Polactwo
Polactwo читать книгу онлайн
Polskie spo?ecze?stwo jest bardzo zr??nicowane. Z jedne strony s? osoby przedsi?biorcze, ambitne i b?d?ce czymkolwiek zainteresowane. Z drugiej za? mamy taki za?cianek, kt?ry nie interesuje si? ani kultur?, ani polityk?, ani niczym innym, co nie dotyczy jego samego.
Rafa? A. Ziemkiewicz bardzo wprost m?wi o tej za?ciankowej grupie spo?ecznej i nazywa j? polactwem. Czym jest polactwo? To ludzie, kt?rzy ?yj? z wykorzystywania innych warstw, to paso?yty spo?eczne, ludzie zawistni, ma?o inteligentni – m?wi?c delikatnie, podatni na demagogi? i populizm. Polactwo nie posiada sprecyzowanych przekona? ani pogl?d?w. Kocha tego, kto im w danej chwili wi?cej obieca.
Co zawdzi?czamy polactwu? Na przyk?ad to, ?e "chamu? w gumofilcach" sta? si? jednym z najbardziej popularnych polityk?w, a jego partia sama si? broni przed prawem i odpowiedzialno?ci? za liczne oszustwa i przekr?ty, kt?rych dopu?cili si? jej cz?onkowie.
Ziemkiewicz m?wi o tym, co z?ego przynosi Polsce tak zwane pa?stwo opieku?cze i nadmiernie rozbuchany socjal – tysi?ce lewych rent, zasi?ki dla pseudobezrobotnych. Zasi?ki, kt?re przecie? nikomu nie pomagaj?. Generalnie mo?na przecie? powiedzie?, ?e ka?da pomoc pa?stwa, ka?dy zasi?ek, prowadzi do zidiocenia spo?ecze?stwa i uzale?nienia go od ?wiadcze? socjalnych. Ludzie ucz? si? bowiem tylko bra? i bra?, ?y? na koszt innych, a samemu to ju? nic nie chc? robi?.
Autor dokonuje tak?e rozliczenia z partiami istniej?cymi w Polsce afiszuj?cymi si? z prawicowymi pogl?dami. Ziemkiewicz prosto z mostu m?wi, ?e albo pod mianem prawicy kryj? si? w Polsce partie tak naprawd? maj?ce bli?ej do socjalizmu – jak PiS, albo do narodowych oszo?om?w spod znaku Radia Maryja – jak LPR.
Michnik… No jak?eby. Oczywi?cie nie mog?o zabrakn?? ca?ego rozdzia?u o naczelnym "Wyborczej". W ko?cu krytykowanie Michnika to ju? sta?y element publicystyki Ziemkiewicza. Krytyka mo?e i s?uszna – tylko zastanawiam si?, czy ilo??, w jakiej epatuje ni? autor nie sprawi, ?e ludzie zaczn? odczytywa? jego krytyk? jako bredzenie wariata rozpaczliwie trzymaj?cego si? jednego tematu i pluj?cego jadem.
Wiele os?b zwi?zanych z polsk? fantastyk? mia?o pretensje do Ziemkiewicza o to, ?e jego literatura w pewnym momencie by?a wr?cz niezjadliwa. Dialogi bohater?w a? ocieka?y jadem pe?nym aluzji do bie??cych wydarze?. Rozumiem ludzi, kt?rzy to krytykowali, ale jak dla mnie taki jad, cynizm i sarkazm czasami jest bardzo wskazany. Bo nie tylko Ziemkiewicza ostro wkurza uprzywilejowanie pewnych grup spo?ecznych – na przyk?ad g?rnik?w. Darmowa edukacja i bezp?atna s?u?ba zdrowia – kto? wierzy w te has?a? Prosz? bardzo, ale ja tutaj zgadzam si? w pe?ni z Ziemkiewiczem. Bowiem chyba ka?dy wie, jak wygl?da i jedna, i druga instytucja w Polsce. Frustruj?ce jest te? to, co dzieje si? w Polsce i wy?adowywanie z?o?ci czy robienie sobie jaj z pewnych rzeczy wydaje si? jak najbardziej naturalne. A jak wygl?da Polska? Powtarzaj?c za Ziemkiewiczem – "wygl?da tak, ?e tylko rzyga?."
"Polactwo", kt?re zosta?o wydane obecnie przez Red Horse, jest uaktualnion? i poprawion? edycj? tej ksi??ki. Autor poci?gn?? pewne w?tki dalej, doda? nowe trafne spostrze?enia oraz opatrzy? wydanie nowym wst?pniakiem, kt?ry tworzy interesuj?c? polemik? ze wst?pem do pierwszego wydania ksi??ki.
