Tomek u ?r?de? Amazonki
Tomek u ?r?de? Amazonki читать книгу онлайн
Cykl powie?ci Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego obejmuje kilkana?cie pozycji przedstawiaj?cych barwne przygody g??wnego bohatera w r??nych miejscach ?wiata. Niniejsza pozycja jest jedn? z nich. Akcja powie?ci rozgrywa si? p??nocnej Ameryce u ?r?de? Amazonki. Ksi??ka jest niepowtarzalna okazj? dla czytelnika, aby m?c na kartach powie?ci znale?? si? w tym niesamowitym krajobrazie i wraz z bohaterami prze?y? co? niezapomnianego.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Polacy w Brazylii
Zaraz po śniadaniu obydwaj przyjaciele wyruszyli w las. Wąska ścieżka wiodła przez gąszcz krzewów i lian oplatających konary drzew. Dżungla właśnie budziła się do życia po nocnym śnie. Podejrzane szmery, szelesty, piski i krzyki rozbrzmiewały wokoło. Promienie wschodzącego słońca gdzieniegdzie przedzierały się poprzez korony drzew i rozpraszały półmrok. Różnokolorowe wspaniałe kwiaty rozchylały kielichy, w powietrzu unosił się odurzający aromat.
Ścieżka wyrąbana przez seringueirów nieomylnie doprowadzała do pojedynczo rozrzuconych po lesie drzew hevea. Były one podobne do naszego jesionu. Pień miały wysoki i smukły, pokryty jasnoszarą, jedwabisto gładką korą. Wysokie i rzadkie korony przepuszczały dużo dziennego światła. Tomek i Nowicki z łatwością rozpoznawali drzewa kauczukowe, bowiem szerokie nacięcia na korze oraz tykwy przymocowane u dołu rozpraszały wszelkie wątpliwości.
– Popatrz, brachu, jak dżungla broni się przed człowiekiem – zagadnął kapitan Nowicki. – Gąszcz wdziera się na ścieżkę, chociaż widać, że seringueiro dzisiaj nie żałował maczety!
– Uważaj, Tadku, pod zbutwiałymi liśćmi lubią gnieździć się skolopendry [91] , których ukąszenie może być bardzo niebezpieczne nawet dla człowieka.
– Każesz mi uważać na skolopendry, a tu czerwone mrówki sypią mi się na kark – burknął Nowicki. – Do licha, parzą jak ukrop!
– Zagapiłeś się na drzewo kauczukowe, kiedy trzeba na wszystko uważać. Czekaj, pomogę ci strząsnąć mrówki. Ich ukąszenia mogą spowodować wysoką gorączkę.
– Po powrocie do obozu napiję się rumu, to mi nic nie będzie – odparł Nowicki. – Ile pijawek na tych mokradłach! Jak ci Indianie mogą łazić boso po tym robactwie?!
– Żyją w dżungli od wieków – odparł Tomek. – Czy nie zauważyłeś, że niektórzy Indianie pozbawieni są całych płatów skóry na ciele? To właśnie pasożytnicze owady i robaki tak ich okropnie urządziły.
– Trzeba przyznać, że dość zręcznie potrafią wyciskać je z ciała za pomocą patyków. Robią to zupełnie tak samo jak Papuasi w Nowej Gwinei.
– Większość Papuasów również żyje w błotnistych, tropikalnych dżunglach.
– A niech sobie tam żyją, skoro im to odpowiada – odparł kapitan Nowicki.
– Do wszystkiego można się przyzwyczaić – rzekł Tomek. – Przecież wielu Polaków również osiedla się w Brazylii! Chłopi nasi przybywają tu z całymi rodzinami.
– Po jakie licho polscy chłopi tak pchają się do tej Brazylii? Nędzne tu życie i bieda aż piszczy! Gdyby ktoś opowiedział im w Polsce, jak tu jest naprawdę, przestaliby marzyć o Ameryce Południowej!
– U nas w kraju ziemia przeważnie należy jeszcze do obszarników, a tutaj jest jej pod dostatkiem – odparł Tomek.
– Przysiądźmy na tym zwalonym pniu i pogadajmy – zaproponował Nowicki. – Siadaj śmiało, nie widzę robactwa!
Wyjął fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił. Wypuścił kłąb dymu na mrówki biegające po pniu, na którym siedzieli, po czym zagadnąłŕ- Ciekaw jestem, który z Polaków pierwszy przybył do Brazylii? Czy słyszałeś coś na ten temat?
– A jakże, słyszałem. Pierwszym Polakiem znanym w Brazylii był Krzysztof Arciszewski, admirał wojsk holenderskich.
– To musiało być bardzo dawno, bo nic nie wiem o nim. Któż to był?
– Arciszewski [92] , jako wygnaniec z Polski, osiadł w Holandii i wstąpił na studia inżynierii wojskowej oraz artylerii. W roku tysiąc sześćset dwudziestym dziewiątym w randze kapitana piechoty wziął udział w ekspedycji do Brazylii, gdyż w tym właśnie czasie Holendrzy próbowali zagarnąć hiszpańską kolonię w Ameryce Południowej.
Flota holenderska zaatakowała od strony morza miasto Olinda, stolicę kapitanii [93] Pernambuco, oraz umocniony fort Recife na południowym brzegu zatoki. Strzały artyleryjskie ze statków na wzburzonym oceanie nie trafiały skutecznie i Holendrzy nie mogli zdobyć miasta. Wtedy Arciszewski, który brał udział w naradzie wojennej, doradził przypuszczenie szturmu od strony lądu, skąd Hiszpanie nie spodziewali się ataku. Za jego radą cichaczem wysadzono na brzeg trzy tysiące żołnierzy i wtedy ekspedycja holenderska zdobyła umocnione miasta.
Potem Arciszewski powrócił do Holandii, skąd już jako pułkownik wyruszył na nową ekspedycję do Brazylii. Wspólnie z Zygmuntem Szkopem, pochodzącym ze Śląska, prowadził działania wojenne przeciwko Hiszpanom. Zdobył fort Arrayal, a potem pokonał nowego dowódcę hiszpańskiegp, księcia Lermę. W końcu został mianowany generałem artylerii i admirałem holenderskich sił morskich w Brazylii.
– Skoro był tak wielką figurą w holenderskiej kolonii, to na pewno dochrapał się niezłej fortuny – wtrącił Nowicki.
– Mylisz się, Tadku, Arciszewski nie był konkwistadorem i nie walczył dla osobistych korzyści. Powrócił do Polski, gdzie jako generał artylerii koronnej walczył z Chmielnickim pod Piławcami, a później przygotowywał i kierował obroną Lwowa.
– Wojskowy zawsze jakoś sobie poradzi, bo dobry żołnierz wszędzie się przyda – zauważył Nowicki. – Mnie przede wszystkim żal naszej biedoty, która za kawałkiem chleba wędruje do Brazylii. Niedawno czytałem na ten temat książkę Konopnickiej "Pan Balcer w Brazylii". Aż mi się płakać chciało nad niedolą naszych osadników. Taki już widać los Polaków, że albo prześladowania zaborców, albo skrajna nędza wyganiają ich z własnego kraju.
– Cóż możemy na to poradzić?! – odezwał się Tomek wzruszony, bo przecież on, jego ojciec i przyjaciele również musieli uciekać z Warszawy okupowanej przez Rosjan. – Nie wszystkim Polakom trudno było ułożyć sobie życie w Brazylii. Polscy uchodźcy polityczni po powstaniu listopadowym, Wiośnie Ludów i po powstaniu styczniowym byli ludźmi wykształconymi, pożądanymi w Brazylii. Potomkowie Tromkowskich piastowali wysokie stanowiska w armii brazylijskiej, inżynierowie Rymkiewicz i Brodowski budowali linię kolejową, łączącą Sao Paulo z portem Santos oraz ruchomy port w Manaos, a inżynier Babiński wykonał pierwszą mapę geologiczną tego kraju. Inni, jak na przykład Durski [94] , troszczyli się o utrzymanie polskości wśród naszych osadników. Gorzej natomiast wiodło się tutaj naszej emigracji zarobkowej. Tworzyły ją w większości rodziny chłopskie, które w Polsce nie mogły liczyć na otrzymanie ziemi. Ludzie ci nie posiadali jakiegokolwiek wykształcenia, nie znali obcych języków, nie mieli pojęcia o geografii, a więc nie znali także warunków istniejących w tej wymarzonej przez nich Brazylii. Na wieść, że w Ameryce darmo dają ziemię, sprzedawali swój skromny dobytek i ruszali za morze. Wielu z nich musiało przeżyć dużo rozczarowań, a nawet tragedii.
