Heban
Heban читать книгу онлайн
Kolejna ksi??ka Ryszarda Kapu?ci?skiego przekraczaj?ca tradycyjne gatunki reporta?u. Heban to z?o?ona z wielu w?tk?w fascynuj?ca, nowoczesna powie??-relacja z 'ekspedycji' w g??b Czarnego Kontynentu, ukazuj?ca Afryk? u progu XXI wieku, Afryk? rozdzieran? wojnami, g?odem, epidemiami, korupcj?… Znakomite pi?ro, bogata warstwa faktograficzna, przenikliwa analiza przemian ekonomicznych, cywilizacyjnych, kulturowych i g??boka, osobista refleksja nad kondycj? ludzk? tworz? niepowtarzalny klimat pisarstwa Kapu?ci?skiego
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dalej zaczynało się piekło, do którego nawet ci uzbrojeni po zęby żołnierze nie mieli odwagi zajrzeć. Bo była to kraina, która znajdowała się we władaniu liberyjskich watażków. Owych watażków, których jest wielu, także w innych krajach Afryki, przyjęło się nazywać na kontynencie panami, lordami wojny – warlords.
Warlord – to były oficer, eksminister czy działacz partyjny lub inny żądny władzy i pieniędzy, pozbawiony skrupułów, bezwzględny, mocny typ, który, wykorzystując rozpad państwa (do czego sam się przyczynił i przyczynia), chce wykroić dla siebie własne nieformalne minipaństewko i sprawować w nim dyktatorską władzę. Najczęściej warlord wykorzystuje do tego celu klan lub plemię, do którego należy. Warlordowie to siewcy nienawiści plemiennej i rasowej w Afryce. Nigdy się do tego nie przyznają. Zawsze głoszą, że przewodzą jakimś ruchom czy partiom o ogólnonarodowym charakterze. Najczęściej będzie to Ruch Wyzwolenia Czegoś Tam albo Ruch w Obronie Demokracji lub Niepodległości. Nie może być nic poniżej tych ideałów.
Mając już wybraną nazwę, war lord przystępuje do zwerbowania armii. Z tym nie ma problemów. W każdym kraju, w każdym mieście są tysiące głodnych i bezrobotnych chłopców, którzy marzą, żeby znaleźć się w drużynie war-lorda. Przecież wódz da im broń, a także, co równie ważne, poczucie przynależności. Najczęściej ich caudillo nie będzie im płacił. Powie im – macie broń, wyżywcie się sami. Ta zgoda im wystarczy: będą wiedzieli, co dalej robić.
O broń też nietrudno. Jest tania i wszędzie jej pełno. Poza tym warlordowie maj ą pieniądze. Albo zagrabili je z instytucji państwowych (jako ministrowie czy generałowie), albo czerpią zyski, okupując tę część kraju, która ma wartość gospodarczą, gdzie są kopalnie, fabryki, lasy do wycięcia, porty morskie, lotniska. Np. Taylor w Liberii czy Savimbi w Angoli zajmują tereny, na których są kopalnie diamentów. Wiele wojen w Afryce można by nazwać diamentowymi. Wojna o diamenty toczyła się w prowincji Kasai w Kongo i trwa latami w Sierra Leone. Zresztą nie tylko kopalnie przynoszą pieniądze. Drogi i rzeki też dają dobry dochód: można ustawić posterunki i od każdego ściągać myto.
Niewyczerpalnym źródłem zysków jest dla warlordów międzynarodowa pomoc dla biednej, głodującej ludności. Z każdego transportu biorą tyle worków zboża i tyle litrów oleju, ile im potrzeba. Rządzi tu bowiem prawo, które brzmi: kto ma broń -je pierwszy. Dopiero to, co zostanie, mogą wziąć głodni. Problem dla organizacji międzynarodowych: jeżeli nie dać rabusiom, w ogóle nie przepuszczą transportów z pomocą i głodujący umrą. Daje się więc watażkom to, czego chcą, w nadziei, że może jakaś resztka dotrze do cierpiących głód.
Warlordowie są jednocześnie przyczyną i produktem kryzysu, w jakim w epoce postkolonialnej znalazło się wiele krajów kontynentu. Jeżeli słyszymy, że jakieś państwo w Afryce zaczyna się chwiać, możemy być pewni, że zaraz pojawią się tam warlordowie. W Angoli, w Sudanie, w Somalii, w Czadzie, wszędzie są, wszędzie panują. Co robi warlord? Teoretycznie walczy z innymi warlordami. Ale niekoniecznie musi tak być. Najczęściej warlord zajmuje się grabieniem bezbronnej ludności własnego kraju. Warlord jest przeciwieństwem Robin Hooda. Robin Hood zabierał bogatym, żeby dawać biednym. Warlord zabiera biednym, żeby bogacić siebie i żywić swoją watahę. Obracamy się w świecie, w którym nędza -jednych skazuje na śmierć, innych – przemienia w potwory. Ci pierwsi to ofiary, ci drudzy to kaci. Nikogo innego tam nie ma.
Swoje ofiary warlord ma pod ręką. Nie musi daleko szukać: to mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek. Jego bandy półnagich, obutych w podarte adidasy kondotierów bez przerwy buszuj ą po ziemiach swojego warlorda w poszukiwaniu żeru i łupu. Dla tych rozbestwionych, głodnych i często zanarkotyzowanych biedaków – wszystko jest zdobyczą. Garść ryżu, stara koszula, kawałek koca, gliniany garnek są obiektami pożądania, przedmiotami, które mają wartość, wprawiają w drżenie, rozpalają błysk w oku. Ale ludzie nabrali już doświadczenia. Wystarczy wiadomość, że zbliżają się watahy warlorda, a już cała okolica pakuje się i zaczyna uciekać. To tych ludzi właśnie, idących w kilometrowych kolumnach, oglądają w telewizorach mieszkańcy Europy i Ameryki.
