Bu?garski bloczek
Bu?garski bloczek читать книгу онлайн
Kolejna, najnowsza, powie?? jednej z najpoczytniejszych polskich pisarek. Fragment powie?ci: "- Samo gadanie na zbrodni? by nie wystarczy?o – stwierdzi?am po namy?le. Ona przecie? wychodzi?a z domu, nie? M?g? si? zakrada? etapami i szuka?. Sprawdza?. Skoro poszed? i zabi?, musia? mie? informacje konkretne. Ja ju? co? tam s?ysza?am, tu si? wszystko szeroko rozchodzi, lata?a po knajpach…" "- Po jednej knajpie – sprostowa?a Gra?ynka – Mia?a swoj?, um?wion?." "- Dobrze, po jednej, dostawa?a po?ywienie. Posz?a w ko?cu tego wieczoru czy nie?" "- Osobi?cie s?dz?, ?e posz?a, nie sznurowa?aby but?w tylko dla kamufla?u. Mia?a takie wysokie, staro?wieckie, sznurowane buciki, mog?a przecie? udawa?, ?e chce i?? w czymkolwiek, bodaj w kapciach. Ale tego wyj?cia nie widzia?am, a co gorsza, s?ysza?am jak zamyka?a za mn? drzwi. Przekr?ca?a klucz. Nie przyzna?am si? do tego policji."
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Przesłuchanie zaczęłam nieco okrężnie, od drezdeńskiego wesela Grażynki, bo nic innego neutralnego do głowy mi nie przyszło, ale rychło przeszłam na agitację buntowniczą, kto to widział, żeby kobiety nosiły ciężary i tak dalej. Zanim zbliżyłam się do tematu zasadniczego, uświadomiłam sobie, na co patrzę i co widzę.
Siedziałam przy kuchennym stole, kuchnia tam była staroświecka, duża, służąca zarazem za jadalnię, i naprzeciwko siebie miałam otwarte drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Trudno było ocenić, co to za pomieszczenie, bo obok siebie znajdowały się: początek drabiniastych schodków na strych, fragment półek zawalonych jakimiś puszkami i narzędziami, mała umywalka i kawałek sedesu z rezerwuarem na górze. Jakoś mi się te elementy ze sobą wzajemnie nie zgadzały, ale nie to było istotne. Pod umywalką, obok półek, leżał stos żelaznych pudeł.
Pudła walizkowego kształtu, dość porządnie opisane przez Grażynkę. Pudła po numizmatach nieboszczyka Fiałkowskiego. Czy może nadal wypełnione numizmatami…?
Zrezygnowałam z dyplomacji, w mgnieniu oka postanowiłam robić za idiotkę, przez całe życie wychodziło mi to znacznie lepiej niż wszelkie kunsztowne zabiegi. Mogłam niby udawać, że chcę skorzystać z toalety i wyjaśnić kwestię niejako własnoręcznie, ale to, niestety, przyszło mi na myśl w drugiej kolejności.
– O! – ucieszyłam się, wskazując stos łyżeczką i przerywając sobie w pół zdania. – To był ten złom, który pani dygowała? Dziwię się trochę, te rzeczy sprzedają na arabskich bazarach jako walizki i wcale nie są takie ciężkie! Wypakowanych porządnie nikt by nie uniósł. Gdzie pani syn to znalazł?
Baba zgorzała, zaczerwieniła się, a potem zbladła. Zerwała się od stołu i popędziła zamknąć drzwi do pomieszczenia. Drzwi, niestety, były potężnie wypaczone, nie pozwalały się zamknąć, otwarcie następowało samoczynnie, uparcie prezentując widok na wnętrze. Przelotnie zastanowiło mnie, jak też udaje się komukolwiek osiągnąć pożądaną intymność w toalecie, ale wpadła mi w oko zasuwka od wewnętrznej strony, zrozumiałam, dociąga się siłą i zabezpiecza zasuwką. Od zewnątrz zasuwka jest niedostępna i drzwi muszą się otwierać, chyba że zastawi się je, na przykład, ciężkim krzesłem.
Ciężkiego krzesła w pobliżu nie było, baba zrezygnowała z wysiłków, usiadła znów przy stole.
– Ja tam nie wiem – powiedziała słabo i niepewnie. – Wiesio tak różnie znosi… Nie ciężkie one wcale, nie, to inne rupiecie tak ważyły, szyna była. Kawałek. I jakieś takie połamane… Rozmaite, nie patrzyłam, sam rozpakował, ale jeszcze do skupu nie zawiózł, po więcej pojechał, żeby już razem…
– A gdzie zostawił? – spytałam z wścibskim uporem. – Te wory, cośmy je wiozły, to skąd pani targała? Z daleka?
