Fuks
Fuks читать книгу онлайн
Wkr?tce potem opu?ci?em te okolice, po z?o?eniu ostatniej wizyty na w?asnym grobie. Nie wiem dok?adnie, dlaczego to zrobi?em; zapewne chcia?em w specyficzny spos?b z?o?y? sobie wyrazy uszanowania. By? to dla mnie koniec pewnego etapu, niewykluczone, ?e koniec ?ycia. Na grobie le?a?y ?wie?e kwiaty. Nie zapomniano o mnie.
Wspomnienia ojca, m??a, przyjaciela zblak?y z czasem, zawsze jednak zajmowa?y istotne miejsce w moich my?lach. Od tego czasu moje ?ycie potoczy?o si? inaczej. Wspomnienia z przesz?o?ci nawiedza?y mnie jeszcze co jaki? czas, zmienia?y si? jednak towarzysz?ce im emocje. Szybko sta?y si? to uczucia psa, jak gdyby po zako?czeniu poszukiwa? psia natura wzi??a g?r? nad ludzk? dusz? – dusz?, kt?ra stanowi?a o moim cz?owiecze?stwie. Czu?em si? wolny jak ptak. Wolny, by ?y? jak pies.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dobiegły końca pewnego deszczowego dnia.
Wróciliśmy właśnie z Rumbem z targu warzywnego i obwąchiwaliśmy nowy samochód, który parę dni temu pojawił się na złomowisku. Była to duża ciemnoniebieska furgonetka sieci Transit, z nieznanych powodów zaparkowana z tyłu za stertami wraków. Napisy na jej bokach zamalowano sprayem. Poprzedniego dnia widziałem, jak robotnicy zmieniają jej numery rejestracyjne. Przedni błotnik został zdjęty i zastąpiony o wiele solidniejszym. Kolo furgonetki parkował inny samochód – triumph 2000 – na którym również zmieniono tablice rejestracyjne. Obydwa samochody były ukryte. Przyciągnęła nas woń dobywająca się z ciężarówki – musiano nią kiedyś przewozić żywność – moje człowiecze zdolności rozumowania powinny mi jednak podpowiedzieć, co się tu działo. Nieustanne spotkania w szopie Szefa i jego krzykliwie poubieranych kompanów (które ostatnio stały się jeszcze częstsze), osobliwa zamożność samego Szefa, gniew na policjanta „szperającego” na złomowisku – nie trzeba było się długo zastanawiać, by sobie to wszystko właściwie poukładać. Niestety, mózg, jakim rozporządzałem, nie zaliczał się do najtęższych.
Usłyszeliśmy otwieraną bramę złomowiska. Na dziedziniec wjechał jakiś samochód. Rumbo pomknął między stertami złomu zobaczyć, kto przyjechał. Ku naszemu zaskoczeniu był to sam Szef. Zaskoczenie płynęło z faktu, iż Szef nie był rannym ptaszkiem. Zazwyczaj pojawiał się na składowisku dopiero około dziesiątej, a otwarcie złomowiska i rozpoczęcie pracy pozostawiał pracownikom.
Ignorując nas, skaczących i szczekających koło jego nóg, wielki mężczyzna otworzył drzwi do baraku. Zauważyłem, że zamiast kożuszka miał na sobie starą skórzaną marynarkę, a pod nią ciemnoczerwony sweter z golfem. Miał rękawiczki, co zdarzało mu się dość rzadko. Wyrzuciwszy w błoto niedopałek cygara, Szef wszedł do baraku. Zapowiadało się, że tego dnia nie dostaniemy nic do jedzenia.
Wzruszyliśmy w myślach z Rumbem barkami i odmaszerowaliśmy od szopy. Nie minęło jednak wiele czasu, a odgłos zajeżdżającego samochodu przyciągnął nas pod nią z powrotem. Z samochodu, który podjechał pod barak, wysiadł Lenny z jakimś mężczyzną. Weszli do środka, nie zwracając uwagi na nasze merdające ogony i żarliwe wyrazy pysków. Jeszcze trzech mężczyzn dotarło do baraku na piechotę.
