Powtorka z morderstwa
Powtorka z morderstwa читать книгу онлайн
Powt?rka z morderstwa to krymina? czy mo?e raczej krymina?ek, je?li we?miemy pod uwag?, ?e jest troch? niepowa?ny (o ile morderstwo mo?e by? niepowa?ne!). Autorka twierdzi, ?e wszystko zacz??o si? od momentu, kiedy zobaczy?a swojego telewizyjnego koleg?, taszcz?cego na prze?aj przez studio wielkie pud?o z reflektorami, i zacz??a si? zastanawia?, co by by?o, gdyby kolega zamiast ?wiate? znalaz? w pudle nieboszczyka… W efekcie powsta? zabawny krymina?, kt?rego akcja toczy si? w ?rodowisku telewizyjnym i gdzie spotykaj? si? postaci z wszystkich dotychczas wydanych ksi??ek Moniki Szwai. Oczywi?cie rzecz jest ca?kowit? i absolutn? fikcj?, wymy?lone telewizyjne morderstwo pozwoli?o jednak autorce na opisanie pewnych zjawisk, kt?re nie tylko w telewizji wyst?powa? mog? i czasem, niestety, wyst?puj?. Jak to dobrze, ?e niezadowoleni pracownicy nie ?api? od razu za ci??kie przedmioty, aby rzuca? nimi w siebie nawzajem… Monika Szwaja? jedna z najpoczytniejszych polskich autorek. Mieszka w Szczecinie. Szcz??liwy przypadek sprawi?, ?e nie dosta?a si? na prawo i rozpocz??a prac? w telewizji, kt?ra sta?a si? mi?o?ci? jej ?ycia. Uko?czy?a polonistyk? na uniwersytecie w Poznaniu. W stanie wojennym uczy?a polskiego i historii w Podg?rzynie w Karkonoszach, potem przez sze?? lat by?a nauczycielk? w szczeci?skich szko?ach. W 1989 roku, jak wielu wyrzuconych wcze?niej dziennikarzy, powr?ci?a do pracy w telewizji. Kocha muzyk?: klasyczn?, symfoniczn?, folk irlandzki oraz szanty. Kocha g?ry w ka?dej postaci. Kocha ludzi (z wyj?tkiem wrednych i g?upich). Kocha psy (bez wyj?tku).
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Ilonka wyhamowała nieco złość. Faktycznie, to nie jego wina. Sam ma od urodzenia przerąbane…
– Ile ty masz lat? – spytała nagle. Donat wytrzeszczył tarninowe oczy.
– Dwadzieścia dziewięć… bo co?
– Bo nico. Trzydziecha na karku i pozwalasz mamuni jeździć po sobie jak po łysej kobyle!
– No ale co ja mam zrobić?
– Bądź mężczyzną! Czas najwyższy! Obudź się! Powiedz jej prawdę przede wszystkim!
Przerażenie w okrągłych oczkach kazało jej przypuszczać, że Donio nie odważy się powiedzieć mamusi prawdy. Złagodniała, żeby go już więcej nie stresować.
– Słuchaj, mały, tak się nie da żyć. Ani ja nie pożyję, ani ty. Przyprowadź jej kiedy Marietę i powiedz jak mężczyzna: to jest moja kobieta, będę się z nią żenił… Chyba że nie chcesz się z nią żenić?
– Ja chcę…
– No właśnie. Powiedz jej to, przecież cię nie zeżre. Donat spojrzał na nią rzewnie.
– Ona nie lubi Mariety. Ona by chciała taką synową jak ty, żeby była wykształcona i żeby mnie podciągała. A Maneta jest tylko pielęgniarką w szpitalu…
Staś jest bwana kubwa, a Mea ma tylko te paciorki, przeleciało Ilonce przez głowę. – A ty co?
– Co ja co?
– Gdzie pracujesz? – uściśliła niecierpliwie. – Czekaj, wiem, u mechanika. Samochodowego?
– No. Ja mam technikum samochodowe. – I dobrze ci idzie?
– Gdzie, w technikum?
– Nie, w warsztacie.
– Dobrze. Właściciel mówi, że mam talent do samochodów. Jakbyś chciała, to bym ci wyregulował hamulce w tym dżipku…
– A nie, dziękuję. Już się na to umówiłam. A słuchaj, ty znasz angielski?
Spojrzenie Donata mówiło wszystko.
– Nie znasz. Ale mógłbyś się nauczyć… Albo niemieckiego.
