W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Wiedzą, że już je stracili – zamruczał ponad szklanką, wskazując ruchem głowy nieodległych dyskutantów. -Minimalizują straty.
Wasojfemgus pracuje dla Space Investments Ltd., okazyjnej podspółki Rotschilda-Larusa.
– Szat jakoś nikt nie rozdziera – zauważyłem.
– To byłoby w bardzo złym guście – uśmiechnął się Wasojfemgus. – Ale gdyby ksiądz wiedział… Ksiądz po prostu nie obraca się w tych kręgach…
– Cholera, nawet tu są „kręgi". Ilu nas zostało? Dwieście osób?
– Coś koło tego.
– I też trzeba się obracać. No, co się mówi? Przynajmniej już, mam nadzieję, przestali oczekiwać cudownej interwencji Kościoła…?
Wasojfemgus posłał mi zdumione spojrzenie.
– Nie wiem, skąd księdzu przyszedł do głowy taki pomysł, tak na serio nikt przecież tego nie oczekiwał.
– Widać rzeczywiście obracałem się w nieodpowiednich kręgach.
W istocie owe „kręgi" oznaczały przez dwa tygodnie mego pobytu na Rogu niemal wyłącznie pielgrzymów i ludzi, którzy mieli z nimi przez te wszystkie lata styczność;
Liczba przeprowadzonych wywiadów przekroczyła już czterdzieści.
Wtedy, oglądnąwszy się za lewe ramię Wasojfemgusa, dojrzałern wśród uczestników owej stypy tego jednego pielgrzyma, z którym dotąd nie było mi dane porozmawiać, a o którym słyszałem od tak wielu mych interlokutorów. Podpierał białą ścianę i siorbał gęstą ciecz z wąskiej szklanki. Cały był w szarościach – obwisłym swetrze, brudnych spodniach; nawet skórę miał w przyćmionym świetle niezdrowo szarą. Nazywał się Gazma i przebywał na Rogu od ponad trzech lat. Twierdził, że objawił mu się szatan; twierdził, że Bóg uleczył go nad grobem Izmira z ciężkiej schizofrenii; twierdził również, iż preznaczone jest mu umrzeć na Izmiraidach.
Kiedy podszedłem i zapytałem (rozpoznał mnie, miał to w oczach) – zaprzeczył.
– Nie, nie, nie. Ksiądz nie pyta, ksiądz da spokój.
Nachyliłem się ku niemu. Był ode mnie niższy, zdawał się jeszcze niższym, stojąc tak przygarbiony pod ścianą; nachylałem się, patrzyłem mu w oczy, gwałciłem psychicznie, nie wiem, co mnie naszło, obsceniczna bezbronność niektórych ludzi sprowokuje i świętego, a Gazma stanowił właśnie taki fenomen wiktymologii.
– On żyje – szepnął, rzucając oczyma na boki. – Był ksiądz w Katedrze…? Widział ksiądz…?
– Dlaczego nie odleciałeś? – spytałem. (Oczywiście dobrze znałem całą historię.)
– Nie mogę – jęknął. – Nie mogę, nie mogę, nie mogę, ma mnie w garści. Kiedy tylko próbuję…
A wiedziałem, że próbował przynajmniej dwukrotnie. Wtedy odzywała się ta jego schizofrenia, czy co tam naprawdę mu dolegało, i organicznie już niezