Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Może dlatego Januszka tak ciągnie do pieczenia ciastek?
Zjadłaby ciastko.
To naprawdę śmieszne – od tej rozmowy z Adamem stale by jadła. Utyje z tego wszystkiego i będzie gruba jak pani Zosia.
Julka mówiła do Zosi „ciociu”, ale bez przekonania.
Zastanawiające jest jednak, że Adam mówi, że tę grubą Zosię kocha. To ciekawe. Gdyby tak ona utyła…
Chrząknięcie od drzwi było bardzo głośne. Julka aż podskoczyła.
O futrynę opierała się dama będąca wręcz uosobieniem elegancji, stara niewątpliwie, ale piękna, w cudownej garsonce z miękkiej tkaniny w kolorze indyjskiego różu, takiego jakby przybrudzonego, omotana szalem w tym samym kolorze, tylko o dwa odcienie ciemniejszym…
– Przepraszam – powiedziała wytworna matka Adama. – Próbowałam chrząkać dyskretniej, ale mnie nie słyszałaś. Zamyśliłaś się, co?
– No… a o co chodzi?
– Aaa, o nic specjalnego. Jestem matką Adama, wiesz?
– A ja jestem Julia Korn.
– Nie przejechałabyś się ze mną do Świnoujścia?
– Po co?
– Po zakupy. Między innymi. Może byśmy coś zjadły w mieście. Jakąś rybkę. Nie mam ochoty na obiadek rodzinny. No i co?
– Ale dlaczego ja?
– Bo mam wobec ciebie chytre plany.
– Dlaczego wobec mnie?
– Tak wyszło. – Izabeli znudziło się odpowiadanie na te wszystkie pytania. – Chodź, chodź, co tu będziesz sama siedziała, jeszcze cię złapią głupie myśli.
– Już złapały – wyznała Julka ponuro i zwlokła się z tapczanu. – Mam się jakoś ubrać?
– Włóż kurtkę, bo zimno.
Ta cała matka Adama była dosyć denerwująca.
W samochodzie milczały aż do krzyżówki w Międzyzdrojach, ale Julka nie odebrała tego milczenia jako wrogie. Sama też nie wiedziała, dlaczego wyrwało jej się to pytanie, przecież nie zadała go dotąd nikomu poza swoim jasnozielonym psiakiem – przytulakiem, którego dostała od mamy, kiedy miała pięć lat.
– Jak pani myśli, czy nasz ojciec może wiedzieć, że jesteśmy w domu dziecka?
Spytała i od razu pożałowała, bo przecież skąd matka Adama ma wiedzieć takie rzeczy, pierwszy raz ją na oczy widzi i nie wie o niej nic, zresztą pewnie nie chce wiedzieć, bo i po co?
Matka Adama wyprzedziła tira, trąbiąc na niego przeraźliwie.
– Co za idiota, widziałaś, przyspieszył, kiedy go wyprzedzałam. Opowiedz mi o ojcu.
To było, oczywiście, bez sensu, ale Julka opowiedziała. Matka Adama zastanowiła się przez chwilę.
– Być może wasz ojciec nie ma pojęcia, co się z wami dzieje. Nie wiesz, czy po śmierci mamy rodzina próbowała się z nim kontaktować?
– Nie wiem. Nie mówili nam nic, ale pewnie nie. Rodzina nie chciała nas znać. W ogóle ich nie interesowało, co się z nami dzieje. Ważne było tylko, żebyśmy nie zawracali im głowy.
– A dom dziecka, ten poprzedni, nie próbował?
– Chyba nie. Nie wiem. Nie pytałam, właściwie nie wiem, dlaczego… Tak teraz myślę, że może powinnam była, ale jakoś…
– Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy, żeby się o to obwiniać. Chciałabyś teraz spróbować go poszukać?
– A to jest możliwe?
– Wszystko jest możliwe na tym bożym świecie – mruknęła sentencjonalnie Izabela.
– Sama nie wiem. On nas też przecież zostawił, na pewno już dawno nie pamięta, że miał jakieś dzieci. Chyba lepiej nie, po co…
– Boisz się, żeby was znowu nie odrzucił, co? – Izabela uważała, że nie ma to jak szczerość.
– Pani by się nie bała?
