Fuks
Fuks читать книгу онлайн
Wkr?tce potem opu?ci?em te okolice, po z?o?eniu ostatniej wizyty na w?asnym grobie. Nie wiem dok?adnie, dlaczego to zrobi?em; zapewne chcia?em w specyficzny spos?b z?o?y? sobie wyrazy uszanowania. By? to dla mnie koniec pewnego etapu, niewykluczone, ?e koniec ?ycia. Na grobie le?a?y ?wie?e kwiaty. Nie zapomniano o mnie.
Wspomnienia ojca, m??a, przyjaciela zblak?y z czasem, zawsze jednak zajmowa?y istotne miejsce w moich my?lach. Od tego czasu moje ?ycie potoczy?o si? inaczej. Wspomnienia z przesz?o?ci nawiedza?y mnie jeszcze co jaki? czas, zmienia?y si? jednak towarzysz?ce im emocje. Szybko sta?y si? to uczucia psa, jak gdyby po zako?czeniu poszukiwa? psia natura wzi??a g?r? nad ludzk? dusz? – dusz?, kt?ra stanowi?a o moim cz?owiecze?stwie. Czu?em si? wolny jak ptak. Wolny, by ?y? jak pies.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Bella krzątała się przy przygotowywaniu posiłku dla padalca, podczas gdy ja trzymałem się tak blisko niej, jak tylko mogłem. Zapachy jedzenia zaczęły od nowa drażnić moje podniebienie i wkrótce stwierdziłem, że znowu jestem tak samo głodny jak przedtem. Wsparłem łapy o jej tłuste udo i zacząłem błagać Bellę, żeby mnie nakarmiła.
– Złaź ze mnie, natychmiast. Nic nie dostaniesz! – Trzepnęła mnie po karku bardziej zdecydowanie niż przedtem. – Zjadłeś już obiad, teraz jego kolej.
Nie ustawałem w błaganiach, Bella jednak je ignorowała. Zaczęła mówić, być może do mnie, być może tylko po to, żeby się uspokoić: – Wdał się w ojca. Licho w nim siedzi, ale co zrobić? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mógł wyrosnąć chłopak na porządnego człowieka, ale się zmarnował. Tak jak stary, niech mu Bóg da wieczne odpoczywanie. Widać od razu, że jego krew. Bóg mi świadkiem, że starałam się jak mogłam. Utrzymywałam go – utrzymywałam ich obu, kiedy nie mieli roboty. To przez nich się tak postarzałam.
Woń jedzenia doprowadzała mnie do szału.
– Poderwał parę razy niezłe dziewczyny, ale nie potrafił ich utrzymać – ciągnęła Bella. – Wiały, gdzie pieprz rośnie, gdy wychodziło na wierzch, co z niego za ziółko. Nigdy się nie zmieni. Arnold, już prawie gotowe! Nie kładź się spać!
Szynka, jaja, cała góra serdelków! Och, Boże!
Bella zaczęła smarować masłem kromki chleba, a ja sterczałem koło kuchenki jak wmurowany, całkowicie nie zwracając uwagi na pryskający od czasu do czasu z patelni gorący tłuszcz. Bella odepchnęła mnie nogą z drogi i przełożyła zawartość patelni na talerz. Postawiła go na stole i zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu noża i widelca.
– Arnold! Obiad gotowy! – zawołała. Odpowiedzi nie było. Stęknąwszy z irytacją i przybrawszy zdeterminowany wyraz twarzy, Bella przeszła do frontowego pokoju.
Obiad na stole aż się prosił, żeby się do niego zabrać.
Na nieszczęście krzesło, na którym poprzednio siedziała Bella, stało koło kuchennego stołu. Wdrapałem się na nie, spadając przy pierwszej próbie i ponawiając wysiłki z desperacką gorliwością, po czym wsparłem łapy o skraj stołu. Bella wyszła z kuchni na nie dłużej niż parę sekund. wystarczyło mi to jednak, żeby pożreć dwa płatki boczku i półtora serdelka. Jaja zachowałem na koniec.
Mój krzyk strachu zabrzmiał równocześnie z okrzykiem grozy Belli. Do tego dołączył się kakofoniczny, gniewny wrzask padalca. Zeskoczyłem ze stołu w momencie, gdy syn wypadł zza matki. Wyciągał zakrzywione palce, by mnie zadusić. Na szczęście, Bella swoim masywnym ciałem częściowo zagrodziła mu drogę. Padalec potknął się o jej tłuste udo, stracił równowagę i wywalił na podłogę tak bezwładnie, jak to się zdarza tylko pijakom.
Bella też była na mnie zła. Zorientowałem się, że szykuje się do wymierzenia mi przypominającymi konary drzewa rękami srogiej kary, starałem się więc przez cały czas znajdować się po przeciwnej stronie stołu niż ona. Zaczęliśmy krążyć wokół miejsca mojego występku. Przypadłem do podłogi, wyprężywszy wysoko dygoczące pośladki. Kiedy Bella okrążyła stół, rzuciłem się pod niego i wyprysnąłem ku wyjściu z kuchni… prosto w ramiona padalca.
Obydwoma rękami podniósł mnie, mocno ściskając za kark. Jego wykrzywiona w demonicznym uśmiechu twarz znalazła się o kilka cali od mojego pyska. Moja szamotanina sprawiła, że Arnold niebezpiecznie się zachwiał i razem ze mną zwalił na stół. Rozpaczliwie skrobiąc po jego powierzchni zrzuciłem ze stołu żałosne resztki obiadu. Keczup, posmarowany masłem chleb i Bóg jeden wie co jeszcze wylądowało na podłodze.
