Pan Wolodyjowski
Pan Wolodyjowski читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Przy takim oficyjerze i ja się nic nie boję!
Po czym spojrzała czule i znacząco w oczy Tuhaj-bejowicza, lecz od czasu, jak mu zaczęła być przeszkodą, miał tylko dla niej tajony wstręt i gniew, więc zachowując nieruchomą postawę odrzekł ze spuszczonymi oczyma:
— W Raszkowie się pokaże, czylim na ufność zasłużył!
I było w jego głosie coś niemal groźnego. Ale obie niewiasty tak już były przyzwyczajone do tego, że młody Lipek we wszystkim, co mówi i czyni, zupełnie odróżnia się od innych, że nie zwróciło to ich uwagi. Zresztą Azja począł zaraz nalegać, by jechano dalej, bo przed Mohilowem były góry wielce strome i do przebycia trudne, które należało przebyć za dnia.
Niebawem ruszono dalej.
Jechali bardzo szybko aż do owych gór. Tam Basia chciała przesiadać się na koń, lecz z namowy Tuhaj-bejowicza została dla towarzystwa Ewki w saniach, które wzięto na arkany i z największymi ostrożnościami spuszczano z pochyłości.
Azja przez cały ten czas szedł pieszo przy saniach, lecz nie rozmawiał prawie wcale ni z Basią, ni z Ewką, cały zajęty ich bezpieczeństwem i w ogóle komendą. Słońce zaszło jednakże, nim zdołali przebyć góry, ale wówczas oddział Czeremisów, idący w przodku, począł rozniecać ognie wzdłuż przetartej drogi. Przy każdym ognisku zostawał jeden Czeremis, który ustawicznie dorzucał w płomień suchych gałęzi. Posuwali się tedy wśród czerwonych ogni i stojących przy nich dzikich postaci. Za tymi postaciami widać było w mroku nocnym i w półświetle płomienia groźne urwiska o niepewnych, strasznych zarysach.
Wszystko to było nowe, ciekawe, wszystko miało pozór jakowejś niebezpiecznej i tajemniczej ekspedycji, dlatego dusza Basina była w siódmym niebie, a serce wzbierało wdzięcznością i dla męża, że na wyprawę do nieznanych krain pozwolił, i dla Azji, że tę wyprawę tak wieść umiał. Teraz dopiero zrozumiała Basia, co to są pochody żołnierskie, o trudnościach których tyle się nasłuchała od wojskowych, co drogi przepaściste a zawrotne. Ogarnęła ją też szalona wesołość. Byłaby z pewnością przesiadła się na dzianeta, gdyby nie to, że siedząc koło Ewki, mogła z nią rozmawiać i straszyć ją. Więc gdy w zawrocistych wąwozach idące w przodzie oddziały nikły z oczu i poczynały się obwoływać dzikimi głosami, których przytłumione echo rozbrzmiewało wśród wiszarów, Baśka zwracała się do Ewki i chwytając jej ręce mówiła:
— Oho! Lewensy z odojów albo orda!
Lecz Ewka, co wspomniała na Azję, syna Tuhaj-bejowego, to uspokajała się natychmiast.
— Jego i lewensy, i ordy szanują i boją się go! — odpowiadała.
A później pochylając się do ucha Baśki:
— Choćby do Białogrodu, choćby do Krymu, byle z nim!…
Księżyc wypłynął już wysoko na niebo, gdy wyjeżdżali z gór. Wówczas ujrzeli hen, w dole, jakoby na dnie niezgłębionej przepaści, kupę światełek.
— Mohilów pod nogami — ozwał się jakiś głos za Basią i Ewką.
Obejrzały się: był to Azja stojący z tyłu sani.
— To tak na dnie jaru ów gród leży? — pytała Basia.
— Tak jest. Góry całkiem go od zimnych podmuchów zasłaniają — mówił wsunąwszy głowę między ich głowy — niech wasza miłość zauważy, że tu i aura inna: zaraz cieplej i zaciszniej. Wiosna też tu o dziesięć dni wcześniej przychodzi niż z tamtej strony gór i drzewa prędzej liści dostają. To szare, co na pochyłościach widać, to winograd, jeno teraz jeszcze pod śniegiem.
Śnieg leżał wszędy, ale istotnie było tu i cieplej, i zaciszniej.
W miarę jak spuszczali się z wolna ku dołowi, jedne światła pokazywały się za drugimi i było ich coraz więcej.
— Zacne jakieś miasto i dosyć ogromne — rzekła Ewka.
— Bo go Tatarzy czasu inkursji chłopskiej nie spalili, gdyż tu wojska kozackie zimowały, a Lachów tu prawie nigdy nie było.
— Któż tu żywie?
— Żywią Tatarzy, którzy swój minarecik drewniany mają, bo w Rzeczypospolitej wolno każdemu swoją wiarę wyznawać. Żywią Wołosi, Ormianie i Grecy.
