Potop, tom drugi
Potop, tom drugi читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nagle krótkie drgania poczęły wstrząsać olbrzymim ciałem Radziwiłła i przestał rzęzić. Zbudzili się zaraz ci, którzy go otaczali i poczęli patrzeć bystro naprzód na niego, potem na siebie.
Lecz on rzekł:
— Jakoby mi ktoś z piersi zlazł: lżej mi…
Potem zwrócił nieco głowę, począł patrzeć uważnie ku drzwiom, na koniec ozwał się:
— Charłamp!
— Sługa waszej książęcej mości.
— A czego tu Stachowicz chce?
Pod biednym Charłampem zadygotały nogi, bo o ile nieustraszony był w boju, o tyle zabobonny, więc obejrzał się szybko i rzekł przytłumionym głosem:
— Stachowicza tu nie masz. Wasza książęca mość kazał go w Kiejdanach rozstrzelać.
Książę przymknął oczy i nie odpowiedział ani słowa.
Przez jakiś czas słychać tylko było żałosne i przeciągłe wycie wichru.
— Płacz ludzki w tym wichrze słychać — rzekł znów książę, otwierając całkiem przytomnie oczy. — Ale jam nie sprowadzał Szwedów, jeno Radziejowski.
A gdy nikt nie odpowiadał, po małej chwili dodał:
— On najwięcej winien, on najwięcej winien, on najwięcej winien.
I jakaś otucha wstąpiła mu do piersi, jak gdyby uradowało go wspomnienie, że był ktoś od niego winniejszy.
Wkrótce jednak inne cięższe myśli musiały mu przyjść do głowy, bo twarz mu pociemniała i powtórzył kilkakrotnie:
— Jezus! Jezus! Jezus!
I znowu napadła go duszność; począł rzęzić jeszcze straszniej niż poprzednio.
Tymczasem z zewnątrz doszły odgłosy wystrzałów muszkietowych, zrazu rzadkich, potem coraz gęstszych, ale wśród zamieci śnieżnej i wycia wichru nie brzmiały zbyt głośno i można było myśleć, że to rozlegają się jakieś ustawiczne stukania do bramy.
— Biją się! — rzekł medyk książęcy.
— Jako zwyczajnie! — odpowiedział Charłamp. — Ludzie marzną w zamieci, to wolą się bić dla rozgrzewki.
— Szósty już dzień tego wichru i śniegu — odpowiedział medyk. — Wielkie zmiany przyjdą w tym królestwie, bo niezwyczajna to rzecz!
Na to odrzekł Charłamp:
— Daj je Boże! Nie stanie się nic gorszego!
Dalszą rozmowę przerwał im książę, na którego znów przyszła ulga:
— Charłamp!
— Sługa waszej książęcej mości.
— Czy mi się ze słabości tak wydaje, czy też Oskierko parę dni temu chciał petardą bramę wysadzać?
— Chciał, wasza książęca mość, ale Szwedzi petardę porwali, i sam nieszkodliwie postrzelon, a sapieżyńscy odbici.
— Jeżeli nieszkodliwie, to znów będzie tentował [747]… A który dziś dzień?
— Ostatni grudnia, wasza książęca mość.
— Boże, bądź miłościw duszy mojej!… Nie dożyję już Nowego Roku… Dawno mi przepowiadano, iż w każdym piątym roku śmierć stoi koło mnie.
— Bóg łaskaw, wasza książęca mość.
— Bóg jest z panem Sapiehą — odpowiedział książę głucho.
Nagle począł się oglądać i rzekł:
— Zimno na mnie od niej idzie… Nie widzę jej, ale czuję, że ona tu jest.
— Kto taki, wasza książęca mość?
— Śmierć!
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Nastała chwila milczenia, słychać tylko było szept pacierzy, odmawianych przez panią Jakimowiczową.
— Powiedzcie — ozwał się książę przerywanym głosem — zali [748] wy naprawdę wierzycie, że poza waszą wiarą nikt zbawion być nie może?
— I w godzinę śmierci można jeszcze od błędów rewokować [749] — odrzekł Charłamp.
Odgłosy wystrzałów stały się w tej chwili jeszcze gęstsze. Huk dział począł wstrząsać szybami, które za każdym razem odpowiadały żałosnym dźwięczeniem.
Książę słuchał czas jakiś spokojnie, po czym uniósł się z lekka na wezgłowiu, z wolna oczy poczęły się rozszerzać, źrenice błyskać. Siadł; przez chwilę trzymał rękoma głowę, nagle krzyknął jak w obłąkaniu:
— Bogusław! Bogusław! Bogusław!
Charłamp wybiegł jak szalony z komnaty.
Zamek cały trząsł się i dygotał od huku dział.
