Podroz ludzi Ksiigi

Podroz ludzi Ksiigi читать книгу онлайн
Podr?? ludzi ksi?gi pozwoli?a Oldze Tokarczuk z pe?nym blaskiem wej?? na polsk? scen? literack? i zasi??? w gronie tych najlepszych. Jej pierwsz? ksi??k? przeczyta?o wielu Polak?w. Bywa, ?e debiuty s? dzie?em rozpoczynaj?cym, ale jednocze?nie i wie?cz?cym karier? pocz?tkuj?cego pisarza. Wszystkie najcenniejsze my?li, spostrze?enia zostan? wyczerpane przy pierwszej ksi??ce i autor, z braku nowych pomys??w i natchnienia musi poprzesta? na tej jednej, nie zaspokajaj?c tym samym g?odu czytelnik?w.
Olga Tokarczuk nie pozostawi?a nas na pastw? losu. Wci?? podsuwa nam co smaczniejsze k?ski, nie „?ywi” byle czym, raczy nasze „?o??dki” wyrafinowan? tre?ci? swoich ksi??ek. Nie zawsze s?odk?, czasem kwa?n? i cierpk?, ale zawsze pozwalaj?c? uchyli? r?bka tajemnicy ?wiata. Jej my?li z ca?? moc? kie?kuj?, wci?? ?wie?e i cudowne. Twierdzi, ?e czasem „lepiej rozumie? mow? zimowego wiatru i s?ysze? bolesny krzyk p?kaj?cych na wiosn? nasion ni? ?lizga? si? po powierzchni m?dro?ci liter” ?lizga si? z pe?n? gracj? i jak dot?d jeszcze si? nie po?lizn??a. Swymi zr?cznymi palcami formuje s?owa niczym plastelinowe ludziki.
W Podr??y przedstawia nam ?wiat magii, tajemnic, nieodgadnionych zagadek, a jednocze?nie ?wiat codzienny, ten, kt?ry znamy czasem nawet o tym nie wiedz?c. Wnikliwszych pewnie zainteresuj? fragmenty odno?nie semantyki w?dr?wki, przemijalno?ci, sn?w Weroniki czy te? Markizowych luster. W rozmowie z Jaros?awem Klejnockim i Jerzym Sosnowskim – krytykami literackimi, Olga Tokarczuk powiedzia?a „Dla mnie proces tworzenia jest procesem tajemniczym. Wiele razy o tym m?wi?am. W momencie, kiedy powstaje pomys? postaci, splotu wydarze? itd., naprawd? nie obchodzi mnie, kto to b?dzie czyta? i co powie na ten temat.” A jednak ludzie m?wi? i to sporo. Jedni s? pe?ni entuzjazmu i wyra?aj? zachwyt dla jej talentu pisarskiego, inni, ca?kiem odmiennego zdania, s? wr?cz zniesmaczeni. Ludzie preferuj? r??ne gatunki literatury, dlatego te? niekoniecznie proza Tokarczuk musi podoba? si? wszystkim – to zrozumia?e. Wielu jest jednak takich, dla kt?rych jej utwory stanowi? swoiste ?r?d?o inspiracji i pod?o?e wielu ognistych dyskusji odno?nie ?ycia, cz?owieka i jego miejsca w ?wiecie. Doskona?ym przyk?adem mog? by? chocia?by ja,
Kraina pe?na barw, owiana mgie?k? tajemniczo?ci zaprasza?a do siebie. Nie mo?na by?o si? d?ugo opiera? i nie wsi??? z Markizem i Weronik? do bryczki. Stworzeni przez pisark? bohaterowie, pe?ni sprzeczno?ci, a jednocze?nie podobie?stw, przyci?gali jak magnes. Przepe?niona nami?tno?ci? mi?o?ci Weronika, inteligentny Markiz i towarzysz?cy im ch?opiec imieniem Gauche, r??nili si? od siebie diametralnie – pochodzeniem, wykszta?ceniem, ?wiatopogl?dami, a jednak inspirowani wsp?ln? ch?ci? poznania razem wyruszyli, aby zrealizowa? swoje marzenie.
