Stateczna I Postrzelona
Stateczna I Postrzelona читать книгу онлайн
Tytu? powie?ci (oczywi?cie uk?on w stron? niezr?wnanej Jane Austen) sugeruje dwie bohaterki, i tak jest rzeczywi?cie: s? dwie, maj? dosy? r??ne charaktery i r??ne prowadz? ?ycie jedna jest kustoszk? w muzeum, druga luksusow? narzeczon? biznesmena. Ten, niestety, okazuje si? gangsterem, w dodatku pechowym: idzie siedzie?, a narzeczona zostaje na lodzie. Wraz z przyjaci??k? i przyjaci??mi przyjaci??ki rozpoczyna wi?c nowe ?ycie daleko od rodzinnego miasta, w podupadaj?cym o?rodku je?dzieckim, kt?ry zamierzaj? przekszta?ci? w kwitn?ce gospodarstwo agroturystyczne. ?adne z nich nie ma co prawda zielonego poj?cia o gospodarzeniu, ale od czeg?? wrodzona inteligencja! Poniewa? wszyscy mieszka?cy Rotmistrz?wki (nie wy??czaj?c gospodyni, starej rotmistrzowej) dysponuj? nie tylko inteligencj?, ale r?wnie? wdzi?kiem i i?cie mo?ojeck? fantazj?, ?ycie w dworku zaczyna si? toczy? w zupe?nie nowym tempie. Zw?aszcza kiedy w charakterze go?cia przybywa dawna w?a?cicielka domu i ca?ej wsi, leciwa niemiecka baronowa. Dodajmy do tego skomplikowane perypetie sercowe i rodzinne, leciutki i raczej dobrotliwy powiew krymina?u, sporo humoru, ciep?a i ?yczliwo?ci dla ludzi, a otrzymamy pe?ny obraz tej pogodnej i bardzo kobiecej powie?ci.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– No właśnie. Więc pozwól, żeby dwie doświadczone osoby w spokoju zastanowiły się nad rozwiązaniem…
– Babciu! Wcale nie wiesz tak naprawdę, czy oni, to znaczy Lula i Janek…
– Co oni? – Babcia spojrzała na mnie filuternie zza okularów. – Chyba nie jesteś ślepa, moje dziecko!
– Babciu!
– Idź już do kur, kochana, jak jeszcze raz powtórzysz „babciu”, to mnie zemdli. No, pa.
Oddaliłam się w lekkim osłupieniu. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co się tu wydarzy, kiedy te dwie matuzalemki zabiorą się za urządzanie nam życia erotycznego oraz uczuciowego…
Ciekawe, swoją drogą, kogo przydzielą mnie. Bo chyba nie gangstera.
W muzeum mam rozwinąć dział historyczny. Proszę bardzo, mogę rozwijać. Zwłaszcza teraz, kiedy mam w zasięgu ręki baronową i Kiryska.
Trochę zaniedbałam przez to działalność kuchenną, więc mam wyrzuty sumienia wobec Emilki, na którą spadają dodatkowe obowiązki, ale musiałam chociaż na trochę wyrwać się z domu.
Janek prowadzi za mnie zajęcia z tymi studentami od Olgi, którzy przyjechali na obóz. Twierdzi, że radzą sobie z koniem, ale nie wykazują ani odrobiny entuzjazmu.
Ewa i Wiktor na razie nie poczynili żadnych rozstrzygnięć. Jagódce nic nie powiedzieli, chodzi więc dziewczynka do szkoły, niczego się nie domyśla i jest szczęśliwa. Jeżeli Ewa ją stąd zabierze…
Wiktor po pierwszym wstrząsie jakby przestał w ogóle myśleć o sprawie i uznał ją za zamkniętą. Jak zwykle pracuje razem z Jankiem w stajni i w wolnych chwilach maluje. Wygląda na to, że jako malarz będzie miał większe powodzenie niż w Krakowie, bo po kilku artykułach i po materiale w telewizji oraz dwóch audycjach radiowych, zaczęli tu zjeżdżać ludzie specjalnie po to, żeby obejrzeć naszą galerię. Nie jest ich specjalnie wielu, bo i sezon właściwie się skończył, ale są. A w Krakowie, zdaje się, było cienko. Na pewno dla mediów Wiktor jest atrakcyjniejszy jako malarz-outsider, ten, który uciekł na wieś, niż jako jeden z całego stada krakowskich plastyków, niemogących się dochrapać własnej wystawy. Udało mu się nawet sprzedać trzy prace jakiemuś nowobogackiemu, który urządza sobie dom na pokaz, a dwie inne zamówił Urząd Powiatowy.
Myślę i myślę – co to będzie, jeżeli Ewa zdecyduje się wracać do Krakowa. Czy Wiktor pojedzie z nią? A jeżeli nie, to czy Jagódka zostanie na wsi, która tak doskonale jej posłużyła?