Nagle dął się słyszeć krzyk kilku tysięcy głosów, po czym targnęło coś z okropnym łomotem ścianami, aż głownie i węgle z komina wysypały się na posadzkę, jednocześnie Charłamp wpadł z powrotem do sali.
— Sapieżyńscy bramę wysadzili! — krzyknął. — Szwedzi uciekli do wieży!… Nieprzyjaciel tuż!… wasza książęca mość…
Dalsze słowa zamarły mu w ustach, Radziwiłł siedział na sofie z oczyma wyszłymi na wierzch; otwartymi ustami łapał raz po raz powietrze, zęby miał wyszczerzone, rękoma darł sofę, na której siedział, i patrząc z przerażeniem w głąb komnaty, krzyczał, a raczej chrapał między jednym oddechem a drugim:
— To Radziejowski… Ja nie… Ratunku!… Czego chcecie?! Weźcie tę koronę!… To Radziejowski… Ratujcie, ludzie! Jezus! Jezus! Mario!
To były ostatnie słowa Radziwiłła.
Następnie porwała go straszliwa czkawka, oczy wyszły mu jeszcze okropniej z oprawy, wyprężył się, padł na wznak i pozostał bez ruchu.
— Skonał! — rzekł medyk.
— Marii wzywał! słyszeliście, choć kalwin — ozwała się pani Jakimowiczowa.
— Dorzućcie na ogień! — rzekł do struchlałych paziów Charłamp.
Sam zaś zbliżył się do trupa, przymknął mu powieki, za czym zdjął z pancerza złocisty obraz Bogarodzicy, który na łańcuszku nosił, i ułożywszy ręce Radziwiłła na piersiach, włożył mu go między palce.
Światło ognia odbiło się od złotego tła obrazu, a ów odblask padł na twarz wojewody i rozweselił ją tak, że nigdy nie wydawała się tak spokojna.
Charłamp siadł obok ciała i wsparłszy łokcie o kolana, ukrył oblicze w dłoniach.
Milczenie przerywał tylko huk wystrzałów.
Nagle stało się coś strasznego. Błysnęła naprzód okropna jasność; zdawało się, że świat cały w ogień się zmienił, a jednocześnie niemal rozległ się taki huk, jakoby ziemia zapadała się pod zamkiem. Zachwiały się ściany, pułap zarysował się z przeraźliwym trzaskiem, okna wszystkie runęły na podłogę i szkło szyb rozbiło się w setne okruchy. Przez puste otwory okien wdarły się w tej chwili tumany śniegu i wicher począł wyć ponuro w kątach sali.
Wszyscy ludzie, w komnacie będący, padli twarzami na ziemię, wszyscy oniemieli ze strachu.
Podniósł się pierwszy Charłamp i zaraz spojrzał na trupa wojewody; ale trup leżał równo, spokojnie, jeno obrazek złocisty przechylił się mu nieco w rękach.
Charłamp odetchnął. Poprzednio był pewien, że to hurma szatanów wdarła się do sali po ciało książęce.
— Słowo stało się ciałem! — rzekł — to Szwedzi musieli wysadzić prochami wieżę i siebie…
Lecz z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos. Widocznie wojska sapieżyńskie stały w niemym podziwie albo może w obawie, że cały zamek jest podminowany i że prochy kolejno wybuchać będą.
— Dorzućcie do ognia! — rzekł pacholętom Charłamp.
I znów komnata zapłonęła jaskrawym, migotliwym światłem. Naokoło trwała cisza śmiertelna, jeno ogień syczał, jeno wicher wył i śnieg walił coraz większy przez puste okna.
Aż nareszcie zabrzmiały zmieszane głosy, potem rozległ się brzęk ostróg i tupot licznych kroków; drzwi od sali otworzyły się na roścież i żołnierze wpadli do środka.
Uczyniło się jasno od gołych szabel i coraz to więcej postaci rycerskich, przybranych w hełmy, kapuzy [750], kołpaki [751], tłoczyło się przeze drzwi. Wielu niosło w rękach latarnie i ci świecili nimi, postępując ostrożnie, chociaż w komnacie widno było i tak od ognia.
Na koniec z tłumu wyskoczył mały rycerz, cały w szmelcowanej zbroi, i krzyknął:
— Gdzie wojewoda wileński?
— Tu! — rzekł Charłamp, ukazując na ciało leżące na sofie.
Pan Wołodyjowski spojrzał i rzekł:
— Nie żyje!
— Nie żyje! nie żyje! — poszedł głos z ust do ust. — Nie żyje zdrajca i sprzedawczyk!
— Tak jest — rzekł ponuro Charłamp. — Ale jeśli sponiewieracie ciało jego i na szablach je rozniesiecie, źle uczynicie, bo Najświętszej Panny przed skonem wzywał i jej konterfekt w ręku dzierży!