?atwo by?o si? pokusi? i uda? z nimi w podr?? po tytu?ow? ksi?g?. Czy jednak sama ksi?ga pe?ni tu najwa?niejsz? rol?? My?l?, ?e niekoniecznie. Nie tyle cel podr??y, co sama podr??, droga do tego celu stanowi najistotniejsz? warto??. „Podr??uj?cy ludzie staj? si? m?drzejsi nie tylko dlatego, ?e wci?? do?wiadczaj? nowych widok?w i zdarze?, ale przez to, ?e sami dla siebie staj? si? mijanym pejza?em, na kt?ry mo?na popatrze? z koj?cego dystansu.” Jak to si? zwyk?o mawia? – podr??e kszta?c?. Niew?tpliwie to prawda, ale czy wszyscy potrafimy wy?owi? p?yn?c? z nich nauk?? Z tym nie mog? si? zgodzi?. Doskona?ym przyk?adem jest Markiz. Jego, jak twierdzi? – ukochana Weronika, zmar?a w czasie drogi. Dlaczego? Dlatego, ?e Markiz za?lepiony ch?ci? odnalezienia ksi?gi, zapomnia? o otaczaj?cym go ?wiecie. Gdyby nieco zwolni?, po?wi?ci? Weronice troch? swojej uwagi, dziewczyna by? mo?e by prze?y?a. Co sta?o si? z samym organizatorem wyprawy – Markizem?
Dlaczego b?d?c ju? tak blisko, prawie si?gaj?c po ksi?g?, w efekcie nie dotkn?? jej nawet palcem – nie b?d? zdradza?. Za?lepienie, naiwno??, albo ruda kobieta, kt?ra podobno jak czarny kot przebiegaj?cy drog? przynosi nieszcz??cie, by? mo?e doprowadzi?a do tego, ?e podr?? sko?czy?a si? tak a nie inaczej. Czy Markiz by? postaci? negatywn?? W ?adnym wypadku nie. By? tylko cz?owiekiem. Tak jak ka?dy z nas b??dzi?, szkoda tylko, ?e na naprawienie b??d?w by?o ju? za p??no. Miejmy nadziej?, ?e w naszym przypadku tak nie b?dzie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту pbn.book@yandex.ru для удаления материала
De Berle nie miał wątpliwości, jakie jest znaczenie skomplikowanej reguły Bractwa. Magiczny rytuał był sposobem zdobycia mocy. Kiedy się ma moc, można wyruszyć po Księgę. Wiedział także, że na podróż potrzebne są pieniądze, i zaofiarował się ją sfinansować. Przyłożył się też bardzo do opracowania trasy wędrówki, a w końcu, w przypływie jakiejś tęsknoty czy uniesienia, sam zdecydował się na uczestnictwo w podróży. Jego żona spodziewała się właśnie kolejnego dziecka.
Kawaler d’Albi, może dlatego, że był najmłodszym członkiem Bractwa, cieszył się szczególną sympatią wszystkich. Pochodził z dobrej rodziny jego ojciec pełnił na dworze królewskim odpowiedzialną funkcję, nie brakowało mu pieniędzy i świetnie się prezentował. Wysoki, szczupły, sprężysty, wyglądał, jakby zdjęto go z jednego z dostojnych szlacheckich portretów. Nigdy nie wkładał peruki, szczycąc się pięknymi, naturalnymi lokami. Miał oprócz tego szlachetnie wysklepiony orli nos i żywe, inteligentne oczy. Wszystko, co robił, było gwałtowne i pełne uczucia. Może nawet odrobinę zbyt gwałtowne i pełne uczucia. Jego rozległe stosunki przydawały się Bractwu, które jako nielegalne i nie całkiem zgodne z nauką Kościoła już miało kłopoty z inkwizycją.
Kawaler wierzył w Księgę bardzo żarliwie. Była dla niego migotliwą, mało konkretną obietnicą zmiany, przygody, objawienia wziętego wprost z katedralnych fresków. Była dla niego Graalem, Złotym Runem, Wodą Życia, a on sam stawał się dla niej zakutym w srebrną zbroję rycerzem. Obdzielał wszystkich naokoło swoim zapałem, jednocześnie zaś nie przychodził na ważne spotkania.