– To ja już wolę angielski. Marieta jest niezła. A co ty się tak tych języków czepiłaś?
– Aaa, kiedyś ci wytłumaczę. Daj mi komórkę do Mariety, dobrze?
– Po co?
– Ona ci wyjaśni. Dawaj, bo policja jedzie i zaraz przez ciebie zapłacę!
Donat podał jej numer i w tym samym momencie wóz patrolowy zatrzymał się obok.
– Pani redaktor, tu nie można stać, za chwilę ktoś panią walnie w tego wypasionego Zygfryda, czy jak tam pani go nazywa. A może wreszcie panią skasuję?
– No co pan, panie Włodeczku! Mnie pan będzie kasował? Już się miksuję, już. Musiałam porozmawiać z tym tu człowiekiem. Chodzi o jego szczęście. Rozumie pan? Szczęście mężczyzny! Magazynek będziemy robili na dniach, panie Włodku! Zadzwonię! A ty, Donat, leć do domu, tylko mi szybko powiedz, gdzie to byliśmy? Jakby mnie znowu twoja mama napadła!
– Dwa dni w Brzózkach, na ośrodku!
– Dobra, spadamy. Do widzenia, panie Włodeczku, miło było pana spotkać!
– Panią Ilonkę też! – zawołał sierżant Włodzimierz Szajner za znikającym Zygfrydem. Jego kolega za kierownicą uśmiechnął się szeroko.
– To jest dziewczyna – powiedział z uznaniem. – Tajfun, nie dziewczyna! A z panem jak będzie? Płaci pan tylko za siebie, czy również za panią redaktor?
– Żartuje władza! – spłoszył się Donat.
– Pewnie, że żartujemy. Ale pan to ma szczęście; dwa dni z taką gwiazdeczką!
– Ja mam inną gwiazdeczkę – mruknął młody Karachulski i odszedł swoją drogą, a policjanci, zauważywszy pomarańczową fiestę, wjeżdżającą na skrzyżowanie przy czerwonym świetle, zaktywizowali się natychmiast i ruszyli ścigać pirata.
Spotkanie z doktorem Wrońskim miało się odbyć na neutralnym gruncie, ponieważ komisarz chciał zachować w tajemnicy przed szefami i kolegami (aspirant się nie liczył, zresztą też miał przyjść) swoje nieoficjalne kontakty z pracownicą, bądź co bądź, instytucji, w której wydarzyły się dwa morderstwa. Ilonka zaproponowała Willę West – End z powodu zdecydowanie wygodnych foteli znajdujących się tam w barze. Kiedy stanęła w drzwiach, jak zwykle w towarzystwie swojego małego kosmity, komisarz już tam był. Tonął w przepastnym meblu, a na jej widok ewidentnie się rozjaśnił.
Ilonce też zrobiło się ciepło na sercu, zwłaszcza gdy wzięła pod uwagę różnicę między nim a młodym Karachulskim, z którym rozstała się przed chwilą.
– Cześć – powiedziała swobodnie. – Siedź, nie wstawaj, dopiero co się widzieliśmy, nie będziemy się przecież znowu witać. Masz jakieś nowości? Czy nie możesz mi powiedzieć?
– Nie mogę ci powiedzieć. – Komisarz jednak wstał. Gibnął się w jej stronę i usiadł z powrotem. – Ale nie mam. Może coś będzie jutro, mój kolega ma dotrzeć do konta pana Procha – Proszkowskiego…
– Proch – Proszkowskiego. Nie pamiętasz, jak nas mamusia poprawiała? I co, jeśli mu ubyło tyle, co Bulwie przybyło, to wchodzi na twoją listę?
– On tam jest, na tej mojej liście. Aczkolwiek jego pozycja trochę się chwieje, bo nie mam porządnych dowodów. Konto też będzie tylko poszlaką tak naprawdę.
– To co musisz mieć, żeby się przekonać?
– Dowód, kwiatku. Albo przyznanie się klienta.
– Chciałbyś, żeby ci się przyznał?…
– Ilonka! Ani się waż!
– Co się waż, co się waż… myślisz, że ja chcę iść i go przekonać, żeby ci zrobił tę przyjemność i powiedział: to ja udusiłem żonę i utłukłem Bulwiecia?…
– Ilonko, do ciebie wszystko jest podobne!
– Aha, i jeszcze wypchnąłem tatusia przez okno.
– Ilonko moja kochana, proszę, nie rób niczego nieprzemyślanego.