– Zabiję! – zdążył wydusić z siebie padalec, nim zatopiłem zęby w jego spiczastym nosie. (Założę się, że po dziś dzień ma na nim dwa rzędy dołeczków.) – Ściobgnij bgo! – wrzasnął do matki.
Poczułem, jak zaciskają się na mym karku przypominające banany palce. Bella szarpnęła mnie, a ja z przyjemnością zobaczyłem pojawiające się na nosie padalca równoległe krwawe pręgi. Padalec zawył z bólu, złapał się rękami za twarz i zaczął podskakiwać w miejscu, jakby stepował.
– O Jezusie! – jęknęła Bella. – Zmykaj, nie możesz tu zostać!
Wyniosła mnie z kuchni, osłaniając ciałem przed podskakującym synem, by nie wyszarpnął mnie z jej rąk. Nie sądzę, bym chciał tam dłużej zostać, więc prawie nie protestowałem, kiedy Bella otworzyła frontowe drzwi i wyrzuciła mnie na korytarz. Ciężką ręką klepnęła mnie po zadzie po raz ostatni.
– No, ruszaj w swoją drogę! – powiedziała ze współczuciem w głosie i zamknęła drzwi, zostawiając mnie samego na korytarzu.
Przez chwilę spoglądałem tęsknie na drzwi, kiedy jednak ponownie gwałtownie się otworzyły i pojawił się w nich trzęsący się z gniewu padalec z krwawiącym nosem, uświadomiłem sobie, że nie będzie zdrowo tu zostać. Pomknąłem więc do wyjścia, a padalec pogalopował za mną.
Sądzę, że strach jest silniejszym bodźcem niż gniew; w każdym razie bardzo szybko zostawiłem padalca daleko z tyłu.
Znów kolej na niejasne obrazy: samochody, ludzie, budynki, wszystko rozmyte, wszystko nie do końca rzeczywiste. Podczas ucieczki przystanąłem jedynie raz przy wydzielającym oszałamiający zapach słupie latarni. Zatrzymałem się z poślizgiem, zadnie łapy wyjechały mi przed przednie, i niezgrabnie zawróciłem. Potruchtałem do zroszonej nektarami kolumny, węsząc wyczulonymi do granic możliwości nozdrzami. Latarnia wydzielała najciekawszy z zapachów, jakie ostatnio poznałem. Była psem, rozumiesz, psem w liczbie mnogiej. U podnóża tej betonowej struktury czuć było woń sześciu czy siedmiu osobników mojego gatunku, nie wspominając o zapachach kilku ludzi. Upajałem się nią niemal z zawrotem głowy. Wąchałem już przedtem drzewa i latarnie, teraz jednak czułem się tak, jak gdyby moje zmysły budziły się na nowo albo nabierały nowej ostrości. Niemalże widziałem psy, które odwiedziły ten strzelisty urynał, niemalże z nimi rozmawiałem, jakby zostawiły dla mnie nagrane wiadomości. Wyczuwałem nawet ich płeć, co, jak sądzę, miało związek z zainteresowaniem, jakie psy żywią wobec swego moczu, z rolą, jaką pełni on w realizacji instynktu seksualnego, w poszukiwaniach partnera. Młode psy i suki pozostawiły swoje wizytówki z informacją: „Byłem tu, to jest moja trasa; jeśli cię to obchodzi, może się zdarzyć, że będę przechodził tędy ponownie”. Byłem wówczas za młody, by wytrącały mnie z równowagi jakieś seksualne podteksty. Kwaśne, lecz aromatyczne wonie ciekawiły mnie z zupełnie innego powodu. Mówiły: „oto towarzystwo”.
Kiedy nasyciłem nozdrza zapachami spod latarni, zacząłem obwąchiwać krawężnik. Nie zwracałem uwagi na przechodniów, całkowicie pochłonięty podążaniem śladami interesujących zapachów. Nie minęło wiele czasu, gdy do moich uszu dotarło coś jeszcze bardziej interesującego. Zrazu był to jedynie zgiełk przypominający gęganie podekscytowanych gęsi, lecz gdy zbliżyłem się bardziej do jego źródła, okazało się, że są to bez wątpienia głosy wydawane przez ludzi. Przyśpieszyłem kroku, zaczynając czuć uniesienie. Dźwięki zdawały się nieść ze sobą fale ekscytacji.
Dotarłszy do szerokiej jezdni, zawahałem się przez moment, ale na szczęście nie czyhały tu na mnie żadne smoki. Odgłosy były coraz głośniejsze i wreszcie po wykonaniu zakrętu natrafiłem na ich źródło: wielki plac pełen biegających, skaczących, krzyczących, wrzeszczących, chichoczących, płaczących, bawiących się dzieci. Trafiłem na szkołę. Mój ogon, jakby zupełnie ode mnie niezależna część ciała, zaczął kręcić się jak oszalały. Rzuciłem się do ogrodzenia boiska i wystawiłem przez nie nos.
Ujrzała mnie grupka małych dziewczynek. Podbiegły do mnie radośnie i wyciągnęły ręce przez pręty ogrodzenia, by pogładzić mnie po grzbiecie. Pokrzykiwały z zachwytem, gdy próbowałem skubać je po palcach, starających się pogładzić mnie po łbie; nie zamierzałem gryźć dziewczęcych rączek, chciałem jedynie spróbować smaku ich ciał, ich aromatu. Wkrótce koło mnie zebrała się duża grupa chłopców i dziewczynek. Co więksi chłopcy przepychali się do przodu. Łapczywie chwytałem wciskane mi w pysk toffi, a dzieci błyskawicznie zabierały palce, gdy zdawało się, że je połknę razem z cukierkiem. Drobna dziewczynka z jasnoblond włosami przysunęła twarz do mojego pyska. Polizałem jej nos i policzek. Nie odsunęła się, lecz objęła mnie za szyję.