-->

Nie ma mocnych

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Nie ma mocnych, Mularczyk Andrzej-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Nie ma mocnych
Название: Nie ma mocnych
Автор: Mularczyk Andrzej
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 271
Читать онлайн

Nie ma mocnych читать книгу онлайн

Nie ma mocnych - читать бесплатно онлайн , автор Mularczyk Andrzej

Komedia obyczajowa, kontynuacja los?w dw?ch rodzin zabu?a?skich, osadnik?w na Dolnym ?l?sku, kt?rzy po latach szukaj? m??a dla swej wnuczki, by zdoby? nast?pc? do swojego gospodarstwa. Stary Pawlak, ci??ko chory, musi przekaza? sw? ziemi?. Ale starszy syn Witia, o?eniony z Jad?k? Kargul?wn?, wi?cej grunt?w uprawia? nie mo?e, m?odszy za?, Pawe?, jest pracownikiem naukowym we Wroc?awiu. Ca?a nadzieja we wnuczce, osiemnastoletniej Ani. Pawlak i Kargul postanawiaj? j? wyda? za m?? za m?odego technika mechanizacji rolnictwa Zenka. Ich przemy?lna intryga doprowadza do szcz??liwego fina?u – m?odzi pobior? si?, a ziemia zostanie w rodzinie.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 47 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Cacusiana taksówka, nie ma co – przeniósł wzrok wyżej i dotknąwszy ozdobnych szarf, które zwisały po obu stronach pojazdu, zerknął z niepokojem na okno sypialni Kaźmierza. – Żeb' tylko on tego nie widział…

Wanda, wysiadłszy z fiacika, rozprostowywała zmarszczki na gremplinowej sukni. Spojrzała zdziwiona na Kargula, który starał się zepchnąć samochód gdzieś w bok: dlaczego chce ukryć przed nieboszczykiem wieniec, przeznaczony wszak dla niego?

– Kiedy pogrzeb? – spytał z bolesnym wyrazem twarzy Paweł. Marynia wyszarpnęła się z jego ramion, jakby to pytanie zabrzmiało niczym czyjaś głośna czkawka w czasie mszy świętej.

– A mnie skąd wiedzieć?!

– Jak to?

– Nie wiesz to, że ojciec zawsze chce sam o wszystkim decydować?

– Przecież nie żyje!

– A tobie kto to powiedział?

Wanda, ciągnąc za rękę Mareczka, podeszła do ganku. Nie mogła zrozumieć, dlaczego oblicze Maryni wyrażało najwyższe oburzenie.

Chyba zrobili, co było w ich mocy: po otrzymaniu depeszy Paweł natychmiast zwolnił się z pracy, ona kupiła wieniec, zdążyła wpaść do fryzjera i bez obiadu ruszyli w drogę.

– Serce? – dopytywała się teraz, patrząc ze współczuciem na wdowę po swoim teściu.

– Komisja – Marynia wypowiedziała to takim tonem, jak dawniej mówiła o kimś „bolszewik”.

– Jaka komisja? – Paweł patrzy to na matkę, to na Kargula. – Chyba konsylium?

– Czy to tak nagle się stało, że lekarze nie mogli go uratować? – Wanda pragnęła jakoś wyrazić swoje zaangażowanie. – Moglibyśmy z Wrocławia specjalistę przywieźć.

Marynia machnęła tylko ręką, jakby nie było już o czym mówić.

– Taż chciałam doktora Smolisa z Lutomyśla wezwać, a on, że nic tu już doktorzy nie pomogą, tylko księdza mu trzeba.

– I zdążył ksiądz?

– A tylko go patrzeć – rzucił Kargul, oglądając się za łaciatym wieprzkiem, który najadłszy się pokrzyw wesoło brykał koło fiacika – Ania po niego pognała, żeb' z wiatykiem przykołdybał sia.

– A co mu ksiądz teraz pomoże – smętnie pokiwał głową Paweł.

– Jakże to? – Marynia patrzyła na syna, zaskoczona jego postawą. – Toż tato wasz nie heretyk jakiś, żeb' bez świętych olejów w ostatnią drogę wybierać sia.

– Przecież… przecież już po wszystkim – wydukał Paweł, ale w tej chwili poczuł lekkie trącenie w łokieć: żona, patrząc wymownie na żałobny wieniec, wyszeptała niepewnie: – A może myśmy się pospieszyli?