– Gdzieżbym tam z daleka dała radę! Tam, zaraz blisko, taka szopa… A na co to pani wiedzieć?
W okropnym pośpiechu spróbowałam wyobrazić sobie siebie na jej miejscu. Załóżmy, mój syn kradnie… a diabli go wiedzą, może i morduje… obca osoba dociska mnie o szczegóły, po cholerę jej…? Wszystko jedno, syna muszę chronić… Ależ zełgałabym cokolwiek! Możliwie przekonywająco, z zapałem nawet, wmówiłabym w nią byle jakie miejsce, wymyśliłabym, że kumpel przywiózł mu wózeczkiem z drugiego końca miasta, kumpla nie znam, na oczy go nie widziałam! Albo lepiej, pudeł wcale nie woził, dostał je miesiąc temu od nieboszczki, Wówczas jeszcze żywej, leżą tu już od dawna, puste. A jeśli osoba zechce zajrzeć…?
W roli matki złoczyńcy poczułam się nad wyraz niewygodnie, z dwojga złego wolałabym już chyba sama być złoczyńcą. Baba zapewne też, nie zaczęła od łgarstwa, to było widać. Miejsce pobytu pudeł musiało tu grać istotną rolę, równie dobrze było widać, że rozpaczliwie usiłuje znaleźć temat, który by zawiódł moją ciekawość na jakiekolwiek manowce i odczepił mnie od złomu.
– A, bo widzi pani – odpowiedziałam na jej pytanie – ja znam takie pudła. W tym się czasami przechowuje kolekcje… – zawahałam się, jakie kolekcje, do licha, bez przesady z tą prawdą…! – między innymi filatelistyczne… A ja, szczerze mówiąc, pertraktowałam jeszcze z panem Fiałkowskim, a potem z tą zamordowaną nieboszczką, on miał albumy, chciałam odkupić. I możliwe, że je trzymał w tych pudłach, a tam, o ile wiem, coś mało tego zostało, więc kto wie czy nie zostały wyniesione… A może coś z nich wypadło? To tak byle jak wygląda, może złodziej nie zwrócił uwagi? Zależy mi, wie pani jak to jest, człowiek do końca ma nadzieję, chciałam popatrzeć, poszukać. Złodziej wyrzucił, pani syn znalazł… Dlatego pytam, gdzie to było?
Zbiłam facetkę z pantałyku doszczętnie. Wprowadziłam w jej umysł straszliwe zamieszanie, kim jestem w końcu, wrogiem, sprzymierzeńcem czy wspólnikiem? Niewinność Wiesia wciąż jeszcze wydawała się możliwa, z całym przestępstwem nie miał nic wspólnego, ale boi się wplątać, bo reszta jego biografii słabo przypomina kryształ. A mój głupkowaty upór i jakieś tam poszukiwania mogą nabruździć. Na jej miejscu sama bym się zastanawiała, co ze mną zrobić.
Przeważyła nieufność.
– Tak naprawdę, to na drodze leżało – wyznała. – Wiesio już worki ciągnął, upakował na chybcika, a śpieszył się… No to poszłam, bo gdzieś tam, powiadał, żelastwa wyrzucili, z dawnego POM-u czy jak… Łakome, więc poleciał.
Nawet jeśli nie było w tym cienia prawdy, miejsce chciałam obejrzeć. Straciłam jednakże złudzenia, baba da się namówić, pojedzie ze mną i zrobi to, co wymyśliłam na początku dla siebie. Pokaże mi byle jakie miejsce, które w życiu żadnego pudła na oczy nie widziało.
– No to nie ma co szukać – westchnęłam. – Szkoda. Nie będę pani głowy zawracać… Mogę spojrzeć, czy w tych pudłach nic nie zostało?
Gorliwość, z jaką zerwała się dla dokonania prezentacji, wystarczała najzupełniej, mogłam nie patrzeć, pudła bez wątpienia były puste. No i były, spojrzałam dla zachowania pozorów, zdziwiłabym się, gdyby cokolwiek się w nich telepało. Przeprosiłam nieszczęsną babę, podziękowałam i wyszłam.
Wsiadłam do samochodu i zastanowiłam się nad sobą. Co ja w ogóle robię, do licha, o co mi chodzi? Klasery ze znaczkami leżą w zaplombowanym domu zbrodni nietknięte, zaginione numizmaty nic mnie nie obchodzą, cała zbrodnia nie dotyczy mnie w najmniejszym stopniu, nie ja prowadzę dochodzenie, czego się czepiam? Jedyne, co mi leży na sumieniu i nie tylko na sumieniu, co tkwi, można powiedzieć, w mojej egzystencji, to Grażynka. Z głupoty zaliczona do grona podejrzanych. Nie, niezupełnie z głupoty, raczej z posuchy, kompletny brak innych kandydatów, ewentualnie taki nadmiar, że nie sposób w nich wybierać. Każdy bandzior, każdy półgłówek, zapatrzony w rzekome mienie Weroniki, nawet jakieś przypadkowe bydlę na gościnnych występach, każdy chciwiec tchórzliwy, z fartem, bo go nikt nie widział, a zarazem z niefartem, bo go Weronika złapała na gorącym uczynku… Do wyboru, do koloru, śledztwo prowadzone beznadziejnie, gdzie oni podzieli mikroślady…?! Oportunistycznie uczepili się Grażynki, zaniedbując resztę, a teraz co, ja mam za nich nadrabiać te zaniedbania? Czy ja nie mam co robić…?!
Nie zapalając silnika, rozważałam sprawę. Z chwilą zwolnienia Grażynki z aresztu hotelowego, mogę temu wszystkiemu dać spokój, nie poświęcę przecież życia rozwikływaniu zbrodni w Bolesławcu! Pytanie, kiedy władze odzyskają rozum i zwolnią Grażynkę. Jak w ogóle z nimi rozmawiać, żeby nie pogorszyć sprawy po tym moim pierwszym występie? Jak się dowiedzieć…?
We wstecznym lusterku ujrzałam nagle babę, która wybiegła z domu. Stałam z boku, za jakimś gęstym krzewem, nie zauważyła mnie, chociaż się rozejrzała, albo może zwyczajnie nie skojarzyła. Pobiegła w przeciwną stronę.
Zawróciłam, ruszyłam za nią. Znikła mi z oczu. Bez żadnych podstępnych zamysłów pojechałam tam, gdzie mnie ciągnęło od początku, na tyły domu Weroniki. Po drodze w moim umyśle zaszły jakieś procesy, które kazały mi zaparkować od frontu i dalej udać się piechotą, w dodatku niejako od odwrotnej strony.
Jeśli nawet myślałam cokolwiek, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ogólnie biorąc, byłam zła na siebie, cała sytuacja nie podobała mi się w najwyższym stopniu, ja sama sobie jeszcze bardziej, beznadziejność poczynań waliła obuchem, brak sensu wręcz skwierczał niczym słonina na patelni. Wyszłam na gruntową drogę parę posesji dalej i całość doznań odwróciła mi się do góry nogami.
Musiała istnieć jakaś krótsza droga od domu baby do domu Weroniki, bo baba pojawiła się tam równocześnie ze mną. No owszem, z tej całej niepewności jechałam powoli i ślamazarnie, możliwe, że jakoś okrężnie, po zaparkowaniu nie wysiadłam od razu, trwało to w nieskończoność, ona zaś leciała jak z pieprzem. Zdyszana była i zziajana. Wniknęła w roślinność, zarastającą zrujnowane parkany, dwa domy od Weroniki, zaledwie kilkanaście metrów od miejsca, skąd ją zabrałam razem z jej worami.
Poszłam tam i zajrzałam przez zielska.
Fakt, iż oparzyła mnie wyjątkowo wyrośnięta pokrzywa, nie miał wielkiego znaczenia, aczkolwiek dobitnie świadczył o moim ogłupieniu. Nie zauważyłam dorodnej pokrzywy…?!
No dobrze już, dobrze, miałam co innego do zauważania. Zadyszana facetka weszła do domku, który robił wrażenie opuszczonego. Niezamieszkanego. Zwyczajny, stary domek, drewniany, z tych, które można przerobić na cacko, ale najwidoczniej nikt jeszcze przerabiać go nie zaczął. Szyby w oknach istniały, także okiennice, z których jedna zwisała naderwana, drzwi niewątpliwie udawało się zamknąć, bo facetka otworzyła je kluczem, dach był w całości, tyle że porośnięty mchem i głowę bym dała, że rynny miał zapchane. Ale nie na inwentaryzację tu przyjechałam… Całość wielkim głosem krzyczała o opustoszeniu, jeśli nawet ktokolwiek w tym lokalu mieszkał, aktualnie go nie było i musiało go nie być już co najmniej rok. Najkrótszy okres, możliwe, że i trzy lata. Reszta posiadłości pasowała do stanu budynku, skrzywiona nieco szopa stała przy samym ogrodzeniu, ziejąc otworem bez żadnego zabezpieczenia.
Powinna była wejść do tej szopy. A otóż nie, weszła do domu. Tkwiłam za zwałem roślinności, w ogródkach zazwyczaj niepożądanej, sama zdumiona, że zdobywam się na taką cierpliwość, pełna współczucia dla nieszczęsnej kretynki. Biedna ofiara, usiłująca chronić syna-łajdaka.