Znachor
Znachor читать книгу онлайн
Tadeusz Do??ga-Mostowicz (1898-1939) — prozaik, dziennikarz, scenarzysta. Do??ga-Mostowicz w swych powie?ciach wprowadza? w?tki melodramatyczne, romansowe, szpiegowskie, porusza? aktualne tematy spo?eczne, ?wietnie ukazuj?c przedwojenn? rzeczywisto??.
"Znachor" pierwotnie powsta? jako scenariusz filmowy. Kiedy zosta? odrzucony przez wytw?rni?, Mostowicz stworzy? z niego powie??, kt?ra nast?pnie by?a przerobiona na scenariusz przez Anatola Sterna i sta?a si? podstaw? filmu Micha?a Waszy?skiego.
To wzruszaj?ca historia chirurga, kt?ry dozna? amnezji. Profesor Rafa? Wilczur, od kt?rego odesz?a ?ona z c?reczk?, szuka zapomnienia w alkoholu. Traci pami??, kradnie cudzy akt urodzenia. Jako Antoni Kosiba znajduje schronienie na wsi. Operuje kalekiego syna m?ynarza i wkr?tce zyskuje s?aw? znachora. Miejscowy lekarz, zazdrosny o sukces, grozi mu s?dem za nielegalne wykonywanie praktyki lekarskiej. W ko?cu jednak nieskazitelny moralnie bohater odnosi zwyci?stwo, triumfuje mi?o??, a zdrada zostaje ukarana.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Toteż gdy wróciła pani Czyńska i gdy pan Stanisław poprosił ją do gabinetu, mógł zwięźle opisać niedawne zdarzenia, a także przedstawić sytuację.
— Leszek dziś rano zawezwał ogrodnika i polecił mu pościnać wszystkie niemal kwiaty w oranżerii. Oświadczył, że sam je zabierze i nie wyjaśnił dokąd. Potem siadł do pisania listów. Zanim ci je dam, droga Elu, do przeczytania, muszę cię zapewnić, że już nie są aktualne i że to niebezpieczeństwo minęło.
— Jakie niebezpieczeństwo? — rzeczowo zapytała pani Czyńska.
— Samobójcze zamiary Leszka. Pani Eleonora zbladła.
— To nonsens! — marszczyła brwi.
— Czytaj! — odpowiedział jej mąż, podając zapisane arkusiki papieru. Czytała szybko i tylko przyśpieszony jej oddech świadczył, że jest to wielkie dla niej przeżycie. Po skończeniu siedziała milcząca, z zamkniętymi oczyma.
Twarz jej nagle postarzała.
— Gdzie on jest? — zapytała cicho.
— Posłuchaj dalej. Otóż listy zostały tutaj, ponieważ do pokoju weszła Michalewska. Leszek zapytał ją, na którym cmentarzu pochowano ową dziewczynę, o której tak rozpaczliwie pisze w swoich listach. Oczywiście Michalewska była zdziwiona i wyjaśniła mu, że dziewczyna żyje. Powiedziała mu też, gdzie ją może znaleźć. Możesz sobie wyobrazić, jakie wrażenie ta wiadomość na nim wywarła. Dostał ataku nerwowego czy czegoś w tym rodzaju. Potem jak nieprzytomny pobiegł do stajen zaprzęgać konie. Nim odjechał, ledwie zdążono przynieść mu futro i czapkę. Pojechał w stronę Radoliszek, oczywiście do owego nieszczęsnego młyna, gdzie jak ci wiadomo, mieszka owa Marysia.
— Czy posłałeś za nim kogo? Pan Czyński wzruszył ramionami.
— Byłoby to bezcelowe. Zresztą jest z nim stangret. W oczekiwaniu na twój powrót nie powziąłem żadnej decyzji. Zastanawiałem się jednak nad sytuacją i doszedłem do pewnych wniosków. Jeżeli pozwolisz...
— Słucham cię.
— Otóż wiemy przede wszystkim, że uczucia Leszka do tej dziewczyny nie są przelotnym upodobaniem, lecz głęboką miłością. Pani Czyńska przygryzła wargi.
— To absurd!
— Osobiście zgadzam się z tobą. Ale musimy liczyć się z obiektywnymi faktami. Jest faktem, że on ją kocha. Nikt sobie nie odbiera życia z rozpaczy po kimś zaledwie sobie miłym.
To jedno. Teraz dowiaduje się, że ona żyje. Doznaje takiego wstrząsu, że przeraża domowników. Nic dziwnego. Człowiek, który od paru miesięcy znajduje się w skrajnym przygnębieniu i obmyśla tylko rodzaj samobójstwa, nagle odzyskuje wszystko, co utracił. Wówczas przypomina sobie, że to właśnie ty, jego rodzona matka, powiedziałaś mu o śmierci owej panienki. Zdaje też sobie sprawę, że my oboje nie powiadomiliśmy go o jej powrocie do zdrowia.
Zastanów się tedy, jak on nas osądza, jak musi osądzać!
Pani Czyńska wyszeptała:
— Przecież mu nie kłamałam. W każdym razie byłam przeświadczona, że mówię prawdę.
— Gdy jednak przekonałaś się, że to nie była prawda, postanowiłaś zataić to przed nim.
— Nie zataić. Po prostu nie uważałam, by to była sprawa o tyle obchodząca Leszka, by mu o tym pisać.
Pan Czyński zrobił nieokreślony gest ręką.
— Mylisz się, droga Elu. Wyraźne powiedziałaś mi wówczas, że trzeba przed Leszkiem zamilczeć fakt wyzdrowienia Marysi.
— Przecież dla jego dobra.
— To inna kwestia.
— Dla jego dobra. Chciałam, by ten romans wywietrzał mu z głowy. Pan Czyński niecierpliwie poruszył się w fotelu.