– Bałabym się. Ale chyba bym spróbowała. Żeby mieć pewność, że zrobiłam wszystko, co można zrobić. Chociażby dla Januszka, nie?
– Łatwo pani mówić. A jak ja mu powiem, że ojciec nas znowu nie chciał? Że się okazał zwykłym dupkiem?
– Nic mu na razie nie mów. Ty i tak o tym stale myślisz, i tak cię to męczy, spróbuj przekonać się, jak jest naprawdę. Przynajmniej będziesz wiedziała, czy masz ojca dupka, na którego nie można liczyć, będziesz miała jasną sytuację.
– Pani by chciała mieć ojca dupka?
– Nikt by nie chciał. Wolisz nie ryzykować?
– Nie wiem.
– Trudna decyzja, co? – Izabela uśmiechnęła się ciepło. – Jak ma na imię twój ojciec?
– Julian. Ja mam imię po nim. Julian Korn.
– A wiesz, czym się zajmuje? Chodzi mi o jego zawód.
– Wiem. Tato jest inżynierem chłodnikiem. Jak był z nami, pracował w chłodni w porcie.
– A. Chłodnik. Rozumiem. Jeśli mnie upoważnisz, spróbuję go odszukać i porozmawiać z nim w twoim imieniu.
– Tak można?
– Dlaczego nie? To co, chcesz?
– Nie wiem.
Julka była nieco oszołomiona prostotą rozumowania i szybkością podejmowania decyzji matki Adama, ale w końcu Izabela nie bez przyczyny została właścicielką doskonale prosperującej agencji reklamowej. Zawsze myślała szybko i działała szybko, umiała też szybko się wycofać z nieudanych przedsięwzięć. Tym razem postanowiła sobie, że jeśli Julian Korn rzeczywiście okaże się dupkiem, ona powie Julce, że nie zdołała go odnaleźć.
Bo że zdoła go odnaleźć, była raczej pewna.
Inżynier chłodnik to nie to, co na przykład budowlaniec lądowy. Chociaż budowlańca lądowego też by umiała dopaść. Prędzej czy później.
Kolejną wizytę towarzyską w domu na klifie złożył doktor Marcin Liściak z dziećmi.
– Tak sobie wpadliśmy – oznajmił beztrosko. – Pogoda ładna, zwiedzamy okolicę. Jak tam wasza wiatrówka?
– Zginęła bez śladu. – Zosia była ucieszona wizytą sympatycznego lekarza. – Chodźcie, jesteśmy właśnie po obiedzie, możemy zrobić herbatkę na tarasie, to znaczy w naszym słynnym ogrodzie zimowym. A twoje dzieci zaraz sprzedamy.
Kajka i Majka były wybujałymi podlotkami o długich blond włosach i ujmujących uśmiechach swojego taty. Ząbki jak perełki na szczęście odziedziczyły raczej po kądzieli. Imponującymi siekaczami szczycił się natomiast Arek, który z miejsca został faworytem ciotki Leny.
– Królik Buggs, słowo daję – szeptała konspiracyjnie do Zosi, krojąc najnowszy produkt Januszka, czyli ciasto drożdżowe z kruszonką. – Uwielbiam królika Buggsa. Jak on ma na imię? Arek? Żeby mi się tylko nie pomyliło!
Pomyliło jej się, oczywiście, natychmiast i omal nie umarła z zażenowania, ale jej przejęzyczenie zostało przyjęte z pełną życzliwością.
– Wszyscy na mnie mówią Królik – oświadczył zainteresowany pobłażliwie. – Pani się nie przejmuje. A w klasie mam ksywę Buggsy. Zna pani królika Buggsa?
Ciotce Lenie ulżyło znacznie i obdarowała swego nowego przyjaciela szczególnie wielkim kawałkiem ciasta z wyjątkowo wypasionym fragmentem kruszonki.
Kajka i Majka pogardziły kruszonką, zapragnęły natomiast przechadzki brzegiem zalewu, do czego namówiły Julkę. Przewróciła oczami, żeby zaakcentować swoje poświęcenie, ale poszła.
