Romans Wszechczas?w
Romans Wszechczas?w читать книгу онлайн
Wszystko zacz??o si? od tego, ?e rozlecia? mi si? samoch?d. Wraca?am z Gda?ska do Warszawy i za Pas??kiem wjecha?am sobie do lasu, ?eby nazbiera? kwiatk?w. ?ci?le bior?c, nie by?y to kwiatki, tylko jakie? badyle, zaczynaj?ce z siebie co? wypuszcza?. By?a pierwsza po?owa marca, pogoda od kilku dni zrobi?a si? cudownie pi?kna, s?o?ce ?wieci?o i flora zd??y?a zareagowa?…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– No tak, nie mogli tego zrobić, wiedząc, że są śledzeni. Dobrze, niech ci będzie, domyślam się, że dokonywali korzystnych zakupów, spokojnie i bez przeszkód. Rzeczywiście to było takie ważne i takie intratne, żeby aż wykombinować tę szopkę z zamianą?
– A jeżeli mieli napiętych kilka interesów? Jeżeli przez ostatnie miesiące ich działalność była utrudniona, jeżeli bali się milicji i nie mieli swobody i jeżeli nagromadziło im się tyle tego dobrego, że nie mogli znieść myśli o stracie…?
– Rozumiem, miliony leżą odłogiem i nie sposób ich dopaść. Jeżeli nawet coś kupią, nie przemycą tego, bo są pilnowani, nie zaniosą kacykowi, nic w ogóle nie zrobią. A nie mógł tych transakcji załatwiać kto inny? Musieli oni?
– Każdy liczył się z tym, że jest śledzony. Ktoś musiał mieć swobodę działania, no i właśnie oni ją zyskali. Dzięki temu mogli wreszcie, po miesiącach pertraktacji, zobaczyć się z różnymi osobami, odebrać od nich rozmaite cenne rzeczy, zwerbować nowych, nie podejrzanych ludzi, jadących za granice…
– A…! Ktokolwiek się z nimi zobaczył, już był trefny i kontrolowany?
– Właśnie. A im zależało na tym, żeby przepchnąć hurtem całą resztę mienia, bo zamierzali zlikwidować przedsiębiorstwo. Pojęcia nie masz, jacy byli ruchliwi, objechali całą Polskę…
– Musieli unikać hoteli i samolotów, żeby nie podawać nazwiska – zauważyłam. – Pewnie nocowali prywatnie. W Krakowie nabyli obrazek, w Poznaniu namówili kogoś, żeby zabrał do Paryża paczuszkę…
– Mniej więcej tak było. Tylko pomnóż to jeszcze przez dziesięć. No i rzecz najważniejsza, musieli się spotkać z tym kimś, kto pilnował reszty skarbów barona i to spotkać tak, żeby on sam nie podpadł. A zatem w tajemnicy.
– No to rzeczywiście nawet nieźle zgadłam. Za drugim razem chcieli robić to samo?
– A jak ci się zdaje?
– Osobiście jestem zdania, że raczej chcieli prysnąć. Odpracować jeszcze trochę i już nie wracać do domu, tylko zmyć się w siną dal. Ciągle pewni, że nikt się nimi nie zajmuje, a milicja siedzi w zaroślach i gapi się na fałszywego męża i fałszywą żonę. Tak było?
– No widzisz, jak to łatwo się domyślać, jak się człowiek przez chwilę zastanowi…
– Czekaj. Znów mi zaczyna nie pasować. Czy ja się dobrze domyślam, że ich komoda ma jakiś związek z mitycznym szefem?
– Możliwe, że dobrze.
– A mityczny szef ma związek z zaginionymi brylantami?
– Nie wiem, też możliwe.
– W takim razie coś tu jest bez sensu. Co ja w tym robię? Chyba, że to chodzi o ciebie. Jeżeli nie jesteś szefem, być może załatwiłeś wymianę brylantów. Przerażony ciążącym na mnie podejrzeniem, czym prędzej polecisz i przyznasz się, żeby mnie oczyścić. W każdą stronę wychodzi mi, że jesteś w to wszystko jakoś zamieszany i nie wiem, co ja tu mam stanowić, pułapkę, przynętę czy wyrzut sumienia.
– Może jeszcze coś innego? Na przykład doping.
– Jak to? Dla kogo?
– Dla ciebie. Doping do myślenia. Nie masz ochoty być podejrzana, zaczniesz się zastanawiać…
– I akurat dużo wymyślę, tyle, co kot napłakał. Tego, co do tej pory wymyśliłam, on jakoś pod uwagę nie bierze. Po jakiego diabła miałabym sama sobie podrzucać kluczyk do herbaty?
– Wyjęłaś go przecież i nikt go w tej herbacie nie widział.
– A, to dlatego kapitan tak się rozwścieczył?
– Możliwe…
– No dobrze, a włamywacz? Stali tam w końcu ludzie pod tym domem czy nie? Skoro stali, musieli go widzieć! Nie dość na tym, ten kluczyk do herbaty też musiał ktoś podrzucić, i to w ostatniej chwili, bo puszka była cały czas używana. Nie bez powodu kapitan zrobił mi awanturę za otwarte okno! Dlaczego nie było mowy o tym, czy ktoś przez to okno wlazł, czy nie? Przestali pilnować?
– Bardzo możliwe, że przestali. Nie o was przecież chodziło, tylko o prawdziwych Maciejaków.
– I to znaczy, że ja nie mam żadnego dowodu, że ktoś wlazł i podrzucił? I można mnie straszyć posądzeniami do upojenia?
– Owszem, można.
Zamilkłam na chwilę, starając się ochłonąć z wrażenia.
– No to ja się na to nie zgadzam – oświadczyłam stanowczo. – Wypraszam sobie. Zrób coś!
Marek zaczął się śmiać…
– No i sama popatrz, jak pięknie spełniłaś życzenie pułkownika, cały czas nie wiedząc, o co mu chodzi…
Wracając do miasta, pełna podejrzeń i wątpliwości, pełna żywej niechęci do wszelkich brylantów świata, ciężko urażona ustawicznym robieniem mnie w konia, powiedziałam:
– Jedźmy do tego Sopotu. Najlepiej jedźmy już pojutrze. Skoro pułkownik z takim zapałem udzielił mi zezwolenia, możliwe, że tam się coś przytrafi.
Do wypowiadania rozmaitych słów w złą godzinę zawsze byłam szczególnie utalentowana…