– Mów dalej, Tomku. Smutne to sprawy, ale zarazem pouczające – powiedział Nowicki.
– Wiele wrzawy spowodowała niezwykła historia kilkudziesięciu polskich rodzin z Górnego Śląska, które osiedlono w pobliżu niemieckich kolonistów w osadzie Brusque w stanie Santa Catarina. Okolica była tam górzysta, ziemia nieurodzajna. Koloniści niemieccy uważali Polaków ze Śląska za Niemców i zaczęli szykanować opornych, którzy pragnęli zachować swą odrębność narodową. Bezradni polscy chłopi szukali pomocy u geometry Woś-Saporskiego, również emigranta ze Śląska [95] , oraz u księdza Antoniego Zielińskiego, proboszcza parafii w Gaspar, którzy byli wśród nich jedynymi ludźmi posiadającymi pewne wykształcenie.
Otóż Woś-Saporski i ksiądz Zieliński wpadli na pomysł stworzenia zwartych polskich osad w Paranie, gdzie w okolicy Kurytyby powstała w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim pierwsza polska osada. Rozpoczęli długie i żmudne starania, aby uzyskać zgodę władz brazylijskich na przesiedlenie Polaków z Santa Catariny do stanu Parana o znośniejszym klimacie.
Niemiecki zarząd kolonii w Brusque dowiedział się wkrótce o zamiarach Polaków; obawiając się wyludnienia kolonii zaczął przeciwdziałać i wichrzyć. Doszło nawet do zbrojnego terroryzowania Polaków. Rozgoryczeni polscy chłopi, za radą i pod przewodem Woś-Saporskiego, postanowili uciec potajemnie z Brusque. W tym celu zbudowali tratwy i pewej nocy cichaczem odpłynęli rzeką, a później pieszo wędrowali przez góry i dziewiczą puszczę aż do Itąjai, gdzie miał oczekiwać na nich parański statek. Wyprowadzeni w pole Niemcy nie dali za wygraną, jeszcze w Itąjai próbowali uniemożliwić odpłynięcie statku z polskimi osadnikami. Dopiero wtrącenie się władz parańskich ostatecznie uwolniło Polaków od szykan.
W ten sposób trzydzieści dwie rodziny polskie ze Śląska przybyły do Parany i założyły pod Kurytybą osadę nazwaną przez Woś-Saporskiego Pilarsinho [96] .
– Cóż to za dziwna nazwa? Na jego miejscu wymyśliłbym jakąś polską – oburzył się kapitan Nowicki.
– Pilarsinho znaczy po polsku "pielgrzymka". Nazwą tą Woś-Saporski pragnął upamiętnić pełną trudów pieszą wędrówkę Polaków z Santa Catariny do Parany – wyjaśnił Tomek.
– Ha, jeśli tak, to słusznie zrobił. Chyba jeszcze nie skończyłeś, więcf mów dalej, brachu.
– Przy końcu ubiegłego wieku polscy chłopi kilkakrotnie masowo wyruszali do Brazylii [97] . Również wtedy nie brakło tragicznych wydarzeń. Emigranci przybywający do Brazylii byli najpierw umieszczani w ogólnych barakach, w których oczekiwali na przydziały ziemi w głębi kraju. W zatłoczonych barakach przeważnie panowały złe warunki sanitarne. Toteż w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym w Santos, w barakach zajmowanych przez polskich emigrantów, wybuchła żółta febra. Doprowadzeni do ostateczności Polacy pragnęli za wszelką cenę wydostać się gdzieś w chłodniejsze okolice. Uchwycili się tej myśli jak ostatniej deski ratunku. Około sześciu tysięcy polskich chłopów, kobiet i dzieci ruszyło pieszo w kierunku południowym. Był to prawdziwy pochód śmierci. Cięższe przedmioty porzucali w drodze, co mieli cenniejszego wymieniali na żywność, a w końcu umierając z głodu oddawali nawet własne dzieci…