Pan Wolodyjowski
Pan Wolodyjowski читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Pod siłą natarcia położył się pierwszy szereg jak łan pod wichrem. Prawda, że wielu padło tylko od impetu i ci zerwawszy się biegli w rozproszeniu ku rzece, od której drugi oddział dawał ognia raz po razu, mierząc wysoko, by ponad głowami swoich razić dragonię. Przez chwilę między janczarami stojącymi przy promach widać było wahanie się i niepewność, czy wsiadać na promy, czy też, idąc za przykładem drugiego oddziału, uderzyć wręcz na jazdę. Lecz od tego ostatniego kroku powstrzymywał ich widok uciekających kup, które jazda parła końskimi piersiami i cięła tak okrutnie, że zapamiętałość jej chyba z jej biegłością mogła być porównana. Czasem kupa taka, gdy ją zbyt naciśnięto, odwracała się z desperacji i poczynała kąsać, jak kąsa przyparty zwierz, skoro widzi, że nie masz już dla niego ucieczki. Ale właśnie wówczas stojący u brzegu mogli poznać jasno jak na dłoni, że tej jeździe na białą broń niepodobna dotrzymać, tak dalece w użyciu jej góruje. Cięto broniących się przez łby, pyski i karki z taką wprawą i szybkością, że ruchu szabel oko niemal nie mogło pochwycić. Jak gdy czeladź w zamożnym gospodarstwie, młócąc groch dobrze wyschnięty, bije gorliwie a prędko w klepisko, tak iż cała stodoła brzmi odgłosami razów, a wyłuszczone ziarno pryska na wszystkie strony — tak i od odgłosu szabel brzmiało całe nadrzecze, a kupy janczarów, łuszczone bez miłosierdzia, rozpryskiwały się na wszystkie strony.
Pan Wasilkowski rzucał się na czele swej lekkiej jazdy, nic o własne życie nie dbając. Lecz o ile biegły kosiarz przewyższy silniejszego od się, lecz mniej wprawnego do kośby [547] parobka, bo gdy ów zmacha się już i obfitym potem pokryje, tamten idzie wciąż naprzód, równo przed sobą ścieląc pokłosy — o tyle właśnie pan Wołodyjowski przewyższył zapamiętałego młodzieńca. Przed samym zderzeniem się z janczarami puścił on dragonów naprzód, sam zaś nieco z tyłu pozostał, aby na całą bitwę mieć oko. Tak z dala stojąc, pilnie patrzył, co chwila zaś rzucał się w war, uderzał, naprawiał, to znów pozwalał, by bitwa odsunęła się od niego, i znów patrzył, znów uderzał. Jak zwykle w bitwie z piechotą tak i wówczas trafiło się, że jazda w zapędzie pominęła uciekających. Kilkunastu z nich, nie mając przed sobą drogi do rzeki, zwróciło się w ucieczce do miasta, aby ukryć się w słonecznikach tuż przed domostwami rosnących. Lecz zauważył ich pan Wołodyjowski, dognał dwóch pierwszych i rozdał między nich dwa lekkie cięcia, a oni padli zaraz i kopiąc ziemię nogami, dusze wraz z krwią przez otwarte rany wyzionęli. Widząc to trzeci strzelił do małego rycerza z janczarki i chybił, a mały rycerz trzasnął go ostrzem między nos a usta, i w ten sposób lubego życia pozbawił. Po czym nie zwłócząc skoczył za innymi i nie tak prędko wyrostek wiejski pozbiera grzyby w kupie rosnące, jako on pozbierał ich, nim do słoneczników dopadli. Dwóch tylko ostatnich pochwycili żwanieccy ludzie, którym mały rycerz żywcem ich zachować rozkazał.
Sam zaś rozgrzawszy się nieco, gdy ujrzał, że janczarów znacznie już do rzeki przyparto, skoczył w war bitwy i zrównawszy się z dragonami, pracować począł.
Chwilami przed się uderzał, chwilami zwracał się w prawo lub w lewo, dawał szacht płytki i nie patrzył więcej, a za każdym razem biała kapuza obsuwała się na ziemię. Janczary z wrzaskiem tłoczyć się w trwodze przed nim poczęli, on zaś szybkość cięć zdwoił i choć sam spokojny pozostał, jednak żadne oko nie mogło już za ruchami jego rapiera nadążyć i rozeznać, kiedy cięciem, a kiedy sztychem uderza, bo szabla jedno świetliste kolisko naokół jego osoby czyniła.
