Czerwone dywany, Odmierzony krok
Czerwone dywany, Odmierzony krok читать книгу онлайн
Ksi??ka jest swoistego rodzaju wizj? przysz?ej Europy i Polski, jest to spojrzenie apokaliptyczne, gdy? rzeczywisto??, kt?ra nadejdzie, b?dzie zmierzchem ?wiata. Ju? teraz rozpadaj? si? banki, bankrutuj? rz?dy, narastaj? konflikty etniczne, religijne i spo?eczne. O tym wszystkim jest mowa w tej ksi??ce.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Leserve dyszał ciężko. Podniósł zmęczone oczy na Wielkiego Inkwizytora.
– Kościół musi przetrwać zwycięstwo barbarzyńców. I nawrócić ich. Tak, jak już raz było… Kościół prawdziwy, nie jego parodia, konkurująca z sektami i salami sportowymi. Ojcze, mój czas się kończy. Poświęciliśmy lata na przywołanie cię, na obdarzenie cię władzą. Oczyść Europę i Kościół z zepsucia… Ocal go jeszcze raz, jak kiedyś przed katarami.
Pochylił się w milczeniu i znieruchomiał na dłuższą chwilę.
– To wszystko, ojcze Bernardzie. Czekam na twój wyrok.
Chciała mu przeszkodzić, ale Arab tylko bezceremonialnie zatkał jej usta dłonią.
– Milcz, rozumiesz? Mam ci ukręcić ten pusty łeb? -dyszał. – Włącz podsłuch gabinetu. No, na co czekasz?! Nie dociera do ciebie, co się tu dzieje?!
– Nie mogę cię potępić, bracie – usłyszeli głos Chantala. – Nie mogę potępić nikogo. Gdzieś po drodze biały człowiek zboczył o jeden drobny krok z drogi. Wyznaczył sobie jeden drobny skrót, jedno ułatwienie. A potem drugie. I trzecie… Kościół poszedł za innymi. Ostatni, ale poszedł także na manowce. Może nie mógł zrobić niczego innego, skoro stracił posłuch? A może musimy odkupić błędy męczeństwem, przebyć raz jeszcze tę samą drogę, co na początku dziejów?
Myślę, że ty także zbłądziłeś, bracie Piotrze. Kościół upadał wielokrotnie. Zdarzali się niegodni papieże, zdarzało się, że zgnilizna przeżerała wszystkie hierarchie, sięgała samego serca Watykanu. I mimo to Kościół się odradzał, bo jakikolwiek by był, zawsze działa w nim Pan. W Kościele jest łączność z Bogiem, poza Kościołem jej nie ma. Zgrzeszyłeś, bracie Piotrze. Nie popadłeś w herezję i nie mogę cię potępić, ale zgrzeszyłeś.
Niech ci to Bóg wybaczy, bo zgrzeszyłeś z miłości do niego. Pomódlmy się o to, bracie Piotrze.
Bracie Piotrze…
Trzask interkomu. Azufahan groźnym gestem położył palec na ustach.
– Jacqueline, środki nasercowe. Prędko.
– Tak, prefekcie.
Szarpnęła się, odpychając Mehmeta i podniosła z fotela.
– Stój. Weź broń – rozkazał.
– Nie mam broni – rzuciła, przetrząsając apteczkę. Nic w niej nie było oprócz tabletek przeciwbólowych. Chwyciła je.
– Musisz mieć broń. Znam przepisy. No, już! – popchnął ją, aż zatoczyła się na pulpit.
Nie wyobrażał sobie, że może w ogóle istnieć tak zimne spojrzenie jak to, które wbiła w niego, rozcierając stłuczoną rękę. Przez chwilę aż poczuł lodowate ciarki na plecach.
Powoli, wciąż przypatrując mu się zimno, otworzyła schowek pod pulpitem i wyciągnęła z niego sześciostrzałowy rewolwer.
Skinął głową, by szła za nim i ruszył do gabinetu Chantala. Prefekt-Wielki Inkwizytor klęczał obok fotela, na którym leżał bezwładny samozwaniec.
Samozwańczy biskup. Fanatyk. Prawiczek, który przez całe życie nie zerżnął ani jednej dupy, który całe życie spędził na wcieraniu się w nie swoje sprawy, na pouczaniu wolnych ludzi, co mogą, a czego nie, na kultywowaniu fanatyzmu i przesądów. Żałosny, śmieszny, godny pogardy.
Godny nienawiści. Gorącej nienawiści narodu, którego częścią czuł się Azufahan – mimo wszelkich zastrzeżeń, jakie mógłby mieć do niego Allach i jego kapłani.
– Już nie potrzeba – powiedział głębokim głosem Chantal. Puścił rękę Leserve'a i litościwym gestem zamknął mu powieki. Potem wstał.
– Wynoś się stąd, Azufahan – powiedział, podniósłszy głowę.
Mehmet wydobył z kabury pistolet. Był rozładowany, z wyjętym magazynkiem – inaczej Azufahan nie zostałby wpuszczony do sektora. Ale z zewnątrz nie było tego widać.
Obejrzał się. Jacqueline stała w progu gabinetu, z rewolwerem w ręku.
– Zastrzel go – rozkazał dziewczynie. – Rzucił się na mnie.
Przeraźliwa, nieruchoma cisza. Twarz Jacqueline przypominała wyrżniętą z lodu maskę.
– Zrób to, bo o wszystkim dowiedzą się imamowie. Ten człowiek jest groźny, rozumiesz?!
Poruszyła wargami.
– Tak. Zastrzel go.
Patrzył, jak powoli, niezwykle powoli Jacqueline podnosi broń, jak ściąga spust i w tej samej chwili poczuł ból zatoczył się pchnięty potężnym uderzeniem w brzuch nie słyszał nic zdążył tylko zauważyć jak raz jeszcze z lufy bucha płomień i jeszcze jedno uderzenie twarz dziewczyny ściągnięta pełna nienawiści
Upadł i zasnął, niejasno zdając sobie sprawę, że to śmierć.
Opuściła rękę z pistoletem i przez długą chwilę przyglądała się twarzy inkwizytora. W znanych dobrze rysach Chantala zdawały się pojawiać nowe, zupełnie inne. A może była to zwykła autosugestia.
– Tak, ojcze. Wiem, co zrobiłam.
Nie odpowiedział. Chciała go zasypać pytaniami. Dziesiątkami, setkami pytań.
A potem pomyślała, że będzie jeszcze po temu dość okazji.
Odwróciła się bez słowa i poszła do swojego terminalu, wezwać strażników.
listopad 1991