Arek, czyli Królik, ciasto przyjął z aprobatą, po czym zainteresował się możliwością wyszkolenia Azora na psa bojowego i zachęcił Alana do przeprowadzenia paru doraźnych prób. Adam patrzył, jak biegną przez łąkę w stronę lasu, a za nimi Krzysio, Grzesio, Adolfik i bracia Płascy.
– To niesamowite – zauważył. – Nasz kundel prawie już nie chodził, tak go reumatyzm rąbał, a tu patrz. Co mówi twoja medycyna na ten temat?
– Jestem pediatrą, a nie reumatologiem – zauważył doktor z ustami pełnymi kruszonki. – Ale moja inteligencja mówi mi, że Azor nie miał się z kim bawić, to i ruszać mu się nie chciało. Psa trudno namówić na uprawianie gimnastyki leczniczej. Słuchajcie, on da się podpuścić na te wszystkie „bierz go” i „zabij”?
– Nie ma takiej możliwości – zaśmiał się Adam. – To nowofunland. Prędzej skona niż wykaże agresję. Natomiast nie wykąpiesz się w jego towarzystwie.
– Wyciągnie mnie z wody?
– Bezdyskusyjnie. On uważa, że człowiek w wodzie może się wyłącznie topić i on ma święty obowiązek go uratować. W wodzie jest zgrabny jak foka. Wyobrażasz to sobie?
– Ja sobie wszystko mogę wyobrazić. Azora jako fokę z trudnością. Ale skoro tak mówisz… Słuchajcie, widzę dwie korzystne zmiany w waszych wychowankach.
– Wszystkich, czy wybranych?
– Wszyscy wyglądają nieźle, ale mam na myśli Julkę, która jakby utyła i bliźniaków, którzy jakby schudli. Bardzo mnie to cieszy. Zosiu, stosowałaś im jakieś diety?
– Nic nie stosowałam. Jedzą jak chcą. Może im stresów ubyło i to dlatego?
– Możliwe.
– Patrz, mnie też stresów ostatnio ubyło, a nie schudłam ani grama – pożaliła się Zosia. – To jest jakieś świństwo!
– Bo może ty chudniesz od stresu właśnie? Im większa nerwowa, tym bardziej cię ściska w żołądku, nie możesz jeść i chudniesz?
– Nigdzie mnie nie ściska. Ja po prostu w ogóle nie chudnę. Od niczego.
– Próbowałaś?
– Nie denerwuj mnie. Do dwudziestego ósmego roku wyłącznie. Potem się załamałam i zaczęłam jeść jak reszta ludzi.
– Widać taka twoja uroda – powiedział beztrosko Marcin Liściak. – Słuchajcie, moi drodzy, ja się w zasadzie nie znam, ale po domu dziecka, nawet rodzinnym, spodziewałem się pewnego… jakby to określić… wesołego rejwachu, tupotu nóżek, takich tam klimatów. A tu cisza i spokój. Co robicie z dziećmi, żeby były tak cicho?
– Nic nie robimy – wzruszyła ramionami Zosia. – Te, co tupią, właśnie poleciały tresować Azora na mordercę, a reszta siedzi w pokojach. Oni lubią te swoje pokoje, zwłaszcza, że ostatnio dostali komputery od Adama kolegów z telewizji, więc siedzą z głowami w kompach. A w twoim domu dzieci tupią jakoś tak stale?
– Nie, oczywiście, masz rację. Przecież to normalny dom, tyle że wielodzietny, a ja jestem osioł. Zosiu, widzę przez okno, że nadciągają dalsi goście. Zaproszeni, czy tak jak my, z zaskoczenia?
– Nie zapraszaliśmy nikogo. Adam, kto jeździ starym passatem?
– Nie mam pojęcia. Nikt z moich znajomych. Wyjdę im naprzeciwko i powiem, że to nie tutaj.
Kiedy jednak Adam wyszedł przed dom, przekonał się, że nie ma co wciskać przybyszom kitu. Przybysze dobrze wiedzieli, że to tutaj.
– O, pan Grzybowski – powiedział pogodnie Dionizy Seta. – Jak się pan miewa?
– Witam państwa – odrzekł Adam, zdobywając się na całą uprzejmość, jaką potrafił z siebie wykrzesać na widok Dionizego Sety i Arlety Płaskojć, elegancko ubranej w fioletową minióweczkę, kanarkowy moherek i skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierzem.