Kosmos
Kosmos читать книгу онлайн
P??ne, dojrza?e dzie?o wielkiego pisarza stanowi kwintesencj? jego pogl?d?w na ?ycie i sztuk?. Dowodem na uniwersalno?? i donios?o?? przes?ania powie?ci jest uhonorowanie jej mi?dzynarodow? nagrod? Prix Formentor, najwy?szym europejskim wyr??nieniem po Literackiej Nagrodzie Nobla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Poruszyłem ustami, jakbym się opędzał. Ale pomyślałem ze złością coś niewyraźnego, coś w rodzaju „nie ruszaj ustami… tutaj…” Rzeczywiście, po co mi było ruszać ustami przy tym trupie, ruszanie przy trupie nie jest zwykłym ruszaniem. Zalękniony, pomyślałem że odejdę.
Kiedy pomyślałem, że odejdę, stało się to, czego się bałem już od minuty: pomyślałem, że zajrzałbym trupowi w usta. Może nie bałem się akurat tej myśli, ale domyślałem się czegoś w tym rodzaju… że moja chęć oderwania się od trupa musi wywołać chęć zaczepienia trupa.
Zląkłem się tego, a wtedy natarło na mnie silniej… naturalnie…
Tylko, że nie byłoby takie łatwe – rozchylić gałęzie, obrócić go twarzą do księżyca, zajrzeć mu. I nawet pytanie, czy mógłbym zajrzeć nie wyłażąc na drzewo. Skomplikowane. I lepiej nie dotykać.
Dotknąłem, obróciłem mu głowę, zajrzałem.
Wargi wyglądały jak szczerniałe, górną wargę miał silnie podciągniętą, widać było zęby: dziura, jama. Ja oczywiście już od dłuższego czasu zaglądałem sobie do takiej myśli, takiej hipotezy, że ewentualnie będę musiał powiesić… albo siebie, albo ją. Powieszenie z wielu stron do mnie zaglądało i inne tam były kombinacje w związku z tym… często niezdarne… Przecie już kota powiesiłem. Ale kot to kot. A tu po raz pierwszy zaglądałem śmierci ludzkiej w usta. W jamę ludzką ustną – powieszoną. Hm.
Odejść. Zostawić.
Odejść. Zostawić to tutaj, tak jak jest. Nie moja rzecz, co ja z tym mam wspólnego: wcale nie jestem obowiązany wiedzieć, jak to się stało, człowiek trochę piasku weźmie na dłoń a już gubi się bez ratunku w kupie nieobjętej, nieogarnionej, niezmierzonej, niezliczonej… gdzie mnie tam do odkrycia wszystkich związków, może powiesił się np. dlatego, że Lena sypia z Leonem… Co można wiedzieć, nic nie można wiedzieć, nic nie wiadomo… odejdę i zostawię. Ale nie ruszałem się i nawet pomyślałem coś w tym rodzaju „jaka szkoda, że ja jemu w usta zajrzałem, teraz nie będę mógł odejść”.
Ta myśl zdziwiła mnie po nocy widnej… jednakże była dość uzasadniona: gdybym zachował się zwyczajnie wobec trupa, mógłbym odejść; ale po tym, co z moimi ustami zrobiłem i co z jego ustami… już nie bardzo mogłem odejść. To jest, odejść mogłem, ale już nie mogłem powiedzieć, że nie jestem w to zamieszany… osobiście…
Zastanawiałem się i bardzo głęboko myślałem, bez wytchnienia, ale bez żadnej myśli, i teraz już zacząłem się bać, ale to bać, ja z tym trupem, trup i ja, ja i trup, nie mogłem się wywikłać, rzeczywiście, po tym zajrzeniu w usta…
Wysunąłem rękę. Wsadziłem mu palec w usta.
Nie poszło tak łatwo, szczęki już trochę zesztywniały – ale rozsunęły się – wsadziłem palec, napotkałem język obcy, dziwny i podniebienie, które wydało mi się niskie jak strop za niskiego pokoju, chłodne, wyciągnąłem palec…
Wycierałem palec chusteczką.
Rozejrzałem się. Nikt nie widział? Nie. Przywróciłem wisielca do poprzedniej pozycji, zasłoniłem, ile się dało, gałęziami, zacierałem moje ślady na trawie, prędzej, coraz prędzej, strach, nerwy, strach, uciekać, przedarłem się przez kępę i widząc że nic prócz księżycowego drżenia upartego zacząłem się oddalać, prędzej, prędzej, prędzej! Ale nie biegłem. Szedłem ku domowi. Zwolniłem. Co ja im powiem? Jak powiem? Teraz to stawało się trudne. Ja nie powiesiłem. Nie powiesiłem, ale po palcu w ustach ten wisielec był także mój…
A przy tym zadowolenie głębokie, że na koniec „usta” połączyły się z „wieszaniem”. Ja je połączyłem! Nareszcie. Jakbym spełnił swój obowiązek.
