Kolebka
Kolebka читать книгу онлайн
Debiut ksi?kowy Waldemara ?ysiaka, m?odego w?wczas 26-letniego pisarza. Jest to ksi?ka szczeg?lna – powie? historyczna z epoki napoleo?skiej, przedstawiajca losy dw?ch braci. Jest tu i epopeja wojenna, dramat wielkiej mi?oci i dzieje spisku uknutego na ?ycie Napoleona, a tak?e galeria wielkich postaci historycznych Rok
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Czy wezwał mnie pan tylko po to, by mi powiedzieć, że jestem źle wychowany i nastraszyć kajdankami? Jeśli tak, to lepiej sobie pójdę, bo pierwsze mnie nie wzrusza, a drugie jest blefem, gdyż tylko cesarz i generał Savary mogą mnie kazać aresztować. W sumie bezproduktywnie tracę czas na obserwowanie, jak pan uzurpuje sobie nie swoje prawa, panie Berthier!
Marszałek gwałtownie poderwał się z fotela, odrzucając mebel w tył, aż pod ścianę.
– Tego doprawdy za wiele! Jako szef sztabu generalnego…
– Jako szef sztabu generalnego nie ma pan prawa wtrącać się do pracy cesarskiej ochrony. Pańską działką jest przygotowywanie operacji wojennych i nadzorowanie ich wykonania, zresztą tylko teoretycznie. Z praktycznego punktu widzenia jest pan figurą zbędną, ponieważ cesarz sam układa i rozstrzyga bitwy sto razy lepiej niż mogłyby to zrobić wszystkie sztaby świata. W przeciwieństwie do pana ja gram rolę niezbędną, moim bowiem ogródkiem jest strzeżenie jego cesarskiej mości przed zamachowcami, a jak panu dobrze wiadomo, od dawna już pół świata próbuje przenieść “boga wojny” do krainy bogów. Ja temu zapobiegam, przez co pośrednio chronię i pańską posadę, ekscelencjo. Oto różnica między nami. A poza tym, jak rzekłem, nie ma pan formalnego prawa stawiania mnie do kąta…
– Pan również nie ma prawa, Schulmeister, posługiwać się metodami hańbiącymi armię! A armia to mój ogródek! Jakim prawem męczy pan żołnierzy i grozi podoficerom, którzy próbują się temu barbarzyństwu przeciwstawić?!
– Prawem człowieka, którego obowiązkiem jest chronić cesarza za wszelką cenę i który nie lubi, kiedy mu się przeszkadza w tej robocie.
– Nazywa pan to robotą? Można i tak. Czy to właśnie to, że jest pan oprawcą lubującym się w okrucieństwie, skłania pana do wynoszenia swej roli nad rolę żołnierza? Osobliwy punkt widzenia, mój panie! Brzydzę się taką robotą!
– A ja gwiżdżę na pańskie zdanie w tej kwestii, panie marszałku. Czy to wszystko, co chciał mi pan powiedzieć?
Berthier przysunął sobie fotel z powrotem do biurka, opadł na siedzenie i otarł pot z czoła batystową chustką.
– Nie, nie wszystko. Chciałem pana spytać, czy jest panu wiadomo, że swego czasu nasz monarcha kategorycznie zakazał stosowania tortur w śledztwie?
– Owszem.
– Wobec tego świadomie złamał pan dwie rzeczy: prawo, które obowiązuje w cesarstwie i wolę władcy, który brzydzi się przemocą wobec przesłuchiwanych! Czy pańskim zdaniem cesarz również zagwiżdże, gdy mu o tym doniosę?
Znowu zapanowało milczenie. Nagle wstał Schulmeister i pochylił się nad biurkiem, opierając dłonie na rzeźbionej krawędzi.
– Panie Berthier – powiedział chrapliwie, tym rodzajem szeptu, który brzmi równie donośnie jak krzyk – teraz ja zadam panu kilka pytań. Czy wiadomo panu, że bez przerwy ktoś konspiruje przeciw cesarzowi i próbuje go zamordować? Machiny piekielne, granaty, sztylety, trucizna, wiatrówki strzelców wyborowych…
– Tak, ale…
– Ale dzięki Schulmeistrowi cesarz wciąż żyje i dlatego pan może być przy jego boku najsławniejszym szefem sztabu na kuli ziemskiej! Czy wiadomo panu, że tylko w tym roku udaremniłem dwa zamachy i zlikwidowałem trzy spiski?
– Tak, ale…
– Ale to byli Anglicy, Neapolitańczycy, Hiszpanie, Austriacy i inna skrytobójcza cudzoziemska podłota. Chcą go zamordować ci źli cudzoziemcy, którzy nienawidzą Francji i nie mogą ścierpieć jej rosnącej potęgi, a czasami posługują się złymi Francuzami, którzy zdradzili swój naród i są godni pogardy oraz noża gilotyny, natomiast armia, w której zajmuje pan tak eksponowane stanowisko, jest wierna i niepokalana, i do ostatniego żołnierza oddałaby życie za jego cesarską mość, prawda?
– To oczywiste!
– Otóż nie. Od pewnego czasu to już wcale nie jest oczywiste, mój panie. Gra, do której usiłuję się właśnie wedrzeć, jest o stokroć poważniejsza niż wszystkie poprzednie, jest śmiertelnie poważna, bo stwierdziłem, że istnieje skrytobójczy, wymierzony w cesarza spisek wewnątrz Wielkiej Armii!
Jakaś potężna siła uniosła Berthiera z siedzenia i wybałuszyła mu oczy.
– Co?!… Czy pan oszalał?!
– Nigdy nie byłem bardziej przy zdrowych zmysłach. Ale jak tak dalej pójdzie, to je postradam! Jeśli to pana interesuje, panie marszałku, istnieją nawet dwa spiski armijne. Z tym że jeden, spisek łotrów, którzy nazywają się filadelfami i którzy we współpracy z agentami Londynu chcą porwać cesarza, jest przeze mnie kontrolowany i nie boję się jego następstw. Za to ten drugi, o którym prawie nic nie wiem, spędza mi sen z oczu! Choruję na bezradność, bijąc łbem w mur tej tajemnicy i to może mnie rzeczywiście doprowadzić do obłędu. Dowiedziałem się o tej konspiracji przed miesiącem, a do dzisiaj nie natrafiłem na żaden ślad, który pozwoliłby mi zlikwidować ten przeklęty spisek! Złapałem tylko tego żołnierza-posłańca, który został użyty przez nich jako tępe narzędzie. Narzędzia nie znają sekretów swych właścicieli.
– Naprawdę nic pan nie wie?… – wykrztusił Berthier.
– Wiem tylko, że znajdują się wśród nich wysocy oficerowie francuscy…
– To niemożliwe!
– … zapewne współpracujący z Prusakami sympatycy Burbonów. Staję wprost na głowie, by dopaść przynajmniej jednego z nich, jak na razie bez żadnego skutku… Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy? W każdej chwili cesarz może być trupem, a pan mi przeszkadza tymi idiotyzmami o wstręcie do okrucieństwa! Co pan woli: żebym założył białe rękawiczki, czy żebym uratował życie monarchy, tylko proszę mi nie mówić, że jedno i drugie, bo obie te rzeczy wzajemnie się wykluczają!
Berthier stał, drżąc tak samo jak Dominik, o którym obaj zupełnie zapomnieli. Przez zbielałe z przerażenia wargi wycisnął się marszałkowi poszarpany, pełen trwogi szept:
– Chryste!… To… to niemożliwe. Zdrada w naszej armii?… To niemożliwe, to… to jest…
– Gadaniem, że to niemożliwe, nie uchroni pan cesarza przed ciosem… To już wszystko, co chciałem panu wyjaśnić, panie marszałku. Nie muszę chyba podkreślać, że każde słowo, które tu powiedziałem o obu spiskach, nie może wyjść z tego gabinetu, nie wolno o tym powiedzieć nawet kochance! Teraz może pan iść do cesarza na skargę, ja zaś pójdę do swojej roboty, która tak pana brzydzi. Żegnam!
Wstał i skierował się do drzwi. W połowie drogi dogoniły go ciche słowa marszałka:
– Proszę mi wybaczyć, panie Schulmeister… Niech Bóg panu pomaga.
Alzatczyk zatrzymał się, ale nie spojrzał na Berthiera, tylko na zmartwiałego Dominika. zawahał się i raptownie, jakby podjąwszy decyzję, podszedł do niego.
– Jak się nazywasz? – spytał.
