Potop, tom drugi
Potop, tom drugi читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Kto mówi, bo nie można rozeznać?
— Tyzenhauz! A co to takiego wielkiego wieziesz waszmość przed sobą?
To rzekłszy, ukazał na jakiś ciemny kształt zwieszający się przed Kmicicem na przodku kulbaki.
Lecz pan Andrzej nie odpowiedział nic i przejechał mimo. Dotarłszy do orszaku królewskiego, rozeznał osobę króla, bo za wąwozem daleko było jaśniej, i zawołał:
— Miłościwy panie, wolna droga!
— Nie masz już w Żywcu Szwedów?
— Odciągnęli ku Wadowicom. To był niemiecki oddział najemny. Ot, zresztą jest tu jeden, sam go, miłościwy panie, wybadaj!
I nagle pan Andrzej cisnął na ziemię z kulbaki [576] ów kształt, który trzymał przed sobą, aż jęk rozległ się w ciszy nocnej.
— Co to jest? — pytał zdumiony król.
— To? Rajtar!
— Na miły Bóg! Toś i języka [577] przywiózł? Jakże to? powiadaj!
— Miłościwy panie! Gdy wilk nocą za stadem owiec idzie, łatwo mu jedną sztukę porwać, a zresztą, żeby prawdę rzec, to mi taka sprawa nie pierwszyzna.
Król ręce do głowy podniósł.
— Ale to żołnierz ten Babinicz, niech go kule biją! Imainujcie [578], waszmościowie… Widzę, że mając takich sług, mogę choćby w środek Szwedów jechać!
Tymczasem otoczyli wszyscy rajtara, który jednak nie podnosił się z ziemi.
— Pytaj go, miłościwy panie — odpowiedział nie bez pewnej chełpliwości w głosie Kmicic — choć nie wiem, czy będzie mógł odpowiadać, bo trochę przyduszon, a nie masz tu, czym by go przypiec.
— Wlejcie mu gorzałki w gardło — rzekł król.
I istotnie lepiej to lekarstwo pomogło od przypiekania, bo rajtar wkrótce odzyskał siły i głos. A wówczas pan Kmicic, przyłożywszy mu sztych do gardła, kazał opowiadać całą prawdę.
Zeznał tedy ów jeniec, że należy do regimentu pułkownika Irlehorna, że mieli wiadomość o przejeździe króla z dragonami, więc napadli na nich koło Suchej, ale wziąwszy wstręt należyty, musieli się cofnąć do Żywca, skąd pociągnęli do Wadowic i Krakowa, bo takie mieli rozkazy.
— Zali [579] w górach nie ma innych oddziałów szwedzkich? — pytał po niemiecku Kmicic, pociskając nieco silniej gardło rajtara.
— Może są jakowe — odpowiedział przerywanym głosem rajtar — jenerał Duglas [580] porozsyłał podjazdy, ale się wszystkie cofają, bo chłopstwo w wąwozach na nie napada.
— A w pobliżu Żywca wyście jedni byli?
— My jedni.
— I wiecie, że król polski już przejechał?
— Przejechał z tymi dragonami, którzy się o nas w Suchej obtarli. Wielu go widziało.
— Czemuście go nie ścigali?
— Baliśmy się góralów [581].
Tu Kmicic ozwał się znów po polsku:
— Miłościwy panie! Droga wolna, a i nocleg w Żywcu się znajdzie, bo jeno część osady spalona.
Lecz nieufny Tyzenhauz rozmawiał przez ten czas z panem kasztelanem wojnickim i tak mówił:
— Albo to jest żołnierz wielki i szczery jak złoto, albo zdrajca kuty na cztery nogi… Zważ, wasza dostojność, że to wszystko może być symulowane, od wzięcia tego rajtara aż do jego zeznań. A jeśli to umyślne? Jeśli Szwedzi siedzą przyczajeni w Żywcu? Jeśli król pojedzie i wpadnie jako w matnię?…
— Bezpieczniej się przekonać — odrzekł kasztelan wojnicki.
Więc pan Tyzenhauz odwrócił się do króla i rzekł głośno:
— Pozwól, miłościwy panie, żebym ja naprzód do Żywca ruszył i przekonał się, czyli to prawda, co ów kawaler i ów rajtar powiadają.
— Niechże tak będzie! Pozwól, miłościwy panie, niech jedzie! — zawołał Kmicic.
— Jedź — rzekł król — ale i my ruszymy nieco naprzód, bo zimno.
Pan Tyzenhauz ruszył z kopyta, a orszak królewski jął posuwać się za nim z wolna. Król odzyskał dobry humor i wesołość i po niejakim czasie rzekł do pana Kmicica:
— Ale to z tobą można by jako z sokołem na Szwedów polować, bo z góry uderzasz!
— Tak to i było — odrzekł pan Andrzej. — Jak wasza królewska mość zechce zapolować, to sokół zawsze gotów.
— Powiadaj, jakżeś go ucapił?
— To nietrudno, miłościwy panie! Zwyczajnie, gdy pułk idzie, zawsze kilkunastu ludzi w tyle się wlecze, a ten się na pół stajania został. Podjechałem za nim; on myślał, że swój, nie strzegł się i nim się opamiętał, jużem go porwał, gębę mu przydusiwszy, ażeby nie krzyczał.
— Mówiłeś, że ci to nie pierwszyzna. Zaliżeś to już kiedy pierwej praktykował?
Kmicic rozśmiał się.
— Oj, oj! miłościwy panie! praktykowałem i to, i co lepszego! Niech wasza królewska mość jeno rozkaże, a znowu skoczę, dognam ich, bo konie mają zdrożone, i jeszcze jednego ucapię, i Kiemliczom moim każę ucapić.
Czas jakiś jechali w milczeniu, nagle tętent konia rozległ się i nadleciał Tyzenhauz.
— Mości królu! — rzekł — droga wolna i nocleg zamówiony.
— A nie mówiłem?! — zawołał Jan Kazimierz. — Niepotrzebnieście się waszmościowie troskali… Jedźmy teraz, jedźmy, bo nam się spoczynek należy!
Wszyscy ruszyli rysią, raźno, wesoło, i w godzinę później zasnął utrudzony król bezpiecznym snem na własnej ziemi.
Tegoż wieczora pan Tyzenhauz zbliżył się do pana Kmicica.
— Wybacz waszmość — rzekł — z miłości to do pana cię podejrzywałem [582].
Lecz Kmicic umknął mu ręki.
— O, nie może być! — odrzekł. — Zdrajcą i przedawczykiem mnie czyniłeś…
— Byłbym i więcej uczynił, bo byłbym waści w łeb strzelił — rzekł Tyzenhauz — ale gdym się przekonał, żeś zacny człowiek i króla miłujesz, rękę ci wyciągnąłem. Chcesz, przyjmij — nie chcesz, nie przyjmuj… Wolałbym z tobą jeno w przywiązaniu do osoby pańskiej emulować [583]… Ale i innej emulacji się nie przestraszę.
— Tak waszmość myślisz?… Hm! może masz i słuszność, ale mi na waćpana mruczno.
— To przestań mruczeć… Tęgi z waszmości żołnierz! No! a dawaj no gęby, byśmy się w nienawiści spać nie układli.
— Niechże tak będzie — rzekł Kmicic.
I padli sobie w objęcia.
Rozdział XXIV
Orszak królewski późną nocą dotarł do Żywca i prawie nie zwrócił uwagi w miasteczku, przerażonym niedawnym napadem szwedzkiego oddziału. Król nie zajeżdżał do zamku, który poprzednio już był spustoszony od Szwedów, a w części spalony, ale stanął w plebanii. Tam Kmicic rozpuścił wiadomość, iż to poseł cesarski ze Śląska udaje się do Krakowa.
Jakoż nazajutrz wyruszyli ku Wadowicom i dopiero znacznie za miastem skręcili do Suchej. Stamtąd przez Krzeczonów mieli jechać do Jordanowa, stamtąd do Nowego Targu, i gdyby się okazało, że nie ma podjazdów szwedzkich pod Czorsztynem, to do Czorsztyna, gdyby zaś były, to skręcić mieli do Węgier i węgierską ziemią ciągnąć aż do Lubowli. Spodziewał się też król, że pan marszałek wielki koronny; który rozporządzał tak znacznymi siłami, jakich nie miał niejeden książę panujący, poubezpiecza drogi, sam przeciw panu wyskoczy. Mogło mu pomieszać szyki tylko to, że nie wiedział, którędy król ciągnie; ale przecież między góralami nie brakło wiernych łudzi, gotowych zanieść panu marszałkowi umówione słowa. Nie potrzeba im było nawet tajemnicy powierzać, bo szli chętnie, skoro im powiedziano, że o służbę królewską idzie. Był to bowiem lud duszą i sercem królowi oddany, chociaż ubogi i pół jeszcze dziki, mało albo wcale uprawą niewdzięcznej roli się nie trudniący, żyjący z chowu bydła, pobożny i nienawidzący heretyków. Oni to pierwsi, gdy rozeszła się wieść o wzięciu Krakowa, a zwłaszcza o oblężeniu Częstochowy, do której pobożne pielgrzymki odbywać zwykli, porwali za toporzyska swoich siekier i ruszyli się z gór. Jenerał Duglas [584], znakomity wojownik, opatrzony w działa i strzelby, rozproszył ich wprawdzie z łatwością w równinach, na których bić się nie przywykli; natomiast Szwedzi z największymi tylko ostrożnościami zapuszczali się we właściwe ich siedziby, w których dosięgnąć ich było niepodobna, a ponieść klęskę łatwo. Zginęło też kilka pomniejszych oddziałów, które się nieopatrznie w labirynt gór zapędziły.