Paweł wyciągnął z kieszeni granatowego ubrania złożony w czworo blankiet depeszy i podsunął go przed oczy matki. Marynia powoli wysylabizowała nabazgrany ręką poczciarza tekst: „Ojciec umarł, stop, przyjeżdżajcie…” Załamała ręce, jakby przeczytane głośno słowa zabrzmiały niczym nieodwołalny wyrok:

– Aj, Bożeńciu, taż ja wysłałam że „ojciec umierający”…

– A ludziska u nas powiadają, że poczta u nas powolna – zaburczał Kargul. – Od nas wyszło, że umierający, a tam doszło, że umarty.

Kociubą by ich przez łeb! Żeb' oni tak szybko ten dobrobyt zbudowali, jak tę telegramę przerobili, to my by dawno Amerykę przegonili.

– Złożę reklamację – zdecydował Paweł, chowając depeszę do kieszeni. – Jak my z takimi urzędami możemy zbudować drugą Polskę?

– Zamiast budować drugą, lepiej było tej pierwszej nie burzyć – zauważył Kargul i ze zgrozą spojrzał na Mareczka. Chłopczyk przyklęknął przy korycie i zaczął przywoływać dwutygodniowe prosięta: „Cip-cip-cip-cip”… Prosięta pochrząkiwały, patrząc nieufnie na siedmiolatka. Marynia popatrzyła na wnuczka, jakby był opóźniony w rozwoju.

– Taż to parsiuczki, Mareczku, a nie kurczaki.

– Co mama się dziwi – Wanda wzięła chłopca w obronę – On tak rzadko na wsi.

Marynia obejrzała się na okno, za którym spoczywał w pościeli Kaźmierz.

– Dobrze, że on tego nie widzi – westchnęła. – Jakby Kaźmierz zobaczył, że jego wnuk nie wie, jak się parsiuki wabi, a jak kury, taż on by się wstydził przed Panem Bogiem w osobistej swej postaci stawić. Przez to właśnie on się do królestwa niebieskiego wybiera, że następców nie ma. Była tu komisja rolna…

– Dyrektor Pilch jej przewodził, żeb' go gołego w samą zimę ogień prosto w przerębel wygnał, koniosraja! – włączył się Kargul w relację Maryni. – Chce nasze ziemie na PGR przejąć, żeb' mieć wszystko, pod sznurek. Oni by chcieli nawet dusze chłopską upaństwowić! Żeb' ich wilcy!

– Co oni do waszej ziemi mają? – dziwił się Paweł – Objęliście ją jako wysiedleńcy i pionierzy…

– A przez was mamy ją stracić – Kargul oskarżycielsko wycelował trzymany w ręku nóż w pierś Pawła. Nóż był przygotowany na zaszlachtowanie wieprza i tuż przed przyjazdem fiacika Kargul ostrzył go osełką długo i troskliwie.

– Przez nas?

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, jak u czerepachy?! Przez was, boście wszyscy do miasta poleźli wielkie urzędy zacharapczyć, a nas bez przyszłości zostawili, jak tego kundla na łańcuchu. I przez to my przegrani!

– Komisja z gminy obejrzała gospodarkę, ojca też – Marynia przejęta ogromem krzywdy, która spadła na ród Pawlaków, relacjonowała przebieg wydarzeń ze łzami w oczach. – I powiedzieli, że on nieprzyszłościowy.

– Dlaczego?

– Następców nie ma.

– I przez głupią komisję ojciec umierać się wybiera?

– A na cóż chłopu po tym świecie szastać sia, jak jemu bez ziemi żyć, to jak jaskółce bez skrzydeł? Świt wstał, a on dalej w pościeli leży – Marynia otarła wierzchem dłoni łzę w kącie oka. – A dotąd tak nie było, żeb' on pod pierzyną choćby dzionek przelenił. I tak leży, w sufit patrzący, a muchy po nim chodzą, jak po zjełczałym serze…

– Nic, tylko przyszedł na niego koniec – Kargul uzupełniał gorliwie słowa Maryni, zerkając czujnie na Pawła, jakby chciał sprawdzić, czy docent Pawlak pojmuje dramat swego ojca. – Ot i zagrzęźli my, a czort karty rozdaje.

– Nie ma na co czekać – zadecydował Paweł. – Pojadę po doktora.

Ruszył do samochodu, ale Kargul zastąpił mu drogę.

– Co tu po doktorach? Jak zdrowy chłop się kładzie, to nie po to, żeb' wstać – pokiwał smętnie głową i ocierając ostrze noża o cholewę, ruszył w stronę chrząkającego wesoło wieprzka. W tej chwili w bramie pojawili się Witia i Jadźka. Na widok wieńca, który przykrywał cały dach fiacika, stanęli jak wryci.

– Zapóźnilim? – spytał Witia, przełykając ślinę, bo gardło mu gniotła buła krawata.

– Nie. To myśmy się pospieszyli – uspokoił go Paweł.

