Inny ?wiat
Inny ?wiat читать книгу онлайн
Wydane po raz pierwszy w 1953 roku w Londynie i wznawiane wielokrotnie wspomnienia Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego z sowieckiego ?agru w Jercewie pod Archagielskiem ukazuj? si? w serii Lekcja Literatury poprzedzone niezwykle interesuj?c? rozmow?, jak? z autorem ksi??ki przeprowadzi? znakomity znawca jego tw?rczo?ci, W?odzimierz Bolecki. Ksi??ka Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego obok nieprzeci?tnych walor?w literackich jest przede wszystkim – co podkre?la w rozmowie Autor – dokumentaln? relacj? ofiary, kronikarza i badacza instytucji i mechanizm?w sowieckiego "innego ?wiata" zbudowanego na utopijnej, zbrodniczej ideologii lewicowo – totalitarnej.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Leżałem na wznak na twardych deskach, zaplótłszy ręce pod głową, i raz jeszcze usiłowałem uporządkować w myślach to wszystko, co się stało. Po północy barak pogrążył się już na dobre we śnie, żarówki zatliły się wątlejszym światłem, a ze wszystkich prycz – z dołu, z boków i z przeciwka – odezwały się pierwsze krzyki nocne, pomieszane z niewyraźnymi majaczeniami i suchym urywanym płaczem, który przypominał to kaszel, to nawoływanie się sów w ciszy leśnej. Było duszno, odrzuciłem więc – jak moi sąsiedzi – buszłat i połykałem chciwymi haustami nagrzane powietrze. Przymknąwszy oczy, słyszałem w przerwach pomiędzy krzykami i płaczem przedwieczorne cmokanie karpi w szuwarach opustoszałego stawu, otworzywszy je widziałem na pół uchylone usta, z których na odległość nawet zionął przez spróchniałe zęby słodkawy smród zgnilizny, i białka połyskujące w ciemnych oczodołach. Za oknami rozpościerała się biała noc, przywarłszy do szyb lodowatymi liśćmi paproci. Patrolujące zonę smugi światła z narożnych reflektorów przebijały barak na wylot w równomiernych odstępach czasu, wydobywając z półmroku dolnych prycz twarze śpiących, i znikały błyskawicznie jak szable tnące miękką zasłonę nocy.
Bardziej od głodówki groźna była odmowa wyjścia do pracy. W obozach sowieckich tak zwany „otkaz” stanowi jedno z najpoważniejszych wykroczeń przeciwko regulaminowi wewnętrznemu. Na Kołymie, gdzie wskutek odcięcia obozów przez większą część roku od stałego kontynentu istnieje zupełnie specyficzny i okrutny regime, regulowany rozporządzeniami miejscowymi, a nie centralnymi, odmowę wyjścia do pracy karze się z miejsca rozstrzelaniem bez sądu; w innych obozach – rozebraniem więźnia do naga i pozostawieniem go na mrozie aż do ugięcia się lub śmierci; w jeszcze innych – najpierw izolatorem o wodzie i dwustu gramach chleba, a w wypadku recydywy sądem i drugim wyrokiem – 5-letnim dla przestępców pospolitych, 10-letnim lub skazującym na śmierć dla politycznych. W Jercewie „otkazczikow” recydywistów zabierano po paru miesiącach do centralnego izolatora za zoną i nigdy już nie zdradzono nam, co się z nimi stało. Istniały jednak poważne przypuszczenia, że serie z karabinów maszynowych i salwy karabinów ręcznych, które słyszeliśmy co pewien czas za zoną, pochodzą nie, jak nam mówiono, ze strzelnicy dla załogi obozu, ale z zasłoniętego przed wzrokiem ludzkim dziedzińca głównego izolatora. Po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej władze obozowe nie ukrywały przed nami faktu, że weszły w życie nowe przepisy, które zwykłym sądom,,ludowym” w miasteczkach położonych w pobliżu obozów nadały nowe uprawnienia wojennych trybunałów doraźnych, w praktyce – nieograniczoną władzę nad życiem więźniów. Do najcięższych przestępstw, jakich można było dokonać w obozie po 22 czerwca 1941, należały szerzenie defetyzmu wojennego i odmowa wyjścia do pracy, która w świetle wyjątkowego ustawodawstwa obronnego kwalifikowała się jako sabotaż wysiłku wojennego. Wszystko to było aż nazbyt jasne, ale pozostawało mimo to ciągle jedno pytanie: w jakiej mierze układ Sikorski- Majski wyrywał nas, Polaków, z trybów mechanizmu sowieckiego prawa wojennego. Na tej ostatniej cienkiej nitce zawisła cała nasza głodówka. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że już pierwsze godziny wstającego za zmatowiałymi szybkami baraku dnia dadzą nam na to pytanie wyczerpującą odpowiedź. W równaniu ryzyka była to jedyna niewiadoma i od niej zależało, czy znak równości zwróci się przeciwko nam jak dwie wymierzone w pierś lufy karabinów, czy ułoży się jak otwarte na roścież wrota obozu.
Nad ranem zasnąłem tak twardo, że przespałem „podjom” i obudziło mnie dopiero ostre szarpnięcie za nogi. Obok mojej pryczy stał Zyskind i bez słowa, ruchem głowy tylko, kazał mi iść ze sobą. Zwlokłem się z barłogu, nałożyłem czapkę, przewiązałem buszłat sznurkiem i wyszedłem za nim z opustoszałego baraku do zony. W zonie było również pusto i spokojnie, „dniewalni” odgarniali przed barakami śnieg, z kuchni, małej komórki, w której gotowano wrzątek, i łaźni szedł szerokimi zagonami dym i rozmazawszy się na dachach, odrywał się gwałtownie od okapów jak puszczony nagle i zwijający się rulon papieru. Drogą od kuchni jechały wolno w kierunku bramy sanie z pustą beczką, na której siedział okrakiem przygarbiony i smutny woziwoda Kola, poganiając oszronionego gniadosza prętem z jałowca. Zobaczywszy mnie z Zyskindem, odwrócił się, jak gdyby chciał krzyknąć, ale po chwili skulił się jeszcze bardziej, szarpnął ku sobie lejce i dźgnął konia batem. Koło ambulatorium stało już kilku chorych więźniów. Poranek był mroźny, suchy i przenikliwie ostry – l grudnia.
Zamiast zaprowadzić mnie do izolatora Zyskind obszedł ze mną wszystkie baraki, w których mieszkała reszta głodujących, i dopiero potem – w szóstkę – ruszyliśmy w kierunku biura naczelnika obozu, Samsonowa. Samsonow przyjmował nas po kolei, ale rozmowy były jednobrzmiące. Siedział za biurkiem na tle dużej mapy ściennej Związku Sowieckiego, portretów Stalina (dużych rozmiarów) i Berii (znacznie mniejszy), wykresów planu produkcyjnego oraz schematycznego planu obozu i spoglądał na mnie spod futrzanej czapy spokojnym, prawie po ojcowsku karcącym wzrokiem, w którym co chwilę pojawiały się jednak zimne ukłucia nienawiści.
– Kto cię namówił do głodówki?
– Nikt. Zdecydowałem się na nią sam.
– Po co głodujesz?
– Domagam się zwolnienia z obozu na podstawie amnestii dla obywateli polskich uwięzionych w Rosji lub prawa skomunikowania się z przedstawicielem Polski przy rządzie sowieckim.
– Czy słyszałeś o specjalnych trybunałach, które w czasie wojny mają prawo rozstrzeliwać więźniów za odmowę wyjścia do pracy? Czy wiesz, że głodówka jest otwartym buntem przeciwko sowieckiej władzy i sowieckiemu prawu?
– Tak.
– Podpisz tu, że o tym wiesz.
– Nie podpiszę. Od chwili zawarcia układu polsko-sowieckiego w Londynie jestem obywatelem zaprzyjaźnionego państwa i nie podlegam prawu sowieckiemu.
– Milcz. Zyskind, zabierz tę polską swołocz do izolatora!
Zyskind wskakiwał sprężyście do gabinetu i z okrzykiem: „Tak jest, obywatelu naczelniku!” wyprowadzał nas przed barak. Pierwsze przesłuchiwanie było skończone. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem w milczeniu, ale z wyrazem ulgi na twarzach i tylko pani Z. zbladła, szczękając zębami, a B. obcierał rękawem pot z czoła.
Około dziewiątej byliśmy już wszyscy w izolatorze. Izolator wewnętrzny mieścił się w samym rogu zony obok drutów i „bociana”, przy którym wyglądał jak kurnik. Mały, murowany domek z zakratowanymi okienkami wielkości ludzkiej głowy otoczony był jeszcze dodatkowo ogrodzeniem z drutu, aby nie powstały najmniejsze wątpliwości, że spełnia rolę więzienia w więzieniu. Więźniowie omijali go zawsze z daleka, nie spoglądając nawet w kierunku ścian z szarego kamienia przedziurawionych otworami, z których zionęła ciemna pustka. Czasem jednak dochodziły z izolatora śpiewy lub krzyki i wówczas przystawaliśmy na ścieżce tyłem do jego murów, a twarzą do własnych baraków, aby nie wywołując podejrzeń posłuchać, czy nasi towarzysze czegoś się od nas nie domagają. W izolatorze wewnętrznym osadzano więźniów za drobne przestępstwa popełnione w zonie lub za poważne przestępstwa przed odesłaniem do centralnego izolatora za zoną, który był już normalnym więzieniem obsługującym także wolnych obywateli miasta Jercewa. Trzeba tu opisać pokrótce choćby warunki życia w izolatorze, by rozproszyć zawczasu przypuszczenia, że nie był on karą, skoro do nielicznych marzeń więźniów należała również ucieczka od tortury pracy w obozie do błogosławionego stanu bezczynności w prawdziwym więzieniu. Przede wszystkim więzień osadzony w izolatorze otrzymywał tylko 200 gramów chleba i wodę; po drugie, okienka w małych celach nie były ani oszklone, ani nawet zabite deskami, temperatura powietrza wewnątrz była więc nie o wiele wyższa niż na zewnątrz; po trzecie wreszcie, więzień miał prawo zabrać do izolatora tylko to, w czym wychodził do pracy – koce, derki i siennik zostawiał w baraku. W niektórych wypadkach zaś kara izolatora ograniczona była jedynie do pory nocnej – więzień wychodził normalnie za dnia do pracy i wracał wieczorem prosto z wartowni do swojej celi, ale otrzymywał za to w przeciwieństwie do innych „pierwszy kocioł”, czyli 300 gramów chleba i dwa talerze najrzadszej zupy. Izolator był więc karą i więźniowie obiecywali nieraz z dziecinnym płaczem poprawę, byle tylko się zeń wydobyć.
Okienko mojej celi wychodziło na zonę i przytknąwszy twarz do zimnej kraty, mogłem ogarnąć wzrokiem część baraków z kuchnią i łaźnią. Obok mnie, w sąsiedniej celi, umieszczono policjanta ze Śląska T., prostolinijnego i uczciwego człowieka o szerokiej, trochę mongolskiej twarzy, który z nie znanych nam bliżej powodów ukrywał w obozie swe prawdziwe nazwisko i zawód, uchodząc powszechnie za górnika, i był jednym z najlepszych w Jercewie „lesorubów”. Cela T. – połozona po mojej prawej ręce, gdy stałem twarzą do okna – przylegała do celi pani Z., a przez nią do cel pozostałych głodujących; po mojej lewej siedział elektrotechnik z Rostowa nad Donem, Gorbatow, który znalazł się w izolatorze za obrazę wolnego urzędnika w elektrowni jercewskiej. Okienko T. za narożnikiem wychodziło na drogę prowadzącą z miasta do obozu, część domów mieszkalnych w Jercewie i odgałęzienie drogi w kierunku centralnego izolatora. Moja cela była tak niska, że mogłem dosięgnąć sufitu ręką, i tak wąska, że jednym dużym krokiem przechodziłem od ściany T. do ściany Gorbatowa. Połowę przestrzeni na długość zajmowały dwie prycze – dolna i górna – zbite z nie heblowanych desek i zwrócone wezgłowiami w stronę okna. Na górnej pryczy nie sposób było usiąść, nie dotykając zgiętymi plecami pułapu celi, na dolną natomiast wchodziło się ruchem nurka głową do przodu, a wychodziło odpychając – jak pływak na mieliźnie – ciało rękami od desek. Odległość pomiędzy krawędziami pryczy a drzwiami, obok których stał kibel, wynosiła nie więcej niż pół normalnego kroku. Wybrałem więc po namyśle górną pryczę (chociaż szedł na nią przejmujący chłód z otwartego okna, nawiewając w pobliżu parapetu cienką warstewkę śniegu), bo była przestronniejsza, a spacer na skrawku gołej ziemi o wymiarach krok na pół kroku groził obłędem. Obie boczne ściany z czerwonej cegły pozwalały porozumiewać się stosunkowo swobodnie z sąsiadami, i to nawet nie za pomocą stukania, ale głośnym szeptem po przytknięciu ust do szpar, z których wypadały kawałki skamieniałego wapna. Przed odejściem na obiad Zyskind sprawdził jeszcze raz drzwi celi. Zazgrzytał klucz w zamku, odchyliła się zastawka,Judasza” i miękki chód walonek oddalił się powoli, tonąc w lodowatej ciszy.
