PS Kocham Ci?
PS Kocham Ci? читать книгу онлайн
?ycie Holly i Gerry`ego by?o idealne – szcz??liwe ma??e?stwo, dom w Dublinie, oddani przyjaciele, wspania?a rodzina. Mieli ?wiat u swych st?p. Tak przynajmniej s?dzili. Dlatego gdy Gerry niespodziewanie umiera, ?ycie Holly rozpada si? na kawa?ki. I oto okazuje si?, ?e jej dowcipny m?? zostawi? dziesi?? list?w, a w nich dziesi?? polece?, kt?re Holly musi wykona?. Z pomoc? zwariowanych przyjaci?? i kochaj?cej, cho? nieco ekscentrycznej rodzinki, Holly przekonuje si?, ?e los szykuje dla niej jeszcze wiele niespodzianek.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– W Galway. Tam również prowadził pub – wyjaśniła Holly.
– Wcale nie ma tamtejszego akcentu – wyraziła zdziwienie Sharon.
– Bo wyrósł w Dublinie, a potem wstąpił do wojska. Później zamieszkał w Galway, gdzie jego rodzina ma pub. Tam poznał Laurę, spędzili razem siedem lat i już byli zaręczeni, ale zaczęła go zdradzać, więc z nią zerwał. Wrócił do Dublina i kupił pub „U Hogana”.
Holly przerwała.
Denise zaczęła się z nią droczyć.
– Niewiele o nim wiesz, co?
– Gdybyście wtedy w pubie zwracali na mnie choć nieco uwagi, może bym tyle nie wiedziała – wyjaśniła wesoło Holly.
Denise westchnęła głośno.
– Naprawdę tęsknię za Tomem – powiedziała ze smutkiem.
– Wyznałaś to temu facetowi z Miami? – spytała Sharon.
– Nie, bo tylko z nim rozmawiałam. – Denise obruszyła się. – Szczerze mówiąc, nikt inny mnie nie interesuje. Dziwne, ale w ogóle nie dostrzegam mężczyzn.
Sharon uśmiechnęła się do koleżanki.
– To się chyba nazywa miłość, Denise.
Chwilę leżały w milczeniu, zatopione w myślach, kołysane przez kojące fale.
– Cholera! – zaklęła nagle Denise. – Spójrzcie, jak daleko wypłynęłyśmy!
Holly usiadła. Znajdowały się tak daleko brzegu, że plażowicze wyglądali jak mrówki.
– O Boże! – zawołała wystraszona Sharon.
– Płyńmy do brzegu! – zakomenderowała Denise i wszystkie zaczęły wiosłować rękami. Po kilku minutach niestrudzonych prób dały za wygraną. Ku własnemu przerażeniu znalazły się jeszcze dalej. Ich wysiłki spełzły na niczym, bo fala odpływu była za szybka i zbyt silna.
– Ratunku! – krzyknęła z całych sił Denise i zaczęła gorączkowo wymachiwać rękami.
– Stąd chyba nikt nas nie usłyszy – zauważyła Holly.
– Co za idiotki z nas! – biadoliła Sharon.
– Daj spokój – warknęła na nią Denise. – Zacznijmy wołać razem. Usiadły na swoich pontonach.
No to raz, dwa, trzy… Ratunku! – Wymachiwały przy tym szaleńczo rękami.
W końcu jednak przestały krzyczeć i patrzyły tylko w milczeniu na kropeczki na plaży. Holly łykała łzy.
– Powinnyśmy oszczędzać siły – doradziła.
Skuliły się na pontonach i zaczęły płakać. Nic więcej nie możemy zrobić, pomyślała Holly, i przeraziła się jeszcze bardziej. Ochłodziło się. Morze pociemniało i wydało jej się przerażające. Jak mogły się wpakować w taką kabałę!
Mimo strachu i zdenerwowania, Holly, ku własnemu zdziwieniu, czulą się przede wszystkim upokorzona.
– Jedno jest w tym wszystkim dobre – odezwała się.
– Mianowicie? – zainteresowała się Sharon, ocierając łzy.
– Zawsze marzyłyśmy o podróży do Afryki – przypomniała ze śmiechem. – Wygląda na to, że już jesteśmy w pół drogi.
Spojrzały przed siebie w stronę wymarzonego celu.
– I wybrałyśmy najtańszy środek transportu – popada ją Sharon. Denise patrzyła na koleżanki, jak gdyby zwariowały. One zaś, widząc półnagą koleżankę leżącą w lamparcich stringach pośrodku oceanu, zanosiły się śmiechem.
– Co jest? – spytała, wytrzeszczając oczy.
– Nieźle się wpakowałyśmy – powiedziała rozbawiona Sharon.
– Fakt, że przegięłyśmy – przyznała Holly.
Leżały tak jeszcze kilka minut, zaśmiewając się i plącząc, gdy wtem Denise, usłyszawszy warkot motorówki, znów zaczęła gorączkowo machać. Holly i Sharon zawyły jeszcze głośniej ze śmiechu na widok biustu Denise podskakującego przy energicznych ruchach ramion.
– Prawie jak babski wieczór w mieście – dowcipkowała Sharon, patrząc, jak muskularny ratownik wciąga Denise na pokład.
– Chyba są w szoku – stwierdził jeden z ratowników, wciągając histerycznie śmiejące się dziewczyny do motorówki.