A jeżeli Wiktor zostanie bez Ewy? To co…
Co będzie ze mną?
Zupełnie niespodziewanie zaproponował mi wczoraj przejażdżkę. Poszłam do niego na łąkę, popatrzeć, jak maluje – tym razem tę łąkę i chmury, oczywiście, w swoim własnym ujęciu, dosyć symbolicznie potraktowane – po kolorach, jakimi się posłużył, widać, jaką burzę ma w duszy – i wtedy nagle rzucił pędzel, i zaproponował, żebyśmy zrobili sobie taka małą jazdkę, jak za dawnych czasów. Były takie czasy, zanim Ewa się na niego zdecydowała, że braliśmy od Rotmistrza dwa konie, ja przeważnie Bobrycę, a on dużego karego Glogera, którego bardzo lubił – jechaliśmy we dwoje, gdzie nas oczy poniosły.
Dawno to było i, niestety, nic z tego nie wynikło.
Wzięliśmy tym razem Bibułę i Latawca i przez pół godziny galopowaliśmy po okolicznych drogach.
I znowu, niestety, nic z tego nie wynikło.
Ale chciał ze mną pojechać. To chyba jest coś.
Kiedy wróciliśmy do stajni, był w niej Janek, dosyć ponury, z dwiema studentkami, czyścili boksy. Reszta studenterii przygotowywała ognisko za stajnią. Ciekawe, dlaczego to dziewczyny czyściły boksy, podczas kiedy panowie studenci zabawiali się w małych piromanów?
Zaprosili nas na to ognisko. Nas, to znaczy instruktorów jazdy, Janka i mnie. Bo jednak ze dwie jazdy z nimi miałam, na samym początku.
Dowiedziałam się przy tym ognisku, dlaczego to panienki czyściły boksy, a nie ich koledzy. Podobno same się napraszały. Koniecznie chciały popracować z panem instruktorem.
Ciekawostka.
Było w sumie dosyć nudno. To znaczy wszyscy się świetnie bawili, pijąc piwo i śpiewając mniej lub bardziej głupkowate piosenki i zażerając się podejrzanymi kiełbaskami ze sklepu Rybickiej, pieczonymi na patykach – tylko ja się jakoś nie mogłam rozkręcić.
Janek zachowywał się jak król życia. Te panienki go oblazły, przytuliły się do niego z obu stron i karmiły go tą kiełbasą, słowo daję. Nawet śpiewał z nimi jakieś dziwne piosenki ogniskowe. W życiu takich nie słyszałam, pomijając już to, że w ogóle nie słyszałam, żeby Janek śpiewał.
Miałam wczoraj straszne przeżycie i to w kościele.
Poszłam na plebanię, zwizytować kochane siostrzyczki w sprawie kolejnego placka, ale plebania świeciła pustkami, więc udałam się do kościoła z myślą, że pewnie sprzątają, albo co, bo nie była to pora żadnych nabożeństw. Lubię ten kościółek, jest mały, ale ładne freski w nim się zachowały, niektórzy twierdzą, że niejakiego Willmanna, który na Dolnym Śląsku był za kogoś w rodzaju tutejszego Michała Anioła. Lula uważa, że to nie żaden Willmann, ale też wartościowe. Mnie tam jest wszystko jedno, najważniejsze, że ładne. W ogóle małe kościółki wywołują u mnie coś w rodzaju nostalgii.
Siostrzyczek w środku nie było, nikogo innego też. A trochę miałam nadziei, że będą Gracje, bo muszę przecież z Jachimiukową pogadać na temat dziadka Przybysza. Siadłam sobie w ławce, zaczęłam wdychać zapach późnych lilii (ciekawe, u kogo jeszcze się utrzymały do tej pory!) i oddawać się tej nostalgii, kiedy nagle poczułam, że ktoś siada obok mnie.
Jezus Maria, Leszek!
Chciałam natychmiast wstać i wiać, ale przytrzymał mnie za łokieć.
– Siedź, kochanie, przecież nic złego ci nie zrobię – powiedział głosem przymilnym, a mnie dreszcz obleciał od tej przymilności, bo słychać było, że fałszywa jak te nasze Chełmońskie. – Chciałaś sobie przecież posiedzieć, prawda?
– Prawda – powiedziałam tak zimno, jak tylko potrafiłam. – Ale chciałam posiedzieć sama. Bez towarzystwa.
I jeszcze raz spróbowałam się ruszyć, a on mnie znowu przytrzymał.
– Zrób dla mnie wyjątek. Przecież byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Zapomniałaś?
– Daj sobie luz – prychnęłam. – Jakimi przyjaciółmi? A co ja o tobie wiedziałam?
