Zapalniczka
Zapalniczka читать книгу онлайн
Ostatnimi czasy Joanna Chmielewska pisa?a ciut s?abiej, jednak ta ksi??ka wydaje si? jej powrotem do najlepszej formy! Jestem zdecydowanie zadowolony z lektury. Chwyci?em j? oko?o 19 i sko?czy?em przed chwilk?, maj?c po drodze tylko przerw? na robienie kanapek… o kt?rych przypomnia?em sobie dzi?ki lekturze. Jestem bardzo zadowolony.
Ze swojej strony mog? j? gor?co poleci?. Stara, dobra Chmielewska w bardzo dobrym wydaniu! By?y momenty, w kt?rych prawie turla?em si? ze ?miechu. Opisy fotograficznego dzie?a o ?ladach zwierzyny, czy teksty o bezrobociu polegaj?cym na tym, "?e u nas nie ma ludzi do roboty" rozwala?y mnie na drobne fragmenty. Ale rozmowy pana policjanta z Joann? i znajomymi bi?y wszystko na g?ow?. Poni?ej fragmencik (z pomini?tymi opisami, by nie odbiera? innym przyjemno?ci z czytania)
– Je?dzi Pani konno?
– Je?d??
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak
– Jako d?okej?
– Nie
– Nie? To jako co?
– Jako je?dziec
– Je?dziec… Na wy?cigach?
– Nie
– A gdzie?
– Na pokazach
– Na jakich pokazach?
– Og?lnie, mo?liwo?ci konia wierzchowego.
(…)
– Po co pani by?a u weterynarza?
– Chcia?am si? poradzi?.
– W jakiej sprawie.
– Zdrowotnej
– Pani si? leczy u weterynarza?
– Ja nie. Ko?.
– Mo?e pani troch? ?ci?lej i szczeg??owo?
– (…) Chce pan szczeg??y fizjologii konia? Mog? da? Panu podr?cznik.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
A nie było na nich… No, takiego czerwonego pąka, namalowanego tuż pod rozgałęzieniem? Mógł być słabo widoczny.
O, coś takiego – zdziwiłam się. – Już mnie ktoś o to pytał. Sprawdziłam na wszelki wypadek, obejrzałam te nieszczęsne drzewka, ale nie. Nie ma na żadnym.
– Widocznie okazał pani cień przyzwoitości – mruknęła i ostatecznie opuściłyśmy teren paprotek, bo w końcu trasa nie była długa. Z ulgą przestałam patrzeć do tyłu i pod nogi, dzięki czemu omal nie usiadłam na wózeczku z własnymi zakupami. Ogrodniczka przytomnie chwyciła mnie pod ramię i ocaliła rośliny.
– Ja z tym nie mam nic wspólnego – zastrzegła się stanowczo. – I nie chcę mieć. Nie pani pierwsza tu o niego pyta, zaraz, a panią ktoś pytał? O co?
– O bzy z czerwonym paskiem. Telefonicznie.
– A…
Wyjęła z kieszeni dżinsów papierosy, wyjęłam swoje z torebki, zapaliłyśmy obie, zdecydowanie mijając się z panującymi trendami. Wygląd zewnętrzny jej, a zapewne i mój, nie wskazywał na żadne objawy chorobowe, widywałam osoby niepalące w stanie, na oko biorąc, znacznie gorszym.
– No, mam dosyć – powiedziała z determinacją. – Starałam się być lojalna i unikać plotek, ale wszystko ma swoje granice. Prosiłam pana Krzewca o zmianę adresu na wizytówkach, bezskutecznie, nie mam ochoty wplątywać się w jego dziwne interesy, nie zamierzam w nie wnikać, ale uważam, że powinnam to pani powiedzieć. Niech pani więcej roślin od niego nie kupuje.
Solennie zapewniłam ją, że rada jest spóźniona, bo właściwe postanowienie podjęłam już wcześniej. Czepiam się źródła wyłącznie przez ten bez. Więc jeśli ona może…
– Nic więcej się pani nie zmarnowało? – przerwała z zainteresowaniem.
– Owszem, choinki. I drobnostki, jeżyna, czarna porzeczka…
– No tak, krzewy. No, nie wiem. Chyba powiem pani prawdę.
Ton mściwości zadźwięczał w jej głosie, czekałam, zatem z wielkim zaciekawieniem. Co ten cholerny Mireczek wykombinował? Poza tym, że padł trupem, o czym ona najwyraźniej w świecie nie miała najmniejszego pojęcia, widać władze śledcze jeszcze do niej nie trafiły. Zawahałam się, powiedzieć jej o tym czy nie, zaraz, czy ja w ogóle mam prawo wiedzieć o jego tragicznym zejściu? Komisarz domniemywań nie potwierdził, ale też im nie zaprzeczył, mogę chyba sama z siebie wymyślić, że pan Krzewiec zszedł z tego padołu, kto mi zabroni plotki rozpuszczać? Każda baba ma prawo!
Ogrodniczka zaciągnęła się papierosem i podjęła męską decyzję.
