Los utracony

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Los utracony, Kert?sz Imre-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Los utracony
Название: Los utracony
Автор: Kert?sz Imre
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 248
Читать онлайн

Los utracony читать книгу онлайн

Los utracony - читать бесплатно онлайн , автор Kert?sz Imre

Opowie?? m?odego ch?opca, ?yda z Budapesztu, kt?ry sp?dzi? rok w niemieckich obozach koncentracyjnych, O?wi?cimiu i Buchenwaldzie. Pozbawiona patosu relacja pi?tnastolatka, kt?ry z naiwno?ci? stara si? przystosowa? do wymaga? swych ciemi??ycieli, ods?ania mechanizmy kryj?ce si? za zbrodniami ubieg?ego stulecia.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 38 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Jednak i wśród nich zaobserwowałem kilka interesujących typów. Zauważyłem na przykład, że jeden nie brał udziału w rozmowie, tylko przez cały czas czytał książkę, którą miał przy sobie. Był to bardzo wysoki, chudy człowiek, w żółtej wiatrówce; w zarośniętej twarzy między dwiema głębokimi bruzdami, które robiły wrażenie, jakby był w złym humorze, ostro rysowały się usta. Usadowił się na samym skraju jednej z prycz, przy oknie, ze skrzyżowanymi nogami, niemal tyłem do innych: może dlatego przypominał mi doświadczonego pasażera przedziałów kolejowych, który uważa za zbędne każde słowo, pytanie czy zwyczajowe zawieranie znajomości z przypadkowymi sąsiadami i siedzi znudzony i obojętny, zanim dotrze do celu – ja przynajmniej jakoś tak go widziałem.

Nieco starszego człowieka o miłej powierzchowności, srebrzystych skroniach i łysinie na czubku głowy zauważyłem, kiedy tylko wszedł – gdzieś przed południem: kiedy mianowicie policjant wpuścił go do nas, był bardzo oburzony. Zapytał nawet, czy jest tu telefon i „czy mógłby skorzystać”. Policjant jednak oznajmił, że bardzo mu przykro, ale „ten telefon jest wyłącznie do celów służbowych”; wtedy zamilkł z gniewnym grymasem. Później z jego lakonicznej zresztą odpowiedzi na pytania innych dowiedziałem się, że on również należy do którejś z fabryk na wyspie: powiedział, że jest „ekspertem”, ale nie sprecyzował jakim. Poza tym wyglądał na pewnego siebie i miałem wrażenie, że jest mniej więcej tego samego zdania co my, z tą różnicą, że on czuł się dotknięty zatrzymaniem. Zwróciłem uwagę, że o policjancie wypowiadał się zawsze lekceważąco i z pewną pogardą. Powiedział, że według niego policjant, „jak widać, otrzymał jakieś ogólne polecenie”, które prawdopodobnie wykonuje ze zbytnią gorliwością. Uważał jednak, że sprawą zajmą się zapewne w końcu „osoby kompetentne”, co, ma nadzieję, dodał, nastąpi możliwie szybko. Potem już źle słyszałem jego głos i zapomniałem o nim. Dopiero po południu znów zwrócił na siebie przelotnie moją uwagę, ale wtedy byłem już zmęczony i spostrzegłem tylko, że się niecierpliwi: to siadał, to wstawał, to splatał ręce na piersi, to zakładał je za plecy, to znów spoglądał na zegarek.

Był tam też dziwaczny człowieczek z charakterystycznym nosem, wielkim plecakiem, w pumpach i ogromnych buciorach; nawet jego żółta gwiazda wydawała się jakoś większa od innych. Ten wyglądał na bardzo zmartwionego. Narzekał zwłaszcza na „swojego pecha”. Zapamiętałem mniej więcej jego przypadek, albowiem była to prosta historia, a on ją wielokrotnie powtarzał. Miał odwiedzić „ciężko chorą” matkę w gminie Csepel, opowiadał. Załatwił u władz specjalną przepustkę, miał ją przy sobie, pokazywał. Przepustka była ważna dziś do drugiej po południu. Jemu jednak coś wypadło, pewna sprawa, którą nazwał „pilną”, potem dodał „w związku z warsztatem”. Ale w urzędzie było dużo ludzi i musiał czekać, zanim przyszła na niego kolej. Już wtedy cała wyprawa wydała mu się niebezpieczna. Mimo to pospiesznie wsiadł do tramwaju, żeby zgodnie z pierwotnym planem dojechać na końcowy przystanek autobusu. Po drodze jednak porównał przypuszczalny czas drogi w jedną i drugą stronę z oznaczoną w przepustce godziną i wykalkulował: to byłoby ryzykowne. Ale na końcowym przystanku zobaczył, że południowy autobus jeszcze stoi. Wtedy więc, jak się od niego dowiedzieliśmy, pomyślał: – Ileż ja się nachodziłem za tą karteczką!…