I teraz trzeba będzie powiesić Lenę.
Zdziwienie nie odstępowało mnie na krok, byłem szczerze zdziwiony, bo ta myśl, żeby powiesić, była jak dotąd we mnie czymś teoretycznym, nieobowiązującym i właściwie po palcu w ustach nie zmieniła swego charakteru, była wciąż ekscentrycznością… czy nawet frazesem… A jednak siła, z jaką ten olbrzymi wisielec wjechał we mnie i z jaką ja wjechałem w wisielca, druzgotała wszystko. Wróbel wisiał. Patyk wisiał. Kot wisiał (póki go nie zakopano). Ludwik wisiał. Powiesić. Ja byłem wieszaniem. Przystanąłem nawet, żeby pomyśleć, że przecież każdy chce być sobą, więc i ja chcę być sobą, któż by, na przykład, lubił syfilis, oczywiście nikt nie lubi syfilisu, ale przecież i syfilityk chce być sobą, syfilitykiem, łatwo się mówi „chcę wyzdrowieć”, a jednak to brzmi obco, to jakby się powiedziało „nie chcę być, kim jestem”.
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
A teraz trzeba będzie powiesić Lenę.
Usta Leny.
Usta Katasi.
(Usta księdza i Jadeczki, wymiotujące).
Usta Ludwika.
A teraz trzeba będzie powiesić Lenę.
Dziwna rzecz. Z jednej strony to wszystko było błahe, nikłe, nieprawdziwe nawet, tu, w oddaleniu, za górami, za lasami, w świetle księżyca. A z drugiej strony natężenie wieszania i natężenie ust było… Trudno. Trzeba.
Szedłem z rękami w kieszeniach.
Byłem na wyżynie spadającej ku domowi. Głosy, śpiewy…
Ujrzałem, o jakiś kilometr, na przeciwległym wzgórzu, błyski latarek – to oni. Szli pod przewodem Leona dodając sobie animuszu śpiewkami i żarcikami. Tam była Lena.
Stąd, ze wzgórza, krajobraz leżał przede mną i drżał, jak zachloroformowany. Umiejscowienie nagłe Leny tam było akurat takie jak gdybym, wyszedłszy na pole z dubeltówką, zająca z daleka zobaczył. Aż się roześmiałem. Zacząłem iść do nich na przełaj. Wróbel wisi, a ja idę. Patyk wisi, a ja idę. Kota powiesiłem i idę. Ludwik wisi i idę.
Dołączyłem się do nich, gdy zaczęli schodzić z ledwie widocznej dróżki w zarośla. Było tu dużo krzaków i ostrych kamyków. Posuwali się ostrożnie, Leon na czele z latarką. Pokrzykiwali, przekomarzali się, „Wodzu, prowadź!” „W dół, zamiast w górę?” „Widoki w dole?” „Siadam! Dalej nie idę”.
– Spokojniusium, cierpliwusium talaj talaj cotam tam tego, niedaleczko, hejże ha! Zara, zaraaa…a, tędy… za mną wiara, prosimy, już się robi! Moje uszanowanie!
Szedłem za nimi, nie zauważyli mnie. Ona szła trochę z boku i nie byłoby trudno zbliżyć się do niej. Zbliżyłbym się, oczywiście, w charakterze duszącego i wieszającego. Nie byłoby trudno odciągnąć ją na bok (bo my już byliśmy w sobie zakochani, ona też mnie kochała, któż mógł wątpić, jeśli ja chciałem ją zabić, to ona musiała mnie kochać), a wtedy będzie można i zadusić i powiesić. Zaczynałem rozumieć, jak to jest, gdy się jest mordercą. Morduje się, gdy morderstwo staje się łatwe, gdy nie ma nic lepszego do zrobienia. Wykańczają się po prostu inne możliwości. Wróbel wisi, patyk wisi, Ludwik wisi, ja ją wieszam jak kota powiesiłem. Mógłbym, naturalnie, nie wieszać, ale… taki zawód sprawiać? Takie pomieszanie szyków? Po tylu zachodach, kombinacjach, wieszanie wyłoniło się w pełni i ja je z ustami złączyłem – miałbym teraz skrewić, nie wieszać?