— Greków raz w Kamieńcu widziałam — rzekła Basia — bo chociaż daleko oni mieszkają, ale za handlem wszędy trafią.
— Miasto też inaczej niż wszystkie inne stawiane — rzekł Azja. — Siła tu ludu różnego za handlem przychodzi. Ta osada, cośmy ją z dala na uboczu po drodze widzieli, zowie się Serby.
— Już wjeżdżamy — rzekła Basia.
Jakoż wjeżdżali. Dziwny zapach skór i kwasu uderzył zaraz na wstępie ich nozdrza. Był to zapach safianu, którego wyrobem trudnili się po trochu wszyscy mieszkańcy Mohilowa, a w szczególności Ormianie. Jak zapowiadał Azja, było to miasto zupełnie od innych różne. Domy, budowane modą azjatycką, miały okna przysłonięte gęstą drewnianą kratą; w wielu brakło zupełnie okien wychodzących na ulicę i tylko z podwórców wzbijał się blask ognisk. Ulice nie były brukowane, choć przecie kamienia w okolicy nie brakło. Gdzieniegdzie wznosiły się budowle dziwnego kształtu, o ścianach kratowych, przezroczystych. Były to suszarnie, w których świeży winograd zmieniał się na rodzynki. Zapach safianu napełniał całe miasto.
Pan Gorzeński, dowódca piechoty, uprzedzony przez Czeremisów o przybyciu pani komendantowej chreptiowskiej, wyjechał konno na jej spotkanie. Był to człowiek niemłody i zająkliwy a szepleniący, bo twarz miał z janczarki przestrzeloną, dlatego też, gdy począł, zacinając się co chwila, prawić o gwieździe: „która weszła na mohilowskie niebiosy” — Basia omal nie parsknęła śmiechem. Ale on podejmował ją, jak umiał najgościnniej. W fortalicji czekała wieczerza i nocleg arcywygodny, w puchach świeżych i czystych, u najbogatszych Ormian w sekwestr [476] wziętych. Przy tym pan Gorzeński jąkał się wprawdzie, ale przed nocą opowiadał przy wieczerzy rzeczy tak ciekawe, że warto ich było posłuchać.
Według niego, jakiś niespokojny wiatr powiał naraz nagle a niespodziewanie od stepów. Przyszły posłuchy, że potężny czambuł ordy krymskiej stojący przy Doroszu ruszył nagle ku Hajsyniowi i w górę od tego miasta, z czambułem zaś poszło na kilka tysięcy kozackiej hassy. Prócz tego nadesłano ni stąd, ni zowąd wiele innych niepokojących wiadomości, pan Gorzeński nie przywiązywał jednak do nich wielkiej wiary.
— Bo zima jest — mówił — a od czasu jak Pan Bóg ten oto okrąg ziemski ufundował, Tatarzy ruszali się zawsze jeno na wiosnę, gdyż oni taborów nie mają i komunikiem [477] chodzą, przeto spyży [478] dla koni nigdy nie biorą i brać nie mogą. Wiemy to już wszyscy, że wojnę z potencją turecką mróz jeno na smyczy trzyma i że po pierwszych trawach będziem mieli gości, ale żeby teraz miało co być, nigdy temu nie uwierzę.
Basia czekała cierpliwie i długo, nim pan Gorzeński swoje wypowie, on zaś zacinał się poruszając co chwila ustami, jak gdyby coś jadł.
— Co wasza mość tedy o owym poruszeniu się ordy ku Hajsyniowi rozumiesz? — spytała wreszcie.
— Rozumiem, że tam, gdzie stali, musiały konie wszystką trawę spod śniegu wygrzebać, więc chcą w innym miejscu kosz założyć. Przy tym być może, że orda, stojąc w pobliżu Doroszowych, wadzi się z nimi: zawsze tak bywało. Niby to oni sprzymierzeńcy i wspólnie wojują, a niech tylko siehenie obok zatoczą, to się na pastwiskach i na bazarku zaraz biją.
— Pewnie tak jest — rzekł Azja.
— Bo i co jeszcze — mówił dalej pan Gorzeński — te wieści nie szły directe [479] przez zagończyków, ale to chłopi je przywozili, to Tatarzy tutejsi poczynali gadać ni stąd, ni zowąd. Dopieroż trzy dni temu przywiózł pan Jakubowicz ze stepu języków, którzy je potwierdzili, i dlatego cała jazda zaraz wyszła.
— To wasza mość tylko z piechotą zostałeś? — pytał Azja.
— Pożal się Boże! Czterdziestu ludzi! Ledwie jest komu fortalicji ustrzec, i gdyby się ci tylko Tatarzy ruszyli, którzy tu w Mohilowie mieszkają, nie wiem, jako bym się obronił.
— Ale ci się przecie nie ruszą? — spytała Basia.