A – dodał – biedna mamusia czeka. – Wspomniał, ile kłopotów mieli on i jego żona ze staruszką. Od dawna ją błagali: niech się przeniesie do nich, do miasta. Ale mama się ociągała, aż w końcu było za późno. Kręcił głową, że staruszka tak „za wszelką cenę” trzymała się domu. – A przecież tam nawet nie ma wygód – dodał. Ale cóż, ciągnął, musi ją zrozumieć, ostatecznie to jego matka. A biedaczka, dodał, jest chora i stara. Powiedział, że „nigdy by sobie nie wybaczył”, gdyby zaprzepaścił tę okazję. No i jednak wdrapał się do autobusu. Tu na minutę zamilkł. Uniósł, potem powoli znów opuścił ręce bezradnym ruchem, a na jego czole pojawiły się jednocześnie tysiące drobnych, pytających zmarszczek: był trochę podobny do smutnego gryzonia, który wpadł w pułapkę. – Jak myślicie? – zapytał – czy będę miał z tego jakieś przykrości? – I czy uwzględnią, że przekroczenie dozwolonego terminu nie zdarzyło się z jego winy? I co pomyśli mama, którą zawiadomił o swoim przyjeździe, a w domu żona i dwoje małych dzieci, jeśli nie wróci o drugiej? Jak wywnioskowałem z kierunku jego spojrzenia, zależało mu zwłaszcza na opinii osobnika o godnej powierzchowności, Eksperta. Ten jednak w ogóle nie zwracał na niego uwagi: miał właśnie w ręce papierosa, którego niedawno wyciągnął, i postukiwał jego końcem o srebrzyście lśniące wieczko papierośnicy, przyozdobione wypukłymi literami i żłobkowanymi liniami. Był pogrążony w jakichś dalekich myślach i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nic nie słyszał z całej historii. Potem tamten znów miał pecha: gdyby znalazł się na końcowym przystanku o jedyne pięć minut później, nie złapałby już południowego autobusu; gdyby go nie złapał, nie czekałby na następny; zatem – zakładając, że wszystko dzieje się „z zaledwie pięcioma minutami różnicy” – teraz „nie siedziałby tu, tylko w domu”, tłumaczył wciąż od początku.

No i pamiętam jeszcze człowieka podobnego do foki: był wysoki, korpulentny, miał czarne wąsy, okulary w złotych oprawkach i cały czas chciał „rozmawiać” z policjantem. Nie uszło też mojej uwagi, że próbował tego dokonać zawsze na osobności, nieco dalej od innych, jeśli to możliwe, w jakimś kącie lub przy drzwiach. – Panie władzo – słyszałem jego stłumiony, ochrypły głos – mógłbym z panem pogadać? – Albo: – Panie władzo… Tylko na słówko, jeśli można… – Wreszcie za którymś razem policjant spytał, czego sobie życzy. Ale wtedy tamten jakby się zawahał. Najpierw nieufnie popatrzył dokoła zza okularów. I choć znajdowali się tym razem w kącie nieopodal mnie, nic nie zrozumiałem z przytłumionego mamrotania: wydawało się, że chce o czymś policjanta przekonać. Potem na jego twarzy pojawił się poufały, słodziutki uśmieszek. Jednocześnie pochylał się ku policjantowi, najpierw tylko trochę, potem stopniowo coraz bliżej. I zauważyłem, że robi przy tym jakiś dziwny gest. Nie bardzo rozumiałem to wszystko: z początku odniosłem wrażenie, że chce po coś sięgnąć do wewnętrznej kieszeni. I ten gest wydał mi się tak doniosły, jakby ów człowiek chciał pokazać policjantowi jakieś ważne pismo, jakiś nadzwyczajny dokument. Tylko że na próżno czekałem, co wyciągnie z kieszeni, bo tego ruchu nie doprowadził jednak do końca. Ale też i nie całkiem zrezygnował, raczej jakby z nim utknął, zapomniał o nim, powiedziałbym, już niemal pod sam koniec zawiesił go w jakiś sposób. Później ręka poruszała się już tylko po zewnętrznej stronie kieszeni, macała, biegała, skrobała, była jak wielki pająk o rzadkim owłosieniu albo raczej potwór morski, który wciąż szuka szpary, żeby się dostać pod marynarkę. On sam natomiast przez cały czas mówił, a na jego twarzy malował się wciąż ten sam uśmieszek. Wszystko to trwało kilka sekund, mniej więcej. Potem zobaczyłem już tylko, że policjant bardzo szybko, z jakąś widoczną stanowczością, położył kres rozmowie, a nawet, jak mi się wydawało, o coś się na tamtego pogniewał; i rzeczywiście, choć właściwie niewiele z tego wszystkiego zrozumiałem, z jakiejś trudnej do wytłumaczenia przyczyny mnie też zachowanie tamtego wydawało się co nieco podejrzane.