Przypatrzmy się tym, którzy idą. To najczęściej kobiety i dzieci. Bo wojny warlordów są skierowane przeciw najsłabszym. Tym, którzy nie mogą się obronić. Nie potrafią, me mają czym. Zwróćmy także uwagę, co te kobiety niosą. Niosą na głowie tobołek albo miskę, w której są rzeczy najniezbędniejsze – woreczek ryżu lub prosa, łyżeczka, nóż, kawałek mydła. Nie maj ą nic więcej. Ten tobołek, ta miska to ich cały skarb, dorobek życia, bogactwo, z którym wchodzą w XXI wiek.
Liczba warlordów rośnie. To nowa siła, nowi władcy. Biorą dla siebie najlepsze kęsy, najbogatsze części kraju, sprawiając, że państwo, jeżeli nawet utrzyma się przy życiu, będzie słabe, biedne i bezsilne. Dlatego państwa próbują się bronić, tworzą związki i sojusze, aby walczyć o przetrwanie, aby przeżyć. To dlatego w Afryce mało jest wojen międzypaństwowych, bo państwa łączy ta sama niedola, jadana tym samym wozie niespokojne o swój los. Wiele natomiast jest wojen domowych, tj. takich, w czasie których warlordowie dzielą między siebie kraj i grabią j ego ludność, surowce, ziemię.
Bywa jednak i tak, że warlordowie uznają, iż wszystko, co było do zrabowania, zostało rozgrabione i że wyczerpało się dotychczasowe źródło zysku. Wówczas zaczynają tzw. proces pokojowy. Zwołują konferencję walczących stron (tzw. warring factions conference), podpisuj ą porozumienie i ustalają datę wyborów. W odpowiedzi Bank Światowy udzieli im wszelkich pożyczek i kredytów. Teraz warlordowie będą nawet bogatsi, niż byli, bo od Banku Światowego można dostać znacznie więcej niż od swoich głodujących pobratymców.
Do hotelu przyjechali John i Zado. Wezmą mnie do miasta. Ale najpierw pójdziemy się napić, bo od rana doskwiera i zamęcza upał. Nawet o tej porze w barze jest pełno ludzi, boją się chodzić po ulicach, tutaj czują się bezpieczniej. Afrykańczycy, Europejczycy, Hindusi. Jednego z nich poznałem już wcześniej. James R, emerytowany urzędnik kolonialny. Co tu robi? Nie odpowiada, uśmiecha się, wykonuje nieokreślony ruch ręką. Przy lepkich, koślawych stolikach siedzą bezczynne prostytutki. Czarne, zaspane, bardzo ładne. Właściciel, Libańczyk, nachyla się do mnie przez ladę i mówi mi do ucha: – To wszystko złodzieje. Chcą zrobić pieniądze i wyjechać do Ameryki. To wszystko handlarze diamentów. Skupują je za grosze od warlordów i wywożą ruskimi samolotami na Bliski Wschód. – Ruskimi? – zapytałem zdziwiony. – Tak – powiedział -jedź na lotnisko. Tam stoją ruskie samoloty, które wywożą te diamenty na Bliski Wschód. Liban, Jemen, Dubaj -tam najwięcej.
W czasie naszej rozmowy bar nagle opustoszał. Zrobiło się luźno, przestronnie. – Co się stało? – spytałem Libańczyka. – Zobaczyli, że masz aparat fotograficzny. Woleli się wynieść, nie chcą wpaść w obiektyw.
My też wyszliśmy na zewnątrz. Od razu oblepiło nas mokre, rozgrzane powietrze. Nie wiadomo, gdzie się podziać. Wewnątrz budynku – gorąco, na zewnątrz – gorąco. Nie sposób iść, nie sposób siedzieć, leżeć ani jechać. Taka temperatura zabija wszelką energię, czucie, ciekawość. O czym się myśli? Żeby przetrwać dzień. No, już minął ranek. O, już przeszło południe. Nareszcie nadciąga zmierzch. Ale o zmierzchu wcale nie jest lżej, nie jest lepiej. Zmierzch jest tak samo duszny, lepki, oślizgły. A wieczór? Wieczór paruje rozgrzaną, duszącą mgłą. A noc? Noc okleja nas mokrym, gorącym prześcieradłem.
Na szczęście wiele spraw można załatwić tuż obok hotelu. Więc najpierw – wymienić pieniądze. W obiegu jest tylko jeden nominał – jeden banknot: pięć dolarów liberyjskich. To mniej więcej pięć centów amerykańskich. Paczki tych pięciodolarówek leżą na stojących na ulicach stolikach – do wymiany. Żeby coś kupić, trzeba nosić pełną torbę pieniędzy. Ale nasza transakcja jest prosta: przy jednym stoliku wymieniamy pieniądze, przy następnym – kupujemy paliwo. Benzynę sprzedają w litrowych butelkach, stacje są zamknięte, istnieje tylko czarny rynek. Patrzę, ile ludzie kupują – kupują litr, dwa litry: nie mają pieniędzy. John jest bogaty, więc kupuje dziesięć litrów.