Zapiski Stanu Powa?nego
Zapiski Stanu Powa?nego читать книгу онлайн
Wiktoria – reporterka telewizyjna oko?o trzydziestki, niespodzianie, tu? przed wyjazdem na zdj?cia, dowiaduje si?, ?e zostanie mamusi?. Mamusi? – prosz? bardzo, tylko gdzie jest tatu? do kompletu?
Na reporterskim horyzoncie pojawia si? wprawdzie kto?, kto by si? nada?, ale niestety – ma on pewne felery, kt?re niestety uniemo?liwiaj? wydanie si? za niego i tzw. „szcz??liwy happy end”. Poza tym co zrobi? z t? koszmarn?, stresuj?c?, wyczerpuj?c?, ukochan? prac?? Doprawdy, dziecko takiej matki musi wykaza? niez?? si?? charakteru, ?eby urodzi? si? w przepisowym terminie.
Sporo w „Zapiskach” prawdziwej telewizji, tej codziennej, nie gwiazdorskiej, takiej od podszewki. Co sympatyczniejsze postacie autorka ?ywcem przenios?a z rzeczywisto?ci. Monika Szwaja przyznaje si? mi?dzy innymi do podobnego fio?a telewizyjnego, jaki ma bohaterka „Zapisk?w”. Przyjaciele twierdz? ?yczliwie, ?e obie s? tak samo „zakr?cone”…
„Zapiski stanu powa?nego” otrzyma?y III nagrod? w konkursie wydawnictwa Zysk i S-ka na „polsk? Bridget Jones”.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
LISTOPAD
Piątek, 3 listopada
Święto Zmarłych jakoś przeszło. Głównie dzięki Krzysiowi, oczywiście, i małolatowi rodzinnemu. Przyszli z komunikatem, że jedziemy na cmentarz w dwa samochody, mogę się zabrać z nimi, a rodzice pojadą swoim. Nie wspominaliśmy w ogóle o newralgicznej sprawie. Ojciec jeszcze pewnie przeżuwa, mama też, Amelia została spacyfikowana przez męża i syna. Było coś w rodzaju zawieszenia broni.
Cały czas nosiła mnie ta historia z Wojtyńskim. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli okaże się, że sprawa jest poważna, to mam reportaż. I to niezależnie od tego, kto tu miesza, czy klasa robotnicza, czy podły kapitalista, wyzyskiwacz, aferał. Niewykluczone, że taki reportaż, podbudowany ładnymi obrazkami i nieco udramatyzowany kupią mi w Warszawie i dostanę za niego jakieś uczciwe pieniądze.
Po drugie, on mnie interesuje. Wojtyński, znaczy.
Coś w nim jest takiego, że wolałabym, żeby nie był świnią.
No więc wczoraj pojechałam o poranku do (nomen omen?) Świnoujścia. Umówiłam się nie tylko z Józefkiem, ale jeszcze z dwoma facetami znającymi się na rzeczy. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że Wojtyński jest w porządku, na pewno nie zrobiłby nikomu świństwa i nie złamałby przepisów. Wynajmuje sobie Duńczyków, wolno mu, odstawia ryby do Danii, też mu wolno, a że naszych nie zatrudnia, to coś w tym musi być. Różne domysły mi przedstawili i hipotezy, pozostawało mi więc tylko porozmawiać z gangsterem.
Pokrążyłam trochę po Świnoujściu, bo willę upchnął pod samym lasem, już na granicy miasta. Przy okazji napatrzyłam się na różne cuda architektoniczne stawiane przez miejscowych nowobogackich. Szczególnie wzruszył mnie miniaturowy zamek średniowieczny z wieżami obronnymi, blankami, strzelnicami, lwami (wyglądały na betonowe) u bramy i ogródkiem japońskim w środku. Mostek tam był nawet nad sadzawką trochę większą od chustki do nosa. Inne domy nie były tak wykwintne, ale widać, że właściciele też robili co mogli w celu upiększenia posiadłości.
Na tle tych wytwornych rezydencji willa Wojtyńskiego przedstawiała się stosunkowo skromnie. Ładnie odremontowany poniemiecki domek, ani mały, ani duży, ogródek niewielki, głównie trawa i krzewy – ogrodnik widać postawił na to, że mu samo będzie rosło. Od tyłu posiadłość przylegała do sosnowego lasu i to było w niej najlepsze. Gangster miał dobry gust. Albo ta jego żona, wojewodzianka.
Czekał na mnie. Wyszedł się przywitać do furtki, pewnie zobaczył samochód. Uprzejmy człowiek. Albo się podlizuje. Wprowadził mnie do domu, do tej części biurowej. Nie była przesadnie obszerna i wyposażenie też miała takie sobie. Komputer, telefon, faks, parę szafek, biurko, fotele. Jako ozdoba ścian mapy nawigacyjne w antyramach. Lubię mapy nawigacyjne!