– Ja o tym nie wiedziałam – zastrzegła się. – To, tutaj, kupiłam niedawno, z półtora roku temu, dopiero się urządzam, bo prawdę mówiąc, wszystko było zaniedbane. Razem z Krzewcem kupiłam.
Obejrzałam się za siebie i przysiadłam na niższym stosie toreb z ziemią. Ona wsparła się łokciem o wyższy stos obok.
– W jakim sensie razem? Do spółki…?
– Nie, skąd. Przez grzeczność zgodziłam się dalej udostępniać mu miejsce, a teraz mi ta grzeczność bokiem wychodzi.
– Miał tu u pani jakiś pokój? Biuro, pakamerę?
– Co też pani? Gdzie? Sama dla siebie mam jeden stolik i jedno krzesło. Dobrze, że chociaż kibel się zmieścił, szpilki więcej nie wciśnie.
– To gdzie tu miejsce dla niego?
– Tak się mówi, miejsce. A naprawdę to adres, dla firmy potrzebny. No i telefon, czasem się tu z kimś spotykał, ale rzadko, ze trzy tygodnie go na oczy nie widziałam. Dosyć już tego! Pani wie, co on robił? Prawie wcale nie kupował niczego od hurtowników, brała od nich wywoził. Braki, pani rozumie? Odpady! Fachowiec widzi, że sadzonka się nie przyjmie, że coś jest uszkodzone, zarażone, takie rzeczy się usuwa, spalić najlepiej, bywa, że coś się z ziemi wyjmie, bo miejsce potrzebne na coś następnego, kupiec nie bierze, to leży i przesycha, wybrakowany towar. A on to zabierał, na ogień powinno iść, bo zarażone na kompost się nie nadaje, a potem ludziom sprzedawał. Widzę, że ciągle robi to samo, co i raz ktoś mi przylatuje z pretensją, przez ten adres tutaj, a co ja mam z tym wspólnego? Pojęcia nie miałam przecież!
– A kiedy się pani zorientowała?
– W tym roku dopiero. Bielmo na oczach. Ludzi miał, to cała firma, pyskowali, odchodzili już od niego, a ja nic, wierzyłam w jego gadanie, pani wie, ludzie jak ludzie, każdy na coś narzeka, no i co z tego, że fachowcy, do roślin trzeba mieć rękę i serce, no, nie każdego obchodzi, niektórym wszystko jedno, suchy patyk posadzi i słowa nie powie, byleby mu zapłacili, ale ci lepsi ostrzegali. Mirek na niefart zwalał, na odbiorców, na malkontenctwo, a ja, jak głupia…
Urwała nagle, ze złością przydeptała niedopałek. najęłam się własnym problemem.
Widać już było, że zadziałał tu urok pana Mirka, dała się nabrać, tyle, że na krótko. Rozsądna kobieta, połapała się w ulotności płomiennych nadziei, z» teraz na samą siebie, zacięta i żądna zemsty, nie ulegało wątpliwości, że go wykopie i obszczeka. Nie, moment, nie musi już wykopywać, ale co ja mam teraz zrobić? Przyznać się do posiadanej wiedzy czy ukryć ją, tak źle i tak niedobrze, rzeczywiście byłoby mi wygodnie u niej robić zakupy z dostawą do domu, a tę możliwość lada chwila stracę. Jeśli teraz powiem, że pan Mirek nie żyje, wyjdzie na to, że podstępnie i niepotrzebnie wyciągnęłam z niej zwierzenia, jeśli nie powiem, a wykryje się później, że wiedziałam, poszczuje mnie psami. Nie ma psów, nie szkodzi, przyłoży mi narzędziem ogrodniczym i tyle mojego.
Zdecydowałam się. Nie będę popadać w konflikt z własnym, głupim charakterem i jeszcze głupszą prawdomównością!
– Zdaje się, że pana Krzewca już się pani pozbyła – oznajmiłam, starając się wykrzesać z siebie ton pociechy. -Ja też. Takie mam wrażenie. Dlatego właśnie szukam dostawców i sama się staram o ten bez.
Przyjrzała mi się podejrzliwie.
– Bo co?
– Była u mnie policja. O pana Krzewca pytali, zdaje się, że dobrego słowa o nim nie usłyszeli, bo się od razu zdenerwowałam. Nie powiedzieli wyraźnie, ale tak mi wyszło, że on chyba nie żyje.
– Jak to…?!
– No, tak jakoś… W taki właśnie sposób pytają, jeśli w grę wchodzi zabójstwo. Coś mi się widzi, że go ktoś rąbnął, a ja im wyszłam z któregoś rachunku.
Ogrodniczka oderwała się od stosu worków, gwałtownie złapała dech, przez moment trwała w bezruchu, po czym wyszarpnęła z kieszeni papierosy i wsparła się o stos plecami. Przypaliłam jej i sobie.
– Głowy za to nie dam – ciągnęłam współczująco – i może się mylę. Ale jakaś afera wyskoczyła, to pewne.