"Polactwo" Rafa?a A. Ziemkiewicza ?mia?o mo?e by? uznane za jedn? z najlepszych ksi??ek publicystycznych ostatnich lat. ?wietne przemy?lenia, trafne wnioski oraz bardzo ciekawe przyk?ady. Wszystko to sprawia, ?e publicystka Ziemkiewicza – bez wzgl?du na to, czy kto? zgadza si? z nim w pogl?dach, czy te? nie – jest tak interesuj?ca.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
A nie było wyjścia – jeśli Polska miała przystąpić do odbudowy, trzeba było te sprawy wyczyścić. Trzeba było ściągnąć z rynku inflacyjny „nawis”, a wypłaty w państwowych przedsiębiorstwach zdusić „popiwkiem” do czasu ich sprywatyzowania i poddania zasadom gry rynkowej. Gdyby spróbował tego premier Rakowski, nie skończyłoby się na pajacowaniu z krawatem, jak na sławnym spotkaniu w Stoczni Gdańskiej. Właśnie dlatego komuch musiał się pogodzić z myślą o oddaniu władzy „Solidarności”. I właśnie dlatego naiwność opozycji, która nie zdając sobie w ogóle sprawy z sytuacji całe to, przepraszam za słowo, gówno, wzięła ochoczo na siebie, była dla komuny po prostu darem z niebios.
Jest dzisiaj, oczywiście, ciekawym przedmiotem „igraszek swobodnego umysłu” gdybanie, jak można było w tej sytuacji przejąć władzę mądrzej. Niektórzy twierdzą, że operację ściągania z rynku „nawisu” należało połączyć z powszechnym uwłaszczeniem. Przeciętny Polak widziałby wtedy, że wprawdzie znikają mu oszczędności, ale coś dostaje w zamian. Tym czymś byłaby własność – ponieważ w roku 1990 wszelka własność, potem przekazana samorządom, była jeszcze państwowa, można było rozdać i mieszkania, i inne mienie komunalne, i udziały w prywatyzowanych przedsiębiorstwach. Rzecz dałaby się przeprowadzić, dałaby się uzasadnić – w końcu całe to mienie, zagarnięte jako „państwowe” przez komunę, było wypracowywane przez pokolenia poddanych socjalisticzieskoj własti. No i, przede wszystkim, z punktu zaczęłoby się tworzyć normalne, zdrowe społeczeństwo w miejsce postniewolniczego społeczeństwa pańszczyźnianego. Same plusy. Minus tylko jeden: wtedy, u schyłku roku 1989, nie było żadnej siły politycznej, która by wpadła na ten pomysł i mogła go zrealizować.
W takim razie pozostawało jeszcze jedno rozwiązanie, i, choć teraz wydam się Czytelnikowi strasznym cynikiem, byłem za takim właśnie rozwiązaniem całym sercem. Nie ma chleba, bo chleb został rozkradziony – niech będą przynajmniej igrzyska. I niech w ramach tych igrzysk zadyndają ci, którzy ten chleb ukradli. Dlaczego nie? Bo taka brzydka zemsta uraziłaby poczucie estetyki warszawsko-krakowskiego salonu? A to, to ja akurat, delikatnie mówiąc, lekceważę. Wzięcie przez społeczeństwo na komunie „odwetu” za jej liczne podłości i zbrodnie nic a nic by mnie, w przeciwieństwie do Michnika, nie zmartwiło – pewnie dlatego, że nigdy w życiu się z żadną komunistyczną kanalią nie skumplowałem. Czemuż by ludzie, którzy przez pół wieku niszczyli i okradali własny naród, którzy mieli na sumieniach polityczne morderstwa, udział w zorganizowanym rabunku narodowego mienia i w masowym wyzysku, nie mieli za to sądownie odpowiedzieć, jak socjalistom spod nieco innych znaków zdarzyło się to w Norymberdze? Taką właśnie drugą Norymbergę powinni byli przywódcy neosolidarności zorganizować, jeśli nie dla sprawiedliwości, to z wyrachowania, gdyby tylko mieli w głowach choć trochę rozumu.