W bramie ukazała się pękata sylwetka wójta Fogla. Stał, kiwając się w przód i w tył, wpatrzony jak zahipnotyzowany w wieniec z szarfami, które zwisały po obu stronach „malucha”.

– To już z nim tak źle? – przenosił spojrzenie z Kargula na Marynię. – A obiecał swojego ogierka dać na wystawę rolniczą!

Fogla wyraźnie bardziej niepokoiło to, jak jego gmina wypadnie na wystawie, niż stan zdrowia Pawlaka. Marynia wzruszyła ramionami: ot, pierekiniec z tego wójta. Tydzień temu przylazł z komisją rolną i uznał Kaźmierza za „nieprzyszłościowego”, co oznaczało zgodę na przejęcie jego gruntów przez PGR – a teraz obłudnie zmartwioną minę robi, kałakunio jeden…

– Witia, zamknij-no bramę – Marynia popchnęła starszego syna. – Nic tu urząd nie ma do roboty. Niech zostaną sami swoi…

Brzęczące muchy obijały się o szyby, lądowały na nieogolonych policzkach Kazimierza, właziły w dziurki od nosa, a on leżał nieruchomo jak kamień przydrożny. Głowa z aureolą siwych, potarganych włosów spoczywała bezwładnie na poduszce. Ręce trzymał złożone na piersi, jakby już leżał w trumnie. Tylko oczy spod nawisłych brwi dziwnie bystro obserwowały obecnych, przeskakując z jednej twarzy na drugą.

Naprzeciw łoża, nad którym unosiła się w złotej ramie popstrzona muchami Święta Rodzina, skupili się sami swoi: tuż przy poręczy łóżka stała Marynia obok Kargula, który miętosił w łapach swój wyszmelcowany kapelusz; obok nich Jadźka z Witią, a jakby w drugim rzędzie widowni tego spektaklu ulokował się Pawełek z żoną, która kurczowo przytrzymywała za ramię wiercącego się Mareczka. Przy framudze drzwi utknęła Anielcia Kargulowa, nieśmiało pochlipując w skraj fartucha. O tym, że jest to chwila ostateczna, przekonywały ją przygotowana gromnica, ciemne ubrania Pawełka i Witii, a już najbardziej ten żałobny wieniec na dachu fiacika.

Przez chwilę tylko bzyczenie much przerwało skupioną ciszę, wreszcie Pawlak westchnął głęboko, jakby była to próba generalna przed wydaniem ostatniego tchnienia. Patrząc w oczy po kolei wszystkim zebranym, odezwał się słabym głosem jak śmiertelnie ranny, który prosi o ostatni łyk wody.

– Nachodzili się moje nogi świata. Czas mi pod brzózkę na odpocznienie… – zrobił pauzę jak monologujący na scenie Hamlet, który po swoim „być albo nie być” czeka na reakcję publiczności, a dosłyszawszy bolesne chlipnięcie Anielci Kargulowej, podjął śpiewnie dalszy ciąg monologu: – Aj, człowiecze! Żyjesz ty, póki twój zegar nie stanie. Tak i przyszedł na mnie koniec – nie poruszając głową, przeniósł bolesne spojrzenie na Marynię, jakby chciał ją w tej chwili przeprosić za wszelkie kłopoty wspólnego ich żywota. – Nie będę ja więcej waszej matki konierował…

Marynia, jakby pchnięta niewidzialną ręką, przypadła do męża, wtuliła twarz w poduszkę, a jej plecy drgały od powstrzymywanego daremnie płaczu. Kaźmierz popatrzył z kolei na Pawełka, potem przeniósł spojrzenie na starszego syna, jakby badając; czy pojęli wreszcie, do czego zmierza w swych ostatnich słowach.

– Ma tato jeszcze dla kogo żyć – Witia wyrwał rączkę Mareczka z kurczowo zaciśniętej ręki Wandy i wypchnął opierającego się bratanka do przodu – Wnuki rosną…

Kaźmierz z ukosa popatrzył na Mareczka, po czym obdarzył Witię takim spojrzeniem, jakim dyrygent orkiestry wyróżnia flecistę, który zamiast „C” wziął „cis”.

– Nie wy będziecie sierotami – podjął znowu w poprzedniej tonacji.

– Tylko ta ziemia:

Witia zerknął w bok na młodszego brata. Paweł pojął, że nadeszła jego pora, by się włączyć w ten dialog pokoleń.

– Jeszcze tatko pożyje, że ho-ho wystartował z przesadnym optymizmem, lecz zaraz urwał, kiedy Kaźmierz spojrzeniem wyraźnie dał mu do zrozumienia, że choć jest dla innych docentem, dla niego był i pozostanie ostatnim durniem.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 47 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название