Na dziedzińcu zapanowało dziwne napięcie nerwowe. My też nagle staliśmy się podekscytowani i nadpobudliwi. Głosy dobiegające z baraku były stłumione, nie słychać było zwykłych pokrzykiwań i śmiechu. Przyprawiło nas to o jeszcze większy niepokój.
Wkrótce potem ze środka wyszło sześciu dziwnie odzianych mężczyzn. Pierwsza czwórka miała na sobie ciemnoszare kitle, jakie czasami noszą sklepikarze. Stwierdziłem również, że mężczyźni mają na sobie swetry z golfem. Jeden z nich właśnie ściągał pod brodę golf swojego swetra; wyglądało na to, jakby przed chwilą miał go naciągnięty aż na uszy. Za nimi wyszedł Lenny: nie miał kitla, ale także był ubrany w sweter z golfem. Na końcu wyszedł ubrany w skórzaną marynarkę Szef. Minęli nas w milczeniu, kierując się na tyły złomowiska. Udzieliło się nam ich podenerwowanie, które bez wątpienia zdradzali. Lenny cmoknął na mój widok i bez specjalnego animuszu pstryknął palcami, zignorował mnie jednak, gdy do niego podbiegłem.
Podążyliśmy za szóstką mężczyzn do furgonetki Przez otwarte tylne drzwi do środka wsiadło trzech mężczyzn w kitlach, a czwarty zajął miejsce za kierownicą. Nim Szef wcisnął się na siedzenie triumpha. powiedział do człowieka prowadzącego furgonetkę: – Dobra, wiesz, co masz robić. Staraj się nas trzymać, ale jeśli się rozdzielimy, wiesz, gdzie się spotykamy.
Kierowca skinął głową. Szef odwrócił się i nim zatrzasnął drzwi, zawołał jeszcze: – Nie zapominaj, nic nie robisz, dopóki nie zamacham ręką przez okno.
Uniesionym kciukiem kierowca potwierdził, że zrozumiał.
Lenny siedział już za kierownicą triumpha. Wcisnął gaz do deski. Samochód wyprysnął z dziedzińca z chrzęstem żwiru, duża niebieska furgonetka podążyła za nim. Zorientowałem się, że po raz pierwszy widziałem Szefa bez sterczącego z kącika ust cygara.
Mniej więcej godzinę później wrócił triumph 2000. Wjechał z rykiem silnika przez bramę i skierował się prosto na tył złomowiska. Bramę natychmiast zamknął jeden z pracowników, po czym wrócił do swojej pracy, jak gdyby nic się nie stało.
Pomknęliśmy z Rumbem za samochodem i zdążyliśmy zobaczyć, jak ze środka wysiadają Szef z Lennym. Okrążyli samochód, otworzyli kufer i wyciągnęli wspólnie dużą, sprawiającą wrażenie ciężkiej, metalową skrzynię. Trzymając za rączki po bokach, we dwóch przenieśli ją do baraku. Wrócili po chwili, wyciągnęli z bagażnika cztery lub pięć wypchanych worków i również spiesznie je zanieśli do szopy. Nim wrócili do samochodu, Szef zamknął drzwi baraku. Gdy spróbowaliśmy wspiąć się im na nogi, odepchnęli nas gniewnie. Ich pośpiech zdawał się wynikać z podniecenia – zniknęła nerwowość, jaką widać po nich było rano. Ten nastrój udzielił się również nam. Ostre palniecie w nos przekonało mnie, by trzymać się z dala od tych ludzi. Rumbo również pojął aluzję.