Wykluczone. Szedłem za nimi. Bawili się latarkami. W kinie czasem oglądamy na komicznym seansie myśliwca posuwającego się ostrożnie z bronią gotową do strzału, gdy krok w krok za nim stąpa potworny zwierz, niedźwiedź olbrzymi, gigantyczny goryl. Był to ksiądz. Szedł tuż za mną, trochę z boku, widocznie wlókł się na samym końcu, nie wiedząc po co i na co, może bał się zostać sam z sobą w domu – ja go z początku nie zauważyłem, przyplątał się do mnie – z paluchami swoimi chłopskimi, przebierającymi. Z sutanną. Niebo i piekło. Grzech. Święty Kościół Katolicki, matka nasza. Chłód konfesjonału. Grzech. In saecula saeculorum. Kościół. Chłód konfesjonału. Kościół i papież. Grzech. Potępienie. Sutanna. Niebo i piekło. Ite, missa est. Grzech. Cnota. Grzech. Chłód konfesjonału. Sequentia sancti… Kościół. Piekło. Sutanna. Grzech… Chłód konfesjonału.
Pchnąłem go silnie, aż się zatoczył.
W samym momencie pchnięcia przestraszyłem się – co ja wyrabiam?! Wyskok, wybryk! Narobi krzyku!
Otóż nie. Moja ręka natrafiła na taką nieszczęśliwą bierność, że od razu się uspokoiłem. Zatrzymał się i nie patrzył na mnie. Staliśmy. Widziałem dobrze jego twarz. I usta. Podniosłem rękę, chciałem mu wsadzić palec w usta. Ale zęby miał zaciśnięte. Lewą ręką wziąłem go za podbródek, otworzyłem usta, wsadziłem palec.
Wyciągnąłem palec i wycierałem chusteczką.
Trzeba było teraz iść szybciej, żeby dogonić pochód. Wsadzenie palca w usta temu księdzu dobrze mi zrobiło, co innego jednak (myślałem) wsadzić palec trupowi, a komuś żywemu, i to było tak jakbym majaki moje wprowadził w świat rzeczywisty. Poczułem się raźniej. Przypomniałem sobie, że z tym wszystkim, zapomniałem chwilowo o wróblu etc. więc znów uprzytomniłem sobie jak to, tam, o jakie 30 km, wróbel był – i patyk był – i kot. A też Katasia.
– Proszę szanownych spacerowiczów, paniusium i panusium, tutaj spoczusium! Spocznij! Chwilowe odetchniusium.
Stał pod wielkim głazem, który sterczał nad wąwozem, gęsto zarośniętym. Przed głazem niewielka polanka, to miejsce musiało być uczęszczane, zdawało mi się, że dostrzegam jakieś koleiny… Trochę chrustu, trawa. „Lulo, nie chcę tutaj, też miejsce wynalazł!” „Panie pułkowniku, nawet usiąść na czym nie ma” „Panie prezes, na gołej ziemi?”
– Dobrze, dobrze – głos Leona był jękliwy – tylko że tatuś spinkę zgubił. Spinka mi, psiamać… Spinka. Proszę tu kogo z latareczką.
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
Ksiądz.
Leon, pochylony, szukał tej spinki, Luluś mu przyświecał latarką, przypomniałem sobie pokoik Katasi i nasze, z Fuksem, oświecanie latarką. Jak to dawno. Pokoik tam był. Z Katasią. On szukał spinki, w końcu wziął od Lulusia latarkę, ale po chwili spostrzegłem, że światło, zamiast trzymać się ziemi, omiata ukradkiem głaz i inne kamienie, zupełnie jak my, z Fuksem, omiataliśmy światłem ściany pokoiku. Czy on spinki szukał? Może nie spinki wcale, może to było miejsce, do którego nas prowadził, owo miejsce sprzed lat dwudziestu trzech?… Ale nie był pewny. Nie mógł dobrze rozpoznać. Od tego czasu wyrosły nowe drzewa, grunt się obsunął, głaz mógł się ruszyć, badał tą swoją latarką coraz bardziej gorączkowo, zupełnie jak my, wtedy, widząc go tak, niepewnego, zgubionego, prawie tonącego, z wodą już na wysokości ust, musiałem pomyśleć, jak to my, Fuks i ja, gubiliśmy się w sufitach, ścianach, grządkach. Dawne czasy! Wszyscy czekali. Nikt się nie odzywał, z ciekawości chyba, żeby w końcu dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Lenę widziałem. Była delikatna, koronkowa z ustami patyk wróbel kot, Katasia, Ludwik i ksiądz.