Milczała jeszcze z pięć sekund.
– Pani z nim była bliżej? – spytała wreszcie zdławionym głosem.
Miotnęło mną lekko.
– Ma pani źle w głowie? Wyglądam na przechodzoną kurtyzanę? Czy może on był gerontofilem, czego nie zdążyłam zauważyć?
– To dlaczego akurat do pani przyszli?
– Mówiłam przecież. Wnioskując z pytań, natrafili na rachunek z moim nazwiskiem. Sama się nad tym zastanawiałam i zgaduję, że miał go na wierzchu, bo się czaił na pieniądze ode mnie. Mnie w ogóle nie było i pewnie chciał wyłapać chwilę mojego powrotu. A co dalej, to już nie wiem.
Znów milczała długą chwilę, zapatrzona w dal. Nagle jakby przecknęła się i odzyskała energię.
– Jeśli rzeczywiście ktoś go trzasnął, przyjdą i do mnie, nie ma obawy. A podejrzani będą im się w ogonku tłoczyli. Dziewczyna go tu szukała taka, że tylko patrzyłam, gdzie ma nóż, facetka jedna dzwoniła z dziesięć razy. Co tu ukrywać, baby za nim latały, a on je kołował. Że już nie wspomnę o tych wszystkich wykantowanych na sadzonkach, długa kolejka się uzbiera. Jeszcze i na mnie padnie… Zaraz. Kiedy to było?
– Które?
– Kiedy go ktoś załatwił?
– Nie wiem, czy na pewno załatwił – zastrzegła się z naciskiem. – Ale jeśli, to wczoraj. O wczesny wieczór mnie pytali.
– Wczoraj, w niedzielę… To nie, na plantacji byłam i mam świadków. Cholerny świat, rachunki telefoniczne będę musiała za niego zapłacić, niech to szlag trafi… Jakby przyszli, to powiedzieć, że pani była?
– Bezproblemowo. O czym jak, o czym, ale że o kłopotach ogrodniczych powiedziałam im w pierwszej kolejności, może pani być pewna, samo ze mnie wystrzeliło. A temu bzu… czy może bzowi…? nie popuszczę, gdzie w końcu mam go szukać?
Przydeptała niedopałek już nie mściwie i ze złością, tylko jakoś melancholijnie i oderwała plecy od stosu worków. Podniosłam się, stwierdzając przy okazji, że siedziałam nie na ziemi ogrodniczej, tylko na sproszkowanym krowiaku.
– Przez Magnolię pani dostanie, to ci z alei Krakowskiej, mają własne plantacje. Ale najlepiej niech pani jedzie do Żabieńca, tam pani znajdzie największy wybór. Zaraz, już idę!
Do tej chwili facet przy regałach i panienka przy kasie sami dawali sobie radę z nielicznymi klientami, wszystkiego raptem było ich troje, teraz obecność szefowej okazała się niezbędna. Miałam wielką ochotę wypytać ją szczegółowo o dziewczynę z nożem i facetkę z telefonu, ale sytuacja wydała mi się trochę niezręczna, poza tym przypomniałam sobie, że nie szukam zabójcy pana Mirka tylko własnej zapalniczki. Wątpliwe, czy tu znajdę jakikolwiek ślad po niej, skoro od trzech tygodni go nie było, a nawet stałego kąta dla siebie nie miał.
Dopchnęłam wózeczek do samochodu, przełożyłam doniczki do bagażnika i odjechałam, uświadamiając sobie smętnie, że zamiast odnalezienia Julity zyskałam kilka roślinek do posadzenia, adres bzu, wysoce interesujące informacje śledcze. Na uroku osobistym pan Mirek jechał, to pewne, a kobiety bywają nerwowe…
Komisarz Wólnicki uporządkował dotychczasowe zeznania, sam przed sobą kryjąc, że poranne przesłuchanie odrobinę wytrąciło go z równowagi. Zdecydowany był nie wierzyć w nic, ale zdawał sobie sprawę, że tak pełna niewiara pożądanych rezultatów nie da. Sprawdzać, zatem. Coś w końcu powinno zacząć klarować się jako pewność.
W pierwszej kolejności dostał wyniki badania odzieży podejrzanej Gabrieli. Krwi na mokrej bluzce i spódnicy nie znaleziono ani śladu, szczątki kawy owszem, facetka, zatem powiedziała prawdę, jedno przynajmniej zostało wyjaśnione. Podejrzenia Wólnickiego nieco sklęsły.
Komórkami połapał troje ze świadków, wymienionych w zeznaniach tych dwojga, teoretycznie podejrzanych najbardziej. Z jednym kontakt był utrudniony, bo warczała jakaś maszyneria, w komórce było ją słychać, po chwili silny ryk zagłuszył wszystko i Wólnicki wreszcie przypomniał sobie, iż miejscem pracy świadka jest lotnisko Okęcie. Ostatniego świadka, tej jakiejś Julity Bitte, nie dopadł, w domu jej nie było, a komórkę miała wyłączoną.