— Czyż możesz to jeszcze teraz nazywać romansem?... Teraz, po przeczytaniu tego listu?...
— Nie kładłam wcale akcentu na tym słowie.
— Pisze poza tym, że był z nią zaręczony, nazywa ją swoją narzeczoną, zapewnia, że wkrótce miał się odbyć ich ślub.
— Nigdy nie zgodziłabym się na to — wybuchła pani Eleonora. — Nigdy nie dałabym swego błogosławieństwa!... Pan Czyński wstał.
— Teraz wątpię, czy on, czy nasz syn... przyjąłby nasze błogosławieństwo, choćbyśmy go o to błagali! Choćbyśmy błagali! Elu, czy ty nie rozumiesz, co się stało i co mogło się stać? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że omal nie zabiliśmy naszego dziecka?!... Ze daj Boże, byśmy go i tak nie stracili na zawsze?!...
Spokój opuścił go zupełnie. Chwycił się za głowę i chodząc po pokoju powtarzał:
— Ja go znam. On nam tego nie przebaczy! Ja go znam. On nie przebaczy!
— Opanuj się. Stasiu — lekko drżącym głosem odezwała się pani Czyńska. — Rozumiem twój niepokój, a może nawet podzielam obawy. Chcę jednak podkreślić, że nic sobie nie mam do wyrzucenia. W dalszym ciągu uważam, że obowiązkiem rodziców jest dbać o przyszłość dziecka...
— On ma trzydzieści lat!
— Właśnie. Tym bardziej jeżeli pomimo swoich trzydziestu lat chce źle rozporządzać swoim życiem. Byłoby słabością i oportunizmem rezygnować z zasad dla egoistycznej przyjemności uzyskania aprobaty syna, który chce głupio ułożyć swoją przyszłość.
— Mówiąc inaczej — zaśmiał się pan Czyński — wolisz stracić syna niż zrezygnować z własnej koncepcji jego szczęścia?...
— Tego nie powiedziałam.
— Więc cóż powiedziałaś?!
— Ze powinnam trzymać się Zasad., ale... — Jakie ale?...
— Ale sama nie mam dość siły, u ciebie zaś, niestety, nie znajduje jej również. Pani Eleonora ciężko opuściła głowę.
— Absurd., moja droga — z przekonaniem zawołał jej mąż. — Przypuśćmy, że jesteśmy silni, że nie odstąpimy od naszych zasad. Czymże wówczas będzie nasze życie?... Wykopiemy przepaść między nami a istotą, która jest jedynym celem naszej egzystencji, która jest jedynym jej owocem, „jedynym uzasadnieniem.
Położył żonie rękę na ramieniu.
— Powiedz, Elu, kto nam zostanie?... Co nam zostanie?... Czy wyobrażasz sobie nasze dalsze życie?...
Pani Czyńska skinęła głową. — Masz rację.
— Niewątpliwie. A weź jeszcze i to pod uwagę: nie znamy tej dziewczyny. Swoją niechęć do niej opieramy tylko na jej niskiej pozycji socjalnej. Nie wiemy o niej nic poza tym, że była ekspedientką w sklepiku, ale wiemy jeszcze i to, że pokochał ją nasz syn. Czy sądzisz, że mógłby pokochać istotę wulgarną, nieinteligentną, głupią, słowem, pozbawioną wszelkich zalet? Czyż nie przypominasz sobie, żeś sama spostrzegła jego zmysł obserwacyjny, jego trafne uwagi o znajomych i krytyczne ustosunkowanie się do kobiet?... Dlaczego nic nie wiedząc o tej dziewczynie, którą on sobie wybrał, dopuszczamy rzeczy najgorsze? Równie dobrze moglibyśmy mniemać, że jest ona nadludzkim zjawiskiem. I jestem przekonany, a wiesz, że słów na wiatr rzucać nie lubię, iż większość naszych uprzedzeń zniknie z chwilą, gdy ją poznamy.
Pani Czyńska siedziała, milcząc, z głową wspartą na ręku i zdawała się wpatrywać w dywan.
— Jeżeli zaś nasze zastrzeżenia przy tej sposobności wzrosną, to wierzaj mi — ciągnął pan Stanisław — że i Leszek je z czasem podzieli, gdy będzie mógł obserwować ją na naszym tle, w naszym środowisku.
— Co przez to rozumiesz?
— Sądzę, że najrozsądniej będzie zabrać tę Marysię do nas.
— Do nas?... Do Ludwikowa?...
— Naturalnie. I dodam jeszcze, że z tym zaproszeniem musimy się spieszyć.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli nie okażemy Leszkowi natychmiast jak najlepszej woli, jeżeli przez jedną chwilę pomyśli, że działaliśmy z premedytacją i że w dalszym ciągu pragniemy oderwania go od Marysi... Wtedy będzie już za późno. Kto wie, czy nie zabrał jej z owego młyna i nie wywiózł do kogoś ze swoich przyjaciół?
— Więc co robić? — Ręce pani Czyńskiej zacisnęły się.
— Jak najprędzej jechać tam. — Dokąd?... Do młyna?
— Tak. Jeżeli już nie jest za późno. Pani Czyńska szybko wstała.
— A więc dobrze. Poślij po szofera, by podjeżdżał. Przytulił ją do siebie.
— Dziękuję ci, Elu. Nie pożałujemy tego. Starzejemy się, kochanie, i coraz więcej nam trzeba ciepła.
Gdy wyszedł z pokoju, pani Czyńska otarła łzy.
W dziesięć minut później wielka, czarna limuzyna ruszyła sprzed ganku. Pogrążeni w swoich myślach państwo Czyńscy nie mówili ani słowa, zapomnieli nawet podać szoferowi cel podróży.