Nie ma mocnych
Nie ma mocnych читать книгу онлайн
Komedia obyczajowa, kontynuacja los?w dw?ch rodzin zabu?a?skich, osadnik?w na Dolnym ?l?sku, kt?rzy po latach szukaj? m??a dla swej wnuczki, by zdoby? nast?pc? do swojego gospodarstwa. Stary Pawlak, ci??ko chory, musi przekaza? sw? ziemi?. Ale starszy syn Witia, o?eniony z Jad?k? Kargul?wn?, wi?cej grunt?w uprawia? nie mo?e, m?odszy za?, Pawe?, jest pracownikiem naukowym we Wroc?awiu. Ca?a nadzieja we wnuczce, osiemnastoletniej Ani. Pawlak i Kargul postanawiaj? j? wyda? za m?? za m?odego technika mechanizacji rolnictwa Zenka. Ich przemy?lna intryga doprowadza do szcz??liwego fina?u – m?odzi pobior? si?, a ziemia zostanie w rodzinie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Chemizację robi – stwierdza Kargul, jakby chciał pouczyć Pawlaka, że jego świadomość nie nadąża za postępem w dziedzinie rolnictwa.
– Przez niego kury przestali się nieść!
– Postęp kosztuje – Kargul objął wzrokiem zalaną zielenią ziemię. – Ale dzięki temu przedstawiciel postępu w osobie mechanizatora rolnictwa może naszej ziemi przyda sia.
– Ot, pomorek, jaki to on postępowy zrobiwszy sia. – Pawlak nałożył kantar ogierkowi i teraz uwiązywał go do palika za stodołą Na tym postępie, póki co, to ja stratny jestem. Kabany ze strachu z wagi spadli.
– Syp im więcej – doradził Kargul, wciąż rozglądając się w sadku za stodołą w poszukiwaniu Zenka.
– Żeb' ty na Aninym weselu miał tłuściejsze kiełbasy, co?
Znowu nadleciał samolot. Słysząc huk silnika, ogier Pawlaka szarpnął się do tyłu i wyrywając palik ruszył galopem w ślad za klaczą, jak ułański koń, który usłyszał trąbkę grającą sygnał „do ataku”. Pawlak patrzył na nadlatujący samolot wzrokiem, który powinien wypalić w jego skrzydłach pokaźne dziury.
– Aj, żeb' ja miał ten karabin, co na początek, jak my tu Polskę składali, to ja by go raz-dwa na ziemię spuścił jak dzikie kaczke!
– Całe szczęście, że to nie te czasy – Kargul z mniejszym entuzjazmem odniósł się do okresu, w którym Pawlak był uzbrojony w karabin, a granaty trzymał w kieszeni świątecznego ubrania. – Wtenczas nam ogniem przyszło perz trzebić, a teraz państwo z nami w koegzystencji.
Widząc wytrzeszczone zdumieniem oczy Pawlaka, wskazał gestem ich kartoflisko, które sąsiadowało z polami PGR-u. Właśnie na ich kartofle opadał teraz biały pył, który miał wytruć wszechobecną stonkę. Pawlak przekrzywił głowę, jakby podejrzewając, że to może oznaczać bezprawną próbę zawłaszczenia ich ziemi.
– Albo ten koniosraj Pilch coś knuje, albo przez pomyłkę sypią na nasze.
– Ich pomyłka, nasz zysk!
– Et, gadanie – Pawlak strzepał ze swojej maciejówki biały osad, który opadł z nieba. Państwo się już kilka razy co do nas pomyliło i nikt z tego zysku nie miał. Ani my, ani oni…
Nagle aż przykucnął, widząc nisko nadlatujący z powrotem samolot: Wizgot silnika poderwał oba konie do gwałtownego galopu.
– Ot, pomorek! – Kaźmierz z pretensją popatrzył na Kargula. – Masz te swoje chemizacje!
Wygrażał pięścią oddalającemu się samolotowi. Biegnąc miedzą w ślad za końmi, nie przestawał składać obietnic „gawronowi”, jakby to nie była maszyna, lecz żywa istota: „Czekaj ty, draniu sobaczy!
Już ja cię do kapitulacji zmuszę! Na milicję zapodam!”
– I byś przegrał – dobiegł go bas Kargula, który wielkimi krokami sadził w ślad za sąsiadem.
– A jakim on prawem na moje niebo wlata?
Kaźmierz wyhamował, zawrócił i ruszył w stronę stodoły, jakby podjął ostateczną decyzję.
– Ty gdzie? – Kargul rozstawił szeroko ręce, próbując go zatrzymać w biegu.
– Do Frania na posterunek!
– Ot i w kałabanię by ty wdepnął! – Kargul obrócił Pawlaka z powrotem twarzą ku polom. – Własnego zięcia byś na milicję zdał.