– Błagam, ratujcie pontony! – wykrztusiła Holly, łapiąc oddech.
– Ponton za burtą! – krzyknęła Sharon.
Ratownicy rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia, otulili dziewczyny ciepłymi kocami i prędko zawrócili do brzegu.
Na plaży zebrał się tłum gapiów. Dziewczęta patrzyły na siebie i śmiały się jeszcze głośniej. Kiedy wysiadały z motorówki, tłum klaskał.
– Teraz klaszczą, a gdzie byli, kiedy ich potrzebowałyśmy? – zrzędziła Sharon.
– Zdrajcy – powiedziała Holly. I znów wszystkie zaniosły się śmiechem. Szybko zabrano je stamtąd do lekarza.
Dopiero wieczorem uświadomiły sobie, jak poważne zagrażało im niebezpieczeństwo. To nieco zwarzyło im humory. Kolację zjadły w ponurym milczeniu, dumając nad własnym szczęściem i wyrzucając sobie lekkomyślność.
Holly czuła, że zachowała się jak idiotka. Najpierw się zlękła, że mogłaby zginąć, a chwilę później zelektryzowała ją myśl, że gdyby umarła, połączyłaby się z Gerrym. Nagle się przeraziła, że tak niefrasobliwie traktuje własne życie. Postanowiła to zmienić.
Następnego ranka Holly obudziła Sharon, która wymiotowała w toalecie. Zajrzała do niej i delikatnie przytrzymała jej głowę.
– Już dobrze? – spytała, kiedy wszystko się uspokoiło.
– Tak. Przez całą noc dręczyły mnie koszmary. Śniło mi się, że płynę łodzią, a potem pontonem. Chyba dopadła mnie choroba morska.
– Ja miałam podobne sny. Najadłyśmy się strachu, co?
Sharon uśmiechnęła się słabo.
– Nigdy więcej nie wypłynę na morze pontonem.
W drzwiach łazienki stanęła Denise, ubrana w bikini. Postanowiła razem z Sharon pójść na basen, a Holly wybrała się na plażę sama, z małą torbą plażową, do której schowała jakże ważny list od Gerry’ego.
O dziwo poprzedniego dnia zasnęła przed północą. Chciała zerwać się wcześnie, nie budząc dziewczyn, wyjść na balkon i tam przeczytać kolejny list. Nie miała pojęcia, kiedy zasnęła mimo wszystkich emocji.
Na plaży znalazła ustronne miejsce, z dala od krzyku bawiących się dzieci i dudniących stereo. Rozłożyła się w cichym zakątku na ręczniku. Fale przybijały i odpływały. Mimo wczesnej pory słońce paliło już dosyć mocno.
Wyciągnęła list z torby, pogłaskała napis: „sierpień”, ostrożnie rozerwała kopertę.
Cześć Holly,
Mam nadzieję, że wypoczywasz na fantastycznym urlopie. I że ślicznie wyglądasz w tym bikini! Mam też nadzieję, że wybrałem odpowiednie miejsce. Omal nie pojechaliśmy tam na miodowy miesiąc, pamiętasz? Cieszę się, że w końcu zobaczyłaś ten kawałek świata. Podobno, jeśli stanie się na samym końcu plaży przy skałach i spojrzy w lewo, można dostrzec latarnię morską. Słyszałem, że podpływają do niej delfiny. Wiem, że uwielbiasz delfiny. Pozdrów je ode mnie. PS Kocham Cię, Holly…
Drżącymi rękami wsunęła kartkę do koperty i schowała do torby. Miała wrażenie, że Gerry jej towarzyszy. Wstała, zwinęła ręcznik. Puściła się biegiem plażą, która kończyła się raptownie urwiskiem. Włożyła adidasy i zaczęła się wspinać po skałach.
Dokładnie tam, gdzie pisał Gerry, na skale, wznosiła się olśniewająco biała latarnia morska niczym pochodnia strzelająca w niebo. Holly szła ostrożnie, aż dotarła do małej zatoczki. Wokół nie było żywej duszy.
Wtem usłyszała jakieś dziwne odgłosy. To piszczały delfiny baraszkujące przy brzegu, z dala od plażowiczów. Usiadła na piasku, żeby posłuchać ich pogwarek.
Gerry usiadł obok.
Może nawet wziął ją za rękę.
Do Dublina wracała chętnie, odprężona i pięknie opalona. Zgodnie z zaleceniem lekarza. Mimo wszystko jęknęła, kiedy samolot wylądował w ulewnym deszczu.
– Pewnie pod twoją nieobecność miejscowy krasnoludek opuścił się w pracy – stwierdziła Denise, kiedy John zajechał pod dom Holly.
Holly uściskała i wycałowała koleżanki, po czym weszła do cichego, pustego wnętrza. Uderzyła ją w nos silna woń stęchlizny. Natychmiast otworzyła drzwi na taras.
Kiedy jednak przekręciła klucz w drzwiach, stanęła jak wryta. Ogród za domem wyglądał jak cacko. Ktoś skosił trawę. Powyrywał chwasty. Wyczyścił meble ogrodowe. Odmalował murki. Poza tym posadził kwiaty, a pod wielkim dębem postawił drewnianą ławkę. Rozejrzała się, wstrząśnięta. Kto to wszystko, do licha, robi?