O takich osobach jak kawaler d’Albi mawia się, że są nieprzewidywalne. Kierują się bowiem czystą intuicją, co może czasem wyglądać na zwykły kaprys. Intuicja może być przeczuciem ogólnego porządku, ale jak każda droga ludzkiego poznania, bywa niedoskonała. Wybucha i zaraz znika. Poddaje się wewnętrznym nastrojom i zewnętrznym wpływom. Miesza się z uprzedzeniami i zwykłym ludzkim lękiem. Rozpala się i gaśnie. Intuicja ma naturę ognia.
Oto ludzie, którzy mieli wyruszyć po Księgę. A co wiadomo o samej Księdze? Jej ziemska historia jest niezwykle tajemnicza i powikłana. Ginie w mroku prehistorii, kiedy ludzie nie umieli docenić wagi Księgi, potem, w starożytności, nic o niej nie słychać. Pojawia się znowu w 1378 roku; znajduje się wówczas w posiadaniu Arabów. W tym właśnie roku pewien młody Holender pobierający w Damaszku nauki filozoficzne i magiczne wykradł ją lub może dostał od arabskiego nauczyciela. Ta pierwsza ewentualność jest oczywiście bardziej prawdopodobna. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach oddałby najważniejszą Księgę świata, młokosowi z powierzchownej, pełnej konfliktów Europy? Chyba że takie były boskie plany. Może Bóg odwrócił swój utrzymujący wszelkie istnienie wzrok od starożytnych cywilizacji Wschodu i spojrzał na Europę. Może w plastycznej inteligencji zamieszkujących ją, niespokojnych ludzi dostrzegł nową szansę dla świata – szansę zaprzęgnięcia metafizyki i filozofii do budowania materialnego bytu, połączenia ducha i materii w nową całość.
Ów Holender, znany tylko z inicjałów H.R.C., wracał do Europy przez ziemie należące wówczas do Arabów – przez północną Afrykę i Hiszpanię. Okrążał Morze Śródziemne z wielką tajemnicą ukrytą pod materią przybrudzonego płaszcza, a kiedy dotarł do Pirenejów, jego odwaga załamała się. Pomyślał o tych wszystkich, którym Księga da nieskończoną władzę. Pomyślał o wojnach, niezgodzie, stosach i ludzkiej pysze. Pomyślał w końcu o zwątpieniu i niewierze, która jak mur wyrasta wszędzie tam, gdzie człowiek spotyka się z nie nazwanym. Pomyślał o Kościele, który nie rezygnuje z monopolu na prawdę, o zaborczych władcach i spornych terenach pogranicza, o różnych językach ludzi. I wtedy właśnie opuściła go odwaga. Ukrył Księgę w miejscu, które wydawało mu się do tego stworzone: w wąwozie górskim, gdzie poszukujący odosobnienia mnisi zbudowali sobie niewielki klasztor. Im to powierzył Księgę, a sobie obiecał, że wróci po nią, gdy tylko przygotuje ludzi na jej przyjęcie. Znalazł się w Holandii pustymi rękoma, ale z poczuciem posłannictwa. Wybrał siedmiu mądrych i godnych ludzi i wraz z nimi założył Bractwo, które miało zająć się reformowaniem świata i przygotowaniem go do mającej nadejść zmiany. Lecz w szczytne plany H.R.C. wmieszała się, jak to zwykle bywa, historia. Dwie wojny przetoczyły się jedna za drugą, pojawili się inni reformatorzy, dla których najważniejszy był spór o Matkę Boską i Trójcę Świętą, a przede wszystkim o władzę. Zaczęły się nagonki, zapłonęły stosy. Ludzie, obserwując gwiazdy i badając właściwości materii, zbliżali się czasem o krok do prawdy, ale potem odwoływali wszystko wobec wyrastających niczym kramy na jarmarku nowych izb tortur. H.R.C. zmarł w Antwerpii z twarzą zwarzoną zmarszczkami goryczy jak mrozem. Przed śmiercią drżącą ręką sporządził na kawałku papieru mapę gór, wśród których ukrył Księgę, ufając swej dziecinnej nadziei, że wkrótce uspokoi się burzliwe morze dziejów i ludzie zajmą się w końcu tym, co najważniejsze.