– Ty co, oczadział? – Pawlak wytrzeszczył oczy na Kargula: Dlaczego ten z takim zachwytem patrzy w stronę ich kartofli? O czym mówi?!
– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, a? – Kargul pomachał ręką, jakby kogoś witał z daleka. – Ania nasza wiedziała, na kogo stawiać.
W rzednącej powoli mgle chemicznych środków, która opadała na ich kartoflisko, Pawlak dostrzegł dżinsy i czerwoną koszulę Zenka.
Przeskakiwał rzędy kartofli, niosąc na ramieniu dwa kije z żółtymi chorągiewkami. Te chorągiewki miały dla pilota wytyczać poddany chemizacji obszar PGR-owskiej ziemi. Ku zdumieniu Pawlaka żółte trójkąciki sięgały aż do ich miedzy. Teraz właśnie Zenek wbijał ostatnie dwie w pobliżu stodoły; tak że ich linia obejmowała pola Pawlaka i Kargula. Tę nową granicę właśnie pierwszy dojrzał Kargul, który teraz stwierdził z najwyższym zachwytem:
– My jego o amory podejrzewali, a on gospodarzy na całego!
– A może ten czort łabajowaty nasze ziemie przyłączył do PGR-a, – Pawlak, jak zawsze podejrzliwy, nieufnie spoglądał na Zenka, który wbijał na skraju jego kartofliska chorągiewkę na kiju – Taż on na stażu u nich!
– A u nas na całe życie – przypomniał mu Kargul, obejmując w odruchu zachwytu Pawlaka i przytulając go do swej szerokiej piersi. Kaźmierz rozjaśnił się wewnętrznym szczęściem: znaleźli sojusznika dla siebie i swojej ziemi!
– A to chwost złodziejski – ze szczerym uznaniem pokiwał głową. – Dla naszej stonki to wróg, a dla naszej ziemi to skarb. Ot, człowiecze, myślał ja, że jak on z dyplomem, to prosto bezlitośnie nie do życia!
– Teraz widać państwo takie dyplomy wymyśliło, że nie przeszkadzają przytomnie myśleć.
Obaj ruszyli naprzeciw Zenka. Ten wbijając w ziemię palik, patrzył w stronę gospodarzy, jakby czekając na ich reakcję.
– Wcześniejszy on od skowronka – Kaźmierz objął ciepłym spojrzeniem potężne ramiona chłopaka.
– I od samolota – dorzucił znacząco Kargul, patrząc wymownie na linię żółtych chorągiewek, obejmujących ich pola.
– Samolot państwowy – ostrożnie zauważył Kaźmierz, bacznie obserwując reakcję swojego lokatora. Zenek uśmiechnął się szeroko, aż jego białe zębiska błysnęły jak u wilka.
– A czyje jest to państwo? Naukowo patrząc jest to państwo ludu pracującego – Zenek jakby czytał teraz teksty z jakiegoś starego „notatnika agitatora”, gdzie dla ułatwienia percepcji najpierw podawano pytanie, by udzielić na nie słusznej odpowiedzi. – A te wasze kartofle i rzepak kto kontraktował?
– Państwo – Kargul znalazł odpowiedź już bez pomocy Zenka.
Patrzył na niego z rosnącym uznaniem. Ten chłopak nie da im zrobić krzywdy. Aż przyjemnie go było posłuchać.
– Czy chemizacja to postęp? Bezwarunkowo tak! A postępowi nie ma co dawać kontry – Zenek sam pytał i z wyraźną satysfakcją sam odpowiadał. – Jakby wiatr był, to by nie zwiało i tak na wasze?
Zwiałoby! Ale jak wiatru nie ma, to trzeba naturze pomóc i chorągiewki przestawić…
– Dożyli my czasu, że lotnictwo nam sprzyja – Kargul z wyższością spojrzał spod opuszczonego ronda kapelusza na drapiącego się pod maciejówką Pawlaka. – Tak ja jemu roztłumaczał.
– Ty naszym koniom to podrobno roztłumacz, bo one silnie przestrachane i może być znowu ogier ochwat złapie!
We trzech zaczęli zachodzić Pawlakowego deresza, który utknął w rzepaku i nerwowo rzucał łbem. Zenek szedł w środku tej tyraliery i wygłaszał sądy, które wyraźnie nie w smak były Pawlakowi. -
Lepsze są konie mechaniczne – wykładał swój pogląd zgodnie z posiadanym dyplomem mechanizatora. – Nie płoszą się i mają części zamienne. Obiektywnie patrząc koń to przeżytek.