– Dużo wiedziałaś. Na przykład jak wygląda moja blizna po wyrostku robaczkowym. Albo jakie noszę slipy. Albo jak całuję. Albo jak…
– Zamknij się. Jesteśmy w kościele. Doskonale wiesz, o czym mówię.
– No wiem, wiem, ale uwierz mi, Emilko moja kochana, że trzymałem cię w nieświadomości dlatego tylko, żebyś się niepotrzebnie nie denerwowała. W moim pojęciu kobieta jest istotą wyższego rzędu, ma być szczęśliwa i beztroska, zwłaszcza jeśli jest taka piękna jak ty…
– Odsuń się!
– Chwila. A rolą mężczyzny jest zapewnić jej ten spokój, tę beztroskę, żeby jej się zmarszczki pod oczami nie robiły…
– Odsuń się, bo narobię wrzasku!
– Już się odsuwam. Tylko powiedz mi, moja piękna, czy naprawdę ani odrobiny nie tęskniłaś za mną? Rozumiem, że w pierwszej chwili mogłaś być w szoku, ale później? Nie było ci mnie brak? Tak łatwo zapomniałaś o naszych wszystkich nocach i dniach? Czy może znalazłaś sobie kogoś, kto cię pieprzył tak dobrze jak ja?
– Spadaj natychmiast, gnojku!
Ku mojemu zdziwieniu, podniósł się z miejsca. Ale nie odchodził.
– Rozumiem. Nie wrzeszcz. Kobieta bywa zmienna. Ja się nie przywiązuję tak łatwo, więc i ciebie odżałuję. Tylko wiesz, jest jeden problem.
Wiedziałam. Wiedziałam!
– Sprzedałaś samochód? Bo masz jakąś paskudną astrę dla ubogich…
– A ty skąd tak wszystko o mnie wiesz? – zapytałam dla zyskania na czasie, z nadzieją, że wymyślę jakąś inteligentną odpowiedź.
– A bo zaprzyjaźniłem się tutaj z kilkoma osobami. – Uśmiechnął się paskudnie. Boże, jak ja mogłam go kochać? Jak mogłam uznawać, że on jest sympatyczny? – Może znasz…
– Łopucha znam, pewnie. Jak na niego wpadłeś?
– Do Olka Łopucha miałem dojście przez wspólnych znajomych. Kiedy się dowiedziałem, z telewizji zresztą, bo twoi rodzice nie bardzo chcieli ze mną gadać, że pracujesz jako instruktorka jazdy konnej w tej wiosce, uruchomiłem tych znajomych, oni mnie polecili Łopuchowi i oto jestem. Zdaje się, że nie przepadacie za sobą wzajemnie? Podkupiłaś mu jakiegoś konia?
– Bo chciał oszukać babcię. Nie lubię oszustów, panie Kałachu.
– Och, nie, nie używam tego pseudonimu ostatnio. Owszem, przydawał się, w pewnych określonych środowiskach, ale chwilowo zawiesiłem życie zawodowe. W każdym razie oficjalnie. Wróćmy do tematu. Sprzedałaś samochód?
– A co cię to obchodzi? To był mój samochód. Dałeś mi go w prezencie.
– Dałem go w prezencie mojej kobiecie – podkreślił tę „moją kobietę”. – Sytuacja zmieniła się diametralnie, kobieta przestała być moja, ostatecznie nie będę nalegał, ale w tym układzie chciałbym odzyskać chociaż auto. Ewentualnie pieniądze.
– Kto daje i odbiera ten się w piekle poniewiera – powiedziałam zuchwale, bo trochę ochłonęłam z pierwszego przestrachu. – Zresztą nie mam tego głupiego chryslera. Ukradli mi go.
– On nie był taki głupi. Naprawdę ci go ukradli?
– Możesz sobie sprawdzić na policji. Albo w prokuraturze. Chcesz, to ci podam telefon do pana prokuratora. Zresztą znasz go, to on cię zamknął.
– Jeżeli to ten, który mnie zamknął, to owszem, znam go – powiedział Lesław z pozornym spokojem, ale widziałam, że zacisnął szczęki. – I to sam prokurator prowadził śledztwo w sprawie kradzieży naszego samochodu?
– Mojego. Nie prokurator, tylko policja. Ale… on był wprowadzony. Ja się z nim zaprzyjaźniłam.
Chryste Panie, omal nie powiedziałam, że to on mi doradził skorzystanie z auto casco i że chrysler się spalił…
– A wiesz, że mało mnie to obchodzi. Skoro samochód skradziono i policja go nie odzyskała, to chyba Warta wypłaciła ci auto casco?
– Jeśli chcesz się dowiedzieć, to poproś Wartę, żeby ci powiedziała – zakpiłam, ale w nerwach cała. – Albo policję.
– Wolałbym się tego dowiedzieć od ciebie. – Lekko poczerwieniał, co oznaczało, że był już wściekły. – Zaraz.