– Dobrze, Lenny, pozbądź się tej gabloty – powiedział Szef, wyciągając cygaro z wewnętrznej kieszeni skórzanej marynarki. – Nie przejmuj się kitlami na tylnym siedzeniu. Są już niepotrzebne. Porzuć ją tak daleko, jak ci się tylko podoba, ale nie rozbijaj się nią za długo.
– Dobra, Szefie – powiedział Lenny. Nim zapuścił silnik, Szef podał mu cygaro przez uchyloną szybkę.
– Masz, dobrze się spisałeś, chłopcze. Widzimy się w środę, nie wcześniej!
Lenny wetknął cygaro w usta, uśmiechnął się, wrzucił bieg i odjechał. W tej samej chwili przed bramą z piskiem opon zahamował wóz policyjny, całkowicie blokując wyjazd. Zaroiło się od niebieskich mundurów. Z drugiego policyjnego wozu, który podjechał pod bramę, wysypała się następna grupa policjantów.
Lenny zbladł i błyskawicznie wyskoczył z triumpha, zaczął uciekać przez dziedziniec. Szef, który dotarł już do połowy drogi do baraku, gdy pojawiła się policja, stał jak porażony przez kilka sekund, po czym obrócił się na pięcie i rzucił w naszą stronę. Domyśliłem się, że chce z Lennym pokonać ogrodzenie z blachy falistej i zniknąć w bocznych uliczkach.
Szefowi powiodło się trochę lepiej niż Lenny'emu, któremu nie udało się zbyt daleko uciec. Któryś z policjantów przewrócił go na ziemię. Lenny natychmiast zniknął pod umundurowanymi funkcjonariuszami. Krzyczał i klął, ale nie zdołał się uwolnić.
Reszta policjantów pobiegła za Szefem, który przegalopował koło nas, wyrzucając po drodze cygaro. Krzyczano, by się zatrzymał, Szef jednak nie usłuchał. Wpadł w labirynt samochodowych wraków.
Rumbo był zarówno wystraszony, jak i zagniewany. Nie podobali mu się ubrani na niebiesko ludzie ani to, że ścigali Szefa, jego pana. Zaczął warczeć i rozkazywać im, by się zatrzymali. Ale na nic się to zdało. Policjanci nie bali się Rumba. Rumbo skoczył na jednego z nich i wpił mocno zęby w rękaw. Zaczął go z wściekłością szarpać. Mężczyzna przewrócił się, przekoziołkował w błocie i przygniótł Rumba.
„Nie, Rumbo, nie! – zawołałem. – Zostaw go! Zrobią ci krzywdę!”
Rumbo jednak zbyt się rozzłościł, by mnie słuchać. Było to jego terytorium, a człowiek, którego ścigano, był jego panem. Któryś z policjantów kopnął go w żebra. Rumbo zaskowyczał z bólu i rozluźnił uścisk zębów na rękawie leżącego policjanta. Dostał w nos solidną drewnianą pałką i padł na policjanta, który natychmiast zerwał się na równe nogi i dołączył do pościgu za Szefem.
„Nic ci się nie stało?” – spytałem, podbiegając do Rumba.
Jęknął i zwiesił ogon.
„Bierz się za nich! Nie pozwól im złapać Szefa!”
Kręcił się w kółko oszołomiony, potykając się i potrząsając łbem.
Zanurkowałem w przejście między stertami zniszczonych samochodów i rzuciłem się w pościg za ścigającymi. Ujrzałem Szefa wspinającego się na maskę samochodu. Policjant chwycił go za stopę, ale Szef wierzgnął z furią i pechowy policjant przewrócił się na plecy. Szef wspiął się na dach samochodu i wskoczył na następny. Gdyby udało mu się dostać na drugą stronę sterty wraków, znalazłby się blisko ogrodzenia i mógłby zeskoczyć na ulicę sąsiadującą ze złomowiskiem. Samochód, na który się wspinał, nie miał pewnego oparcia i przez moment zachwiał się niebezpiecznie, Szef o mało nie stracił równowagi.