Konając poczuł przez chwilę ogarniające go ze wszech stron ciepło i wielką jasność. Podniósł wzrok i zobaczył wpatrzone w siebie ogromne, nieludzkie oczy Boga.
3
Po wyjściu kawalera d’Albi Weronika usnęła i miała sen. W tym śnie była pustynia i było bardzo gorąco. Między wydmami, na rozgrzanym piasku, ustawiono stoły pełne jadła, różnych win i więdnących powoli kwiatów. Weronika należała do gości zaproszonych na wesele. Była, jak inni, wytwornie ubrana. Wysokie obcasy pantofli grzęzły w piasku, giemzowe rękawiczki paliły ręce. Reszta towarzystwa w niewielkich grupkach stała wokół stołu. Panowie w upierścienionych dłoniach trzymali kryształowe kielichy z winem koloru piasku, panie ukradkiem ocierały koronkowymi chusteczkami pot z czoła. Wszyscy na coś czekali. Kiedy Weronika próbowała się dowiedzieć na co, jeden z mężczyzn wskazał jej jakąś postać w bieli. Była to Panna Młoda. Stała trochę na uboczu i wpatrywała się z nadzieją w horyzont. „Stamtąd ma nadjechać Pan Młody – powiedział mężczyzna. – Ale bardzo się spóźnia.” Weronika przyglądała się ze współczuciem Pannie Młodej i nagle z przerażeniem zauważyła, że jej biała suknia zaczyna żółknąć. Było w tym coś dobrze znanego i strasznego. „Zobacz, co się dzieje z jej suknią! – krzyknęła do mężczyzny. – Uciekajmy. On i tak nie przyjedzie.” I wszyscy zaczęli biec przez rozgrzany piach, potykając się i wstając, nie dbając o kapelusze, pióra koronki, kryształowe kieliszki. Weronika obejrzała się jeszcze raz i ujrzała Pannę Młodą w żółknącej sukience. Dziewczyna stała nieruchoma i samotna jak martwy posąg.
Obudziła się z rozhuśtanym sercem. Otworzyła oczy i ujrzała swój pokój pogrążony w mroku. Ciężkie czerwone zasłony wpuszczały smużki zamglonego światła. Na podłodze leżała jej suknia, w której była wczoraj. Weronika poczuła kwaśny smak w ustach i nagle zrobiło jej się niedobrze. Odwróciła się na wznak i wraz z tym ruchem sen o rozgrzanej pustyni odszedł w noc. Przeciągnęła bezwiednie ręką po brzuchu i uświadomiła sobie, że jest naga. Cała pościel, skotłowana i poplamiona czerwonym winem, leżała obok łóżka. Jedyne, co przyszło Weronice do głowy, to to, że poszedł, że jest znowu sama. W pierwszym odruchu chciała wstać i zabrać się do czegoś, ale nie znalazła w ciele dość siły. Odwróciła się z powrotem na brzuch i zaraz usnęła znowu.
Dla Weroniki sny były tym samym, czym dla Gauche’a kasztanowe ludziki, a dla Markiza lustra – pozwalały jej wyjść poza siebie. Traktowała je jak rzecz bardzo zwyczajną, rodzaj autonomicznego nocnego życia, które tylko poszerza i dookreśla to, co się dzieje w dzień. Jeżeli sny były radosne, miłe i przyjemne, stanowiły dobrą zabawę, jeżeli zaś nabierały wagi i znaczenia, Weronika wykorzystywała je tak, jakby były listami z ostrzeżeniem od sił wyższych. Stawała się bardziej uważna i skupiona. Kiedy śniła jej się zmarła przed laty matka, wiedziała, że czekają ją jakieś kłopoty. Śniony co miesiąc sen o rozbijających się naczyniach był przypomnieniem, że nadchodzi okres niedyspozycji. Koty śniły jej się, kiedy szczególnie dotkliwie odczuwała samotność. Miała taki prywatny, intymny sennik.