Pan Lanckoroński, który z dawna o nim jako o mistrzu nad mistrzami słyszał, ale go przy robocie dotąd nie widział, aż walczyć poprzestał i patrzył zdumiony, nie mogąc oczom uwierzyć, aby jeden człowiek, choćby mistrz, choćby za najpierwszego kawalera ogłoszon, tyle mógł sprawić i dokonać. Więc się za głowę wziął i naokół słyszeli tylko towarzysze, jak ustawicznie powtarzał: „Mało jeszcze mówiono, dla Boga!” Inni zaś krzyczeli: „Patrzcie, bo tego w świecie nie ujrzycie!” Wołodyjowski zaś pracował dalej. Zepchnięto wreszcie janczarów ku rzece, którzy teraz bezładnie na promy pchać się poczęli. Lecz że promów było dość, a ludzi mniej wracało, niż przyszło, pomieścili się szybko a snadnie. Wnet poruszyły się ciężkie wiosła i między jazdą a janczarami utworzyła się wodna przerwa, która rozszerzała się z każdą chwilą… Lecz z promów poczęły grzmieć janczarki, którym dragonia huknęła w odpowiedź z bandoletów; dymy wzniosły się chmurą nad wodą, potem rozciągnęły się w długie szlaki. Promy, a z nimi janczarowie oddalali się coraz bardziej. Dragoni, otrzymawszy pole, podnieśli srogi krzyk i wygrażając pięściami odjeżdżającym, wołali za nimi:
— A pójdziesz, sobaka! A pójdziesz!…
Pan Lanckoroński, lubo kule pluskały jeszcze tuż przy brzegu, wziął w ramiona Wołodyjowskiego.
— Oczom nie wierzyłem! — rzekł — mirabilia [548] to są, dobrodzieju, złotego pióra warte!
Wołodyjowski zaś:
— Przyrodzona sposobność i wprawa, ot cała rzecz! Ile to się już wojen odbyło!
Tu oddawszy uścisk panu Lanckorońskiemu uwolnił się z jego objęć i spojrzawszy na brzeg, wykrzyknął:
— Patrz, wasza miłość, bo inną osobliwość zobaczysz!…
Podkomorzy, zwróciwszy się, spostrzegł oficera naciągającego łuk nad brzegiem.
Był to pan Muszalski.
Przesławny łucznik walczył dotąd z innymi, wręcz ścinając się z nieprzyjacielem, lecz teraz, gdy janczarowie oddalili się już tak, że kule z janczarek i bandoletów nie donosiły, wyciągnął łuk spod uda i stanąwszy w miejscu, gdzie brzeg był wyniosłejszy, naprzód spróbował palcem cięciwy, po czym, gdy ozwała mu się donośnie, przytknął do niej pierzastą strzałę i wymierzył.
W tej chwili obejrzeli się na niego Wołodyjowski z Lanckorońskim.
Piękny był to obraz! Łucznik siedział na koniu, lewą rękę trzymał prosto, w niej łuk jakby w kleszczach, prawą zaś dłoń przyciągał coraz silniej do brodawki piersi, aż żyły wystąpiły mu na czoło — i mierzył spokojnie.
W oddali widać było pod chmurą dymów kilkanaście promów sunących po rzece, bardzo z powodu topnienia śniegów w górach wezbranej, a tak tego dnia przeźroczej, że odbijały się w niej promy i siedzący na nich janczary. Bandolety z brzegu umilkły; oczy zwróciły się na pana Muszalskiego lub szły w kierunku, w jakim zabójcza strzała miała podążyć.
Wtem zadźwięczała rozgłośnie cięciwa i pierzasty posłaniec śmierci wypadł z łuku. Żadne oko nie mogło jego lotu pochwycić, lecz wszyscy ujrzeli doskonale, jak stojący przy wiośle tęgi janczar rozłożył nagle ręce i okręciwszy się na miejscu, chlupnął w wodę. Prysnęła pod jego ciężarem toń przeźrocza, zaś pan Muszalski rzekł:
— Dla ciebie, Dydiuk!…
Po czym sięgnął po drugą strzałę.
— Na cześć pana hetmana! — ozwał się do towarzyszów.
Owi dech zaparli; po chwili znów zaświszczało powietrze i drugi janczar obsunął się na dno promu.
Na wszystkich promach wiosła poczęły poruszać się żywiej i tłukły gwałtownie jasną falę, lecz łucznik niezrównany zwrócił się teraz z uśmiechem do małego rycerza:
— Na cześć godnej małżonki waszej mości!
I po raz trzeci łuk naciągnął, po raz trzeci wypuścił gorzką strzałę, a ta po raz trzeci pogrążyła się do pół brzechwy w ciele ludzkim. Okrzyk tryumfu zagrzmiał na brzegu, okrzyk wściekłości z promów, po czym cofnął się pan Muszalski, a jego śladem cofnęli się inni dnia dzisiejszego zwycięzcy — i podążyli do miasta.
Wracając, spoglądali z zadowoleniem na żniwo dnia dzisiejszego. Ordyńców mało zginęło, bo ani razu dobrze się nie zwarli — i przepłoszeni, wnet przeprawili się przez rzekę; ale natomiast janczarowie leżeli w liczbie kilkudziesięciu na kształt snopów pięknie powrósłami związanych. Niektórzy rzucali się jeszcze, ale wszyscy byli już obdarci przez czeladź pana podkomorską.