– Kawy, herbaty, może koniaku – zimno już jest…
– Kawy poproszę, dużo, jeśli można. Koniaku nie mogę, bo jestem samochodem. Cóż to, dzisiaj nic w gazetach nie było, a miała być blokada.
– Dali mi jeszcze trochę czasu. Mam się wynieść z łowiska do dziesiątego listopada. Zapowiadają, że nasyłają na mnie jakieś kontrole. Proszę bardzo, sam to chciałem zaproponować.
– W sprawie wielkości tych rybek?
– Nie tylko. Będą sprawdzać oczka sieci, kwity wszystkie, umowy, zezwolenia, całą biurokrację. Nie wiem, co wymyślą. Dlaczego pani nie przyjechała od razu z kamerą, miałaby pani bardzo ładny materiał. Pani koledzy już byli.
– No byli, byli i nakręcili rozwścieczonych rybaków, którzy zapowiadają blokadę portów. To dobre dla informacji. A ja chcę zrobić publicystykę, mam taki magazyn, to mi akurat pasuje. Nie muszę mieć materiału na wczoraj. Ale muszę najpierw porozmawiać z panem. Bo może przypadkiem pan jest w porządku.
– A jeżeli nie jestem? – zaciekawił się gangster.
– To panu dołożę – powiedziałam pogodnie.
Zamiast się zmartwić, zaczął się śmiać.
– Proszę wybaczyć – rzekł, uspokoiwszy się nieco. – To z nerwów. Niech pani pyta… o wszystko.
Najchętniej spytałabym go, gdzie podział żonę, bo coś jej tu nie stwierdzam, ale zaczęłam od innej strony.
– Najpierw powiedzmy sobie, co w tych prasowych artykułach jest prawdą, nawet dla pana – zaproponowałam. – Żeby nie wyważać otwartych drzwi. Grabi pan to nasze morze bez litości?
– A gdzie tam.
– Pańscy koledzy twierdzą, że niedługo nie będzie w Bałtyku ani jednej szprotki.
– Czytałem. A wie pani, że jest coś takiego jak limity połowów przyznawane przez Komisję Bałtycką?
– Pewnie, że wiem.
– No. I Polska swoich limitów nie wykorzystywała. A dlaczego? Bo polscy rybacy nie chcieli łowić szprota. Dopiero jak ja zacząłem na dużą skalę – ale wszystko w ramach tych limitów! – to się zdenerwowali…
– Duńczyków pan zatrudnia?
– Zatrudniam.
– A czemu nie naszych rybaków? Przecież oni nie mają z czego żyć?
– Proszę pani, ja chciałem zatrudnić naszych rybaków. Ale oni nie lubią podpisywać umów. Bo jeśli przypadkiem znajdą w morzu coś lepszego niż szprotka, to mnie oleją… och, najmocniej przepraszam…
– Ależ proszę. I co?
– Będą łowili na przykład dorsza, bo mogą go drożej sprzedać. Komu innemu. A ja zostanę z ręką w nocniku… och, przepraszam…
– Niech pan już nie przeprasza, tylko opowiada.
– Nie wywiążę się oczywiście z moich umów z przetwórnią, dla której te szprotki łowimy. Wtedy zapłacę karę. A Duńczycy, jeśli już się do czegoś zobowiążą, dotrzymają umowy, choćby pioruny biły.
– Rozumiem. A może pan to udowodnić? Te swoje propozycje.
– Pani jest jak prokurator. Mogę. Wysyłałem takie kwity do ich stowarzyszenia, że mam dla nich pracę. Podziękowali. Nie opłaca im się.
– Może mają za małe kutry?
– No pewnie. Mają o połowę mniejsze ładownie niż Duńczycy. Chciałem im umożliwić zdawanie ryby w morzu, żeby nie musieli wracać z łowiska. Też podziękowali. Chciałem budować mączkarnię u nas, ale sprzeciwili się ochroniarze środowiska z bożej łaski. To teraz łowię Duńczykami i sprzedaję do duńskiej mączkami. I przestrzegam przepisów, proszę pani, bo nie chcę mieć żadnych pierepałów z żadnymi kontrolami. Bo nie lubię się podkładać. Bo nie jestem kretyn!
– Kretyn nie, ale podobno gangster.
Znowu zachichotał…
– Gangster? Dlaczego?
– No, gangster. Mafioso. Rodzinna mafia, wykańcza pan konkurentów, wyciska krwawy pot z czoła klasy robotniczej, a sam siedzi w willi, jeździ mercedesem, żonę ma dygnitarską…
Chichot się wzmógł.
– Ach, żona dygnitarska… Nawiasem mówiąc, widzi tu pani jakąś żonę?
– Nie i właśnie chciałam pana spytać, gdzie ją pan zadołował?
– Kupiłem jej ładne mieszkanie w centrum Szczecina i tam ją wysłałem.
– Żeby mieć przedstawicielstwo w Szczecinie?
– Nie, żeby mieć spokój… Och, ja panią jeszcze raz przepraszam, robię się zbyt frywolny, ale to pani mnie rozśmiesza.
– No tak, to ja pana przepraszam, rozmawiamy o poważnych sprawach, a ja się wygłupiam.
– Boże, jak to dobrze rozmawiać z kimś ludzkim językiem. Niech się pani dalej wygłupia, bardzo proszę, pani redaktor. To o czym mam teraz mówić? Może skończymy temat dygnitarskiej żony?
– Tak. Kończmy żonę, proszę, niech pan mówi dalej.
– Z żoną jesteśmy od dwóch lat w separacji, nie rozwiedliśmy się jeszcze, bo oboje jesteśmy leniwi i nie chce nam się latać po sądach. Nadal pozostajemy w przyjaźni, pod warunkiem, że jesteśmy daleko od siebie. Razem nam już do tego stopnia nie wychodziło, że nie mogliśmy wytrzymać dnia bez kłótni. A ponieważ ona przez cały czas naszego małżeństwa tęskniła za dużym miastem, więc kupiłem jej to mieszkanie. Mówi, że jest szczęśliwa, ja też nie narzekam, kontaktujemy się przez telefon.
– A skąd pan miał forsę na mieszkanie tak z nagła?
– To wcale nie było z nagła. Żarliśmy się… och, przepraszam… z pięć lat. Więc od jakiegoś czasu zarabiałem jej na to mieszkanie.
– Ona nie miała własnej forsy?
– Nie, nie miała. Tatuś rzeczywiście był swego czasu szychą, ale nie wyposażyła go Bozia w zmysł praktyczny, nie pomyślał o zabezpieczeniu sobie i rodzinie przyszłości. Więc jak go już odsunęli, został z kolekcją medali państwowych, którymi dzisiaj może się wypchać. A ja początkowo pracowałem u jednego takiego rybaka, potem kupiłem sobie kuter i zatrudniłem pomocnika, potem zarobiłem na następny i zatrudniłem kolejnych ludzi. Mam skończony Wydział Rybactwa Morskiego. A w międzyczasie, kiedy tak sobie pływałem i łowiłem, kończyłem różne kursy, nawet na trochę pojechałem do Anglii, na kurs zarządzania w rybołówstwie. No więc jestem, proszę pani redaktor, kompetentnym armatorem rybackim.
– Ale sam pan już nie pływa?
– A mnie się już nie chce samemu pływać po Bałtyku i nabawiać się reumatyzmu. Robiłem za szypra ładnych parę lat i wystarczy. Teraz jestem krwiopijcą, jak to byli uprzejmi określić pani koledzy z prasy. I wyciskam ten krwawy pot… i tak dalej.
– Czegoś tu nie rozumiem. Pływał pan u kogoś, teraz u siebie, blablabla, ci inni rybacy robią to samo. Pan się dorobił, a oni nie. Pan ma firmę, a oni dalej łowią jednym byle jakim kuterkiem. No to coś mi tu nie gra. Skąd pan brał forsę na to wszystko?
– Chyba pani nie myśli, że ja tak wszystko kupowałem za gotówkę? Wyciągałem ze skarpety i ciach! nowy kuterek? Brałem kredyty, proszę pani.
– Brał pan kredyty? A oni nie mogli?
– Oni też brali. Nie w Polsce, oczywiście. U nas są za wysokie procenty. Na Bornholmie braliśmy wszyscy. Tylko że ja spłacałem w terminie, a oni nie. I teraz ja tam mogę wziąć kredyt dowolnej wielkości, a niektórzy moi koledzy boją się płynąć na wyspę. I biorę te kredyty nadal, proszę pani redaktor, i inwestuję. A niektórzy moi przeciwnicy chlają wódeczkę zamiast pracować, czego, niestety, już nie mogę pani udowodnić.
On nie mógł udowodnić, ale ja mogłam uwierzyć. W końcu robię te programy od paru lat. Wywiady z rybakami też robiłam, często na kei, na kutrach, w bazach. No i naprawdę niektórzy z nich zawsze byli na bani. Nie przeszkadzało mi to na ogół, bo taki na bani bywał bardziej kontaktowy, a dzięki temu bardziej malowniczy, ale fakt pozostaje faktem.