Ale to wszystko, jak mawiał Majster z „Dialogów na cztery nogi”, „teoryzowanie”. Świadomie czy nie, neosolidarność wybrała wariant najgorszy z możliwych. Pozwoliła, by przeciętny Polak uwierzył, że te pieniądze, które mu przepadły, ukradli mu nie Gierek z Jaruzelskim i Rakowskim, jak to było naprawdę – ale Balcerowicz. Pozwoliła, by to na nią spadło całe odium zamykania nierentownych zakładów, restrukturyzowania, ujawniania ukrytego wcześniej bezrobocia i w ogóle, likwidowania całych ogromnych obszarów fikcji „wysoko rozwiniętej gospodarki socjalistycznej”. Wzięła to wszystko na siebie, żeby być uprzejmą wobec swoich „partnerów” od Okrągłego Stołu. I jeszcze z godną lepszej sprawy zawziętością starała się komunistów wybielić.
A poza tym, w kluczowym, decydującym o przyszłych losach nas wszystkich, momencie nie miała w ogóle głowy, by myśleć o Polsce, bo zajęta była wzajemnym się wyrzynaniem.
O „wojnie na górze” każdy ma swoje zdanie, a zwłaszcza ci, którzy byli w niej zaangażowani po którejś ze stron. Ja osobiście, tak jak nic specjalnego nie zrobiłem w latach osiemdziesiątych, chyba żeby za formę oporu przeciwko komunizmowi uznać picie wódki i pisanie aluzyjnej fantastyki, tak i nie zaangażowałem się w „wojnę na górze” – li tylko jako wyborca, popierający w obu turach Wałęsę. I nie wstydzisz się tego dzisiaj, Ziemkiewicz? – zapyta ten i ów Czytelnik. Owszem, odpowiem, trochę się wstydzę. Ale, dodam zaraz, pociesza mnie jedna tylko myśl, że gdybym był wtedy poparł Mazowieckiego, to dzisiaj musiałbym się wstydzić jeszcze bardziej.
W pewnym momencie, jak wspominałem, kluczową sprawą dla utrzymania „pakietu kontrolnego” w opozycji było mieć Wałęsę. Wałęsa był symbolem, do Wałęsy przyjeżdżały zagraniczne delegacje, Wałęsa znany był wszystkim Polakom. I, generalnie, „rewizjonistom” udało się wpływ na Wałęsę uzyskać. Dowodem najdobitniejszym reprezentacja neosolidarności w kontraktowym Sejmie, niemal wyłącznie złożona z przedstawicieli tej frakcji. Mało kto pamięta, że w ramach protestu przeciwko skrajnemu brakowi pluralizmu w doborze kandydatów do zdjęcia z Wałęsą odmówił wówczas kandydowania Tadeusz Mazowiecki – dopiero potem miał zmienić linię i związać cały swój polityczny los z Familią.
W jaki sposób ten wpływ na Wałęsę uzyskiwano, można się domyślać z różnych wzmianek – ale można też, jeśli ktoś pogrzebie w bibliotekach, znaleźć tam jeszcze peany na cześć wielkiego przedstawiciela Ludu, wypisywane w stosownym czasie przez czołowych opozycyjnych intelektualistów. Wałęsa, od czasu, jak dał się poznać, nie ma co do tego wątpliwości, że pochlebstwa lubił – nie on jeden zresztą wpadł w tę pułapkę. Myślę, że u podstaw wojny na górze legła irytacja ludzi, niegdyś mu do obrzydzenia kadzących, na samych siebie i swoje lizusostwo. Irytacja, którą zgodnie z dobrze zbadanym mechanizmem psychologicznym, rzutowali oni na obiekt swych niedawnych panegiryków i salonowych pląsów. Albowiem, twierdzę to z całym przekonaniem, ta wściekła, zajadła wybijanka do jakiej doszło w neosolidarności w roku 1990, nie da się wytłumaczyć w kategoriach politycznych.
W kategoriach politycznych była to sprawa zupełnie bez sensu. Politycznie myślał wtedy Kaczyński: Wałęsa dąży do prezydentury, bo uważa, że mu się to należy jak psu buda, że skoro prezydentem i symbolem dla świata został jakiś taki Havel, który przy Wałęsie jest nikim, to cóż on, przywódca dziesięciomilionowej „Solidarności”, człowiek, który obalił komunizm i tak dalej. Bo, krótko mówiąc, Wałęsa w to wszystko, co mu przez lata sączono w uszy, uwierzył, sodowa mu teraz rozsadza łeb i być prezydentem po prostu musi. A skoro tego chce, to mając taki mir w społeczeństwie, prezydentem zostanie. W związku z tym, analizował Kaczyński sytuację, lepiej wybrać go prezydentem teraz, na mocy decyzji parlamentu. Jaruzelski zgodzi się ustąpić – zgodziłby się, bo Jaruzel w tym okresie wyraźnie zauważył, że dzieło i wiara całego jego życia nawet nie legło w gruzach, ale zatonęło w bagnie, i zachowywał się z kompletną biernością, którą jego hagiografowie chcą teraz uznawać za przejaw odpowiedzialności. Czerwoni za tym zagłosują – zagłosowaliby, tkwili jeszcze w szoku wywołanym rozmiarami swej własnej niepopularności, ujawnionymi przez wybory, i hukiem, z jakim, niczym kolejne klocki domina, przewracał się socjalizm po kolei we wszystkich krajach „obozu”. A naród, kiedy skonfrontuje legendę Wałęsy z Wałęsą rzeczywistym, za najdalej rok będzie miał go dosyć; to nie ulega wątpliwości, bo przecież pamiętamy, jak było. Przez ten rok uchwalimy konstytucję, zrobimy wolne wybory do parlamentu, i na koniec ogłosimy wybory prezydenckie, Wałęsa oczywiście w nich wystartuje – i przegra.
Czy Kaczor nie miał wtedy racji? Miał. Na tym polegało nieszczęście i jego, i całej Familii. Bo, zabrzmi to paradoksalnie, ale to kolejna sprawa, o której zadecydowała nie polityka, tylko psychologia: Jarosław Kaczyński, który stał się, głównym wrogiem michnikowszczyzny, celem niezliczonych obelg w kontrolowanych przez nią mediach, szwarccharakterem oskarżanym o każdą możliwą podłość, od zamachu na demokrację po przekręty, na którego Michnik rzucił więcej jadowitych obelg niż na kogokolwiek innego, nawet na Wałęsę – ów Kaczyński w gruncie rzeczy, genetycznie, programowo, etosowo, czy jakkolwiek jeszcze to ująć, należał do Familii, mało tego, był jej najwybitniejszym politykiem, i takim przez cały czas pozostał – tyle, że na banicji. A jeszcze z tej banicji szukał z Familią porozumienia, bo w gruncie rzeczy to właśnie była jego formacja. Wypchnięcie go pomiędzy ludzi typu Olszewskiego, Macierewicza czy Szeremietiewa stanowiło kompletne nieporozumienie – zresztą wypalił się tam bez pożytku dla kraju w drobnych utarczkach wszystkich ze wszystkimi o przywództwo nad magmą Konfederacji, nasiąkając paranoiczną podejrzliwością i uprzedzającą agresją wobec wszystkich. Kaczyński powinien był zostać przewodniczącym Unii Demokratycznej, a jeszcze lepiej – wiceprzewodniczącym przy pozbawionym energii, pełniącym funkcje reprezentacyjne prezesie w typie Mazowieckiego. Gdyby tak się sprawy ułożyły, Familia rządziłaby do dziś. Ale Kaczyński musiał zostać z Familii wypchnięty, bo popełnił dwa grzechy nie do wybaczenia. Bynajmniej nie poszło tu o jego „prawicowość”, tego typu sprawy dla Familii nie miały nigdy decydującego znaczenia – w Unii Demokratycznej można było być równie dobrze chadekiem, konserwatystą, liberałem, jak i socjaldemokratą, najlepiej, oczywiście, wszystkim tym naraz. Nie poszło też o sprawę rozliczeń z komunistami, bo, wbrew potocznemu mniemaniu, ten spór miał charakter wtórny. Unia Demokratyczna nie dlatego cięła się z Wałęsą i PC, że tamci chcieli dekomunizować, a Unia nie. Unia dlatego broniła komunistów, że tamci, z którymi była pocięta na śmierć i życie, chcieli ich dekomunizować – taka była kolejność przyczyny i skutku. A i dekomunizacja w wizji Kaczyńskiego nie była bynajmniej jakimś wybuchem antykomunistycznych namiętności. To, co projektował, wymierzone było w rozbicie struktur, bo, jak trafnie ocenił, mając na zapleczu nie ruszone, na razie tylko sparaliżowane strachem mafie zbudowane na powiązaniach aparatu, specsłużb i stworzonego za czasów Rakowskiego kompleksu bankowo-biznesowego, neosolidarność długo sobie Polską nie porządzi. Wizje polowań na byłych członków partii, rewolucyjnych trybunałów dekomunizacyjnych i temu podobne były tylko rojeniami miotanego wojennym szałem Michnika. Pezetpeerowiec nie należący do starego układu, a jeszcze lepiej należący do nowego, choćby był wcześniej sekretarzem KC, mógłby w Unii Kaczyńskiego być w zarządzie, czy nawet z jej rekomendacji rządzić stolicą, równie dobrze, jak w Unii Mazowieckiego.