– Dominik Rezler, proszę pana.
– Gdzie cię znajdę?
– Teraz… teraz jadę do domu, za Odrę, ale za kilka dni będę w Poznaniu, przy generale Dąbrowskim i panu Wybickim.
– Mówisz doskonale po francusku.
– Jeszcze lepiej znam niemiecki, proszę pana, mój ojciec był Prusakiem.
– Ach tak… – Schulmeister momentalnie przeszedł na niemiecki. – To bardzo interesujące, bardzo… Podobasz mi się, chłopcze, zapamiętam cię. Kochasz cesarza?
– Kocham go, proszę pana! – odparł Dominik po niemiecku.
– To dobrze. Zapamiętam cię na pewno.
Odwrócił się bez pożegnania i wyszedł, czując na plecach wzrok Rezlera, zupełnie inny niż pół godziny temu.
Tego dnia w Poznaniu Dominik siedział u generała i pisał, co mu rozsierdzony Dąbrowski dyktuje:
“16 listopada 1806. Na wypadek, który mi prześwietna kamera donosi względem napadów gwałtownych na bory przez chłopów, mam honor odpisać, żeby wydała poznańska kamera proklamację w powszechności przeciw takim gwałtownościom, za które, kto ich się dopuścić odważy, militarnie sądzony i rozstrzelany będzie. Spodziewam się, że ta proklamacja wstrzyma występki. Wypada tylko, aby kamera proklamację taką do podpisu mi przysłała. Wyrażam prawdziwy szacunek… ”
– Daj, podpiszę.
W trakcie dyktowania wszedł Wybicki z plikiem papierów pod pachą. Usłyszawszy, co generał do pisania sylabizuje, mruknął:
– Psiakrew, do tego doszło, że musimy chłopa karaniem nastraszać! Jakże go potem w szeregi nasze zwoływać?
– A co mam czynić – odparł Dąbrowski – anarchię zezwolić? Tym nieskorzej byłoby wojsko kaptować. Cholera, ręce opadają! Czemu się to dzieje, dziwuję się i pojąć nie mogę.
– Korzysta kmieć z zawieruchy, przyjacielu. Co się tu dziwować, latami uciemiężon, teraz…
Przerwało mu stukanie do drzwi.
– Kto?! – poderwał się Dąbrowski. – Nie przeszkadzać, do pioruna!
W otwarte drzwi wsunął się przestraszony łeb ordynansa.
– Jaśnie wielmożny panie generale, kapitan Du Sapey z Berlina…
– Proś natychmiast!
Do komnaty wkroczył sprężyście, wojskowym krokiem, cywil w wieku około trzydziestu pięciu lat, ubrany w piękne futro i lisią czapę, którą trzymał w żylastej, przemarzniętej dłoni. Rozpiął zapinki futra i uśmiechając się rzekł:
– Witam waszmościów.
Zaskoczony Dąbrowski nawet nie odwzajemnił powitania.
– To pan, kapitanie… po polsku mówisz?
– Od urodzenia – wyjaśnił przybysz, wieszając futro na gwoździu i chuchając w dłonie. – Diabli wzięli, zgubiłem rękawice, niech to!
– Przecież to książę Sapieha – poznał go nagle Wybicki. – Witaj nam, mości książę!
Był to w istocie ów zadziwiający człowiek z wielkiego polskiego rodu, Aleksander Sapieha, pisarz, uczony i podróżnik-awanturnik, tajemniczy szambelan Cesarstwa, stały bywalec Tuileries, Malmaison i Saint-Cloud, osobiście zaprzyjaźniony z Napoleonem od czasów Konsulatu, a zwłaszcza od chwili, gdy “odstąpił” Bonapartemu – jak szeptano – swą kochankę, przepiękną aktorkę, Mlle George. Był on jedynym, nie licząc mniej znaczącego generała Sokolnickiego, wysoko postawionym polskim współpracownikiem Cabinet Secret. O tym podwładnym Savary’ego i koledze Schulmeistra wiedziano bardzo niewiele, ale w zupełności wystarczyło, że wiedziano, iż posiada kolosalne wpływy i że dla Napoleona dałby się porąbać na kawałki.
Dąbrowski, usłyszawszy z ust Wybickiego nazwisko przybysza, skłonił się tak nisko, jak jeszcze Dominik u generała nie widział.