– Ale ty do mnie ładnie mówisz, hohoho.
Bo się o ciebie boję. To znaczy takie teksty mnie denerwują.
– Czemu się o mnie boisz?
– To się nazywa wymuszanie zeznań. Bo cię lubię.
– Od kiedy?
– Od jakiegoś czasu. Jak mnie będziesz tak maglować, to cię znielubię.
– To mogę dać ci spokój. Przynajmniej na razie. Cześć, Grzesiu, cześć, Michale. Czy my aby jesteśmy na ty, Michał, czy mi się tylko zdawało?
– Arcydzieło manipulacji – docenił aspirant Brzeczny. – Moje uznanie. Będzie mi bardzo miło mówić ci po imieniu, Ilonko.
Obaj panowie, przywitawszy się, wpadli po uszy w monstrualną kanapę. Popatrzyli po sobie, spojrzeli na Ilonkę i komisarza.
Pierwsza parsknęła śmiechem Ilonka.
– Słuchajcie, jeśli zechcemy z sobą pogadać, będziemy musieli krzyczeć. Tak to można drinki sączyć, a nie rozmawiać o ważnych sprawach. Chodźcie do stolika.
Zmienili siedziska na znacznie twardsze i bardziej sprzyjające poważnym rozmowom. Złożyli zamówienia, uwzględniając namiętność Gizma do tiramisu i wreszcie mogli przystąpić do sprawy.
– No więc tak – zaczęła Ilonka. – Chyba wiemy, Grzesiu, po co ci była trauma i mamy ją dla ciebie.
– Rozumiem, że jesteś rzecznikiem prasowym pana komisarza…
– Pan komisarz nie ma nic przeciwko temu, prawda, panie komisarzu?
– Zasadniczo nie, a czy mogę wtrącać bimbomy? – Oj, przestańcie, wszyscy wybitni ludzie mają pijarowców!
Trzej mężczyźni roześmiali się zgodnie. Ilonce błyszczały oczy i widać po niej było wyraźnie, jak bardzo chce mówić.
– No więc po pierwsze, trafiliśmy mamuśkę. Starą Prochownię. To sucha wydra, stara od urodzenia, kompletnie pozbawiona ludzkich uczuć, o nadmiernie wybujałej samoocenie, dumna z siebie i wszystkiego, co JEJ. Rozumiesz, Grzesiu. JEJ. Z Procha też jest dumna, bo to jej syn. Nauczycielka w najgorszym wydaniu. Wyłącznie ona ma rację. Ma też nawyk komenderowania. Istny kapo z koncentraka. Nie dziwi mnie, że mąż z nią nie wytrzymał i oddalił się, zostawiając ją z dzieckiem pięcio – bodaj – letnim.
– Czemu mówisz, że nie ma serca?
– Bo wyciągam wnioski. Jak już mąż uciekł gdzie pieprz rośnie, to zostawił dzieciaka. Dzieciak musiał, po prostu musiał jakoś tam odczuć, że został porzucony. Przecież nie umiał prawidłowo ocenić mamuśki. No więc prawdopodobnie tym bardziej się do niej przykleił, bo jej potrzebował. I uważaj: dwa lata później ona go wysyła – a dzieciak nie ma jeszcze siedmiu lat – na sześciotygodniowy obóz. Obóz judoków, panie aspirancie Michałku…
– Rozumiem – skinął głową aspirant. – Tomek mi wspominał.
– Czyli mógł skręcić kark waszemu Bulwie – wtrącił Grzegorz.
– Oczywiście. Ale wróćmy do naszego maleństwa, jakiekolwiek mogło być niesympatyczne… Bo nie wyobrażam sobie Procha na jakimkolwiek stadium rozwoju, żeby był sympatyczny. Niemniej mamy dzieciaka, całkiem niedużego, którego mama wysłała gdzieś daleko od siebie i nie obchodzi jej, o czym zresztą mówią opiekunowie, że mały stale płacze. Ci opiekunowie też, swoją drogą, gnojki jakieś, jak można było nie zmusić babska do zabrania młodego! Grzesiu, on podobno przestawał ryczeć tylko w czasie ćwiczeń. Musiał to potwornie przeżywać. Błagał mamusię, że by go zabrała, ale ona uznała, uważaj, że co nas nie zabije, to nas wzmocni i go nie zabrała. A jeszcze w następnych latach powtarzała mu ten numer. To ja ciebie, doktorze, pytam: wystarczy ci taka trauma czy nie?