Więcej twarzy czy wydarzeń już nie bardzo pamiętam. Zresztą, w miarę jak płynął czas, moje obserwacje stawały się coraz mniej ostre. Mogę jeszcze tylko powiedzieć, że dla nas, chłopaków, policjant był w dalszym ciągu bardzo uprzejmy. Natomiast wobec dorosłych jakby odrobinę mniej. Ale po południu on także wyglądał już na zmęczonego. I często chronił się przed upałem wśród nas lub w drugim pokoju, nie przejmując się przejeżdżającymi w tym czasie autobusami. Słyszałem, jak rozmawiał przez telefon i raz czy dwa mówił: – Wciąż jeszcze nic – ale już z nietajonym wyrazem niezadowolenia na twarzy. Pamiętam też inny moment. Było to wcześniej, wkrótce po południu: odwiedził go kolega, inny policjant, na rowerze. Oparł go na zewnątrz o ścianę budynku. Potem zamknęli się starannie w drugim pokoju. Wyszli stamtąd po dłuższym czasie. Na pożegnanie, stojąc w drzwiach, jeszcze długo ściskali sobie dłonie. Milczeli, ale kiwali głowami i patrzyli na siebie w taki sposób, jak widywałem to dawniej, jeszcze w kantorze mojego ojca, u kupców, kiedy już sobie ponarzekali na ciężkie czasy i marny handel. Jasne, rozumiałem, że to mało prawdopodobne w przypadku policjantów: a jednak wyraz ich twarzy przywiódł mi na myśl tamten obraz, to samo znajome, trochę zatroskane zniechęcenie i tę samą rezygnację w poczuciu niezmienności przeznaczenia. Ale zaczynałem już być zmęczony i z czasu, który nastąpił później, pamiętam tylko tyle, że było mi gorąco, nudziłem się i trochę chciało mi się spać.

Można powiedzieć, że minął cały dzień. Wreszcie przyszedł rozkaz, mniej więcej o czwartej, jak nam obiecał policjant. Powiedział, że teraz pójdziemy do „jego zwierzchników”, w celu przedstawienia im naszych dokumentów, tak nas poinformował. Rozkaz musiał otrzymać przez telefon, bo słyszeliśmy z jego pokoju odgłosy wskazujące, że coś się dzieje; wielokrotny, naglący dzwonek telefonu, potem policjant też się łączył i załatwiał jakieś krótkie sprawy. Poinformował nas, że choć nie powiedziano mu tego całkiem dokładnie, to jednak sądzi, że pewnie chodzi tylko o jakąś zwykłą formalność, przynajmniej w tak jasnych i niewątpliwych pod względem prawnym przypadkach, jak na przykład nasze.

Ustawione trójkami grupy ruszyły z powrotem w stronę miasta ze wszystkich okolicznych punktów granicznych jednocześnie, o czym przekonałem się podczas drogi. Przechodząc mianowicie przez most, na zakrętach czy skrzyżowaniach spotykaliśmy się z innymi grupami, które składały się z mniejszej lub większej liczby ludzi z żółtymi gwiazdami w asyście jednego czy dwóch, a nawet w jednym przypadku trzech policjantów. Jednej z tych grup towarzyszył znajomy policjant na rowerze. Zauważyłem też, że policjanci pozdrawiali się zawsze tak samo krótko, po służbowemu, jakby już z góry przewidywali te spotkania, i wówczas dokładniej zrozumiałem, co nasz załatwiał przez telefon: pewnie uzgadniali między sobą czas wymarszu. W końcu zdałem sobie sprawę, że idę w środku już całkiem pokaźnej grupy, a po obu stronach w rzadkich odstępach towarzyszą nam policjanci.

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 38 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название