– Jak powiedział?! – Kaźmierza aż zatkało od tej opinii. Przecież on nawet i ożenił się nie z miłości do Maryni, a z tego powodu, że jej ojciec dawał córce konia w wianie. A w porównaniu z jego dereszem tamten koń był jak wielbłąd przy anglo-arabie, a wiadomo, że wielbłąd to koń, co się przyśnił garbatemu. Przecież ten jego ogierek to jak z ułańskiego snu – prosto cud! Takim koniem i lód na rzece przeorzesz! Gorące argumenty Kaźmierza nie przekonały mechanizatora rolnictwa.
– I tak przecie kółkowym traktorem orzecie – Zenek był przez Anię dobrze zorientowany w gospodarczych uwarunkowaniach jej dziadków.
– Koń nie wart tego, co zeżre.
– Ot, tobie na! – oburzył się Pawlak – Dopiero co wójt Fogiel dawał mnie za niego pełne teczke pieniędzy!
– I pan nie wziął? – szczerze zdziwił się Zenek.
– A czym ja do kościoła pojadę? – Pawlak odpowiedział pytaniem na pytanie. – Jak furmanką jedziesz, to nie to, co taksówką: i ty wszystko widzisz, i ciebie wszyscy widzą.
– Teraz trzeba ekonomicznie główkować, a nie grzęznąć w sentymentach – Zenek wypowiadał te sądy bez najmniejszego wahania, a co gorsze, bez szacunku dla uczuć Pawlaka. – Epoka stawia wymagania. Jak Polska ma dogonić Japonię, to należy czworonogi sprzedać, ciągnik kupić, pełną mechanizację wprowadzić, a wtedy ręce w kieszeń, krawat na szyję, konto w banku, koniak w lodówce – i można świat doganiać!
Kargul gorliwie przyświadczył tej koncepcji, chociaż gdyby był bardziej oswojony ze światowymi obyczajami, to by wiedział, że koniaku w lodówce się nie trzyma. Osaczyli spłoszonego ogierka, Pawlak chwycił kantar, przytulając policzek do chrap deresza.
Zenek patrzył na tę scenę jakby oglądał w muzeum obrazek z XIX wieku: może to ładne, ale kto teraz popiera taką sztukę?
– Koń więcej kosztuje, jak waży – przekonywał Pawlaka. – Przyszłość w maszynach!
– Taż to nie jakiś pipak zołzowaty – Kaźmierz gładził pieszczotliwie szyję ogiera, pozwalając mu chwytać chrapami kołnierzyk koszuli. – Fistuły żadnej on nie ma…
– Dawno ja mówił, żeb' jego sprzedać – Kargul najwyraźniej chciał zyskać w oczach Zenka, bo nie tracił żadnej okazji, by go poprzeć.
– Ot, radzak się znalazł… – Pawlak pokiwał głową nad sprzedajnym charakterem Kargula – Żeb ja słuchał twoich rad, to ja by dawno wszystkie ogony sprzedał, a mój wieprz by na konsolację poszedł zamiast na wesele.
– Ciesz się lepiej, że dzięki mnie zamiast stypy będzie wesele.
– Ot, pomorek! Taż to ja jego na kwaterę wziął!
Mówili o Zenku, którego już od dłuższej chwili przy nich nie było.
Zajęci niekończącym się nigdy sporem, nawet nie zauważyli, że chłopak ruszył w stronę stodoły Kargula. W jej otwartych wrotach ukazała się uśmiechnięta Ania.
– U ciebie spał, ale u mnie jadł – wypomniał mu Kargul.
– Za bardzoś go nie pasł – Pawlak wykrzywił się szyderczo: – Bo on głodnym okiem na Anię patrzy.
– To ty go weź teraz do stołu, a ja pod dach – zaproponował Kargul.
– Żeb' jego wilcy, no!. Taż taki bambaryła jak ty nawet by ich w nocy nie upilnował!
– Ty patrzaj, żeb ich w dzień upilnować – ostrzegł go Kargul, kierując spojrzenie na Anię i Zenka. Stali w otwartych wrotach jego stodoły jak fotografia w ramkach: Ania, wspinając się na palce, podawała usta pochylonemu nad nią chłopakowi. Zenek obejmował ją, jakby chciał sprawdzić, czy jego ukochana ma nerki na swoim miejscu: Na ten widok obaj dziadkowie ruszyli zgodnie ramię przy ramieniu, żeby rozdzielić niebezpiecznie zapatrzoną w siebie parę. Nadlatujący samolot przygiął ich swoim szumem ku ziemi. Ogarnął ich biały pył. Rozległ się tętent przestraszonego konia. Kaszląc, przedzierali się obaj przez białą mgłę w stronę Kargulowej stodoły. Po Ani i Zenku nie było ani śladu. Pawlak nerwowo przeszukiwał zapole, Kargul wszedł na drabinę, żeby zajrzeć na górę.