilkoma chłopami z doliny. Spojrzał na nas nie bez lęku i starał się zrobić wrażenie człowieka nader zaprzątniętego, ale Wilhelm nalegał na rozmowę. Dotychczas mieliśmy z tym człekiem niewielką styczność; był wobec nas uprzejmy, a i my wobec niego. Tego ranka Wilhelm zwrócił się doń, jakby miał do czynienia z konfratrem ze swojego zakonu. Klucznik miał minę kogoś zakłopotanego tą konfidencją i odpowiedział najpierw z wielką ostrożnością.
— Z racji swojego urzędu jesteś oczywiście zmuszony krążyć po opactwie także, kiedy inni śpią, tak mniemam —rzekł Wilhelm.
— To zależy —odparł Remigiusz —czasem są drobne sprawy do szybkiego załatwienia i muszę poświęcić im parę godzin snu.
— Czy w takich razach nie zdarzyło ci się nic, co mogłoby wskazać nam, kto krążyłby, nie mając twoich uzasadnień, między kuchnią a biblioteką?
— Gdybym coś zobaczył, doniósłbym opatowi.
— Słusznie —zgodził się Wilhelm i nagle zmienił temat. —Wieś w dolinie nie jest zbyt majętna, nieprawdaż?
— Tak i nie —odpowiedział Remigiusz —mieszkają tam prebendarze, którzy zależą od opactwa, i ci dzielą naszą zamożność w latach tłustych. Na przykład, w dniu świętego Jana otrzymali dwanaście korców słodu, konia, siedem wołów, byka, cztery jałówki, pięć cieląt, dwadzieścia owiec, piętnaście wieprzków, pięćdziesiąt kur i siedemnaście uli. A dalej dwadzieścia wieprzków wędzonych, dwadzieścia siedem form smalcu, pół miary miodu, trzy miary mydła, jedną sieć rybacką…
— Rozumiem, rozumiem —przerwał Wilhelm —ale dowiedz się, że nie mówi mi to jeszcze, jaka jest sytuacja wsi, którzy spośród jej mieszkańców są prebendarzami opactwa i ile ziemi ma pod uprawę dla siebie ten, kto prebendarzem nie jest…
— Ach to —rzekł Remigiusz —zwykła rodzina ma tutaj do pięćdziesięciu tabul ziemi.
— Ile to jest jedna tabula?
— Naturalnie cztery sążnie kwadratowe.
— Sążnie kwadratowe? Ile to?
— Trzydzieści sześć stóp kwadratowych daje sążeń kwadratowy. Albo jeśli wolisz, osiemset sążni liniowych czyni jedną milę piemoncką. A stąd da się obliczyć, że rodzina —na ziemiach po stronie północnej —może z uprawy oliwek mieć co najmniej pół wańtucha oliwy.
— Pół wańtucha?
— Tak, wańtuch czyni pięć hemin, zaś hemina osiem czarek.
— Zrozumiałem —powiedział mój mistrz zniechęcony. —Każdy kraj ma swoje miary. Czy wy na przykład mierzycie wino na pinty?
— Albo na garnce. Pięć garncy czyni konew, zaś dwanaście czaszę. Jeśli wolisz, garniec daje cztery kwarty po dwie pinty każda.
— Wydaje mi się, że rozjaśniło mi się w głowie —rzekł Wilhelm z rezygnacją.
— Czy chcesz wiedzieć coś więcej? —spytał Remigiusz tonem, który wydał mi się wyzywający.
— Tak. Pytałem cię o to, jak żyją w dolinie, albowiem rozmyślałem dzisiaj w bibliotece nad kazaniami dla niewiast ułożonymi przez Humberta z Romans, a w szczególności nad rozdziałem Ad mulieres pauperes in villulis.Gdzie powiada, że te bardziej niż inne narażone są na pokusę grzechów cielesnych z przyczyny swej nędzy, i mądrze rzecze, że one peccant enim mortaliter, cum peccant cum quocumque laico, mortalius vero quando cum Clerico in sacris ordinibus constituto, maxime vero quando cum Religioso mundo mortuo [97] .Wiesz lepiej ode mnie, że nawet w miejscach świętych, jak opactwa, nie brak nigdy pokus demona południowego. Rozważałem, czy stykając się z ludźmi ze wsi, zdołałeś dowiedzieć się, azali niektórzy mnisi, oby Bóg ich przed tym chronił, nakłonili jakie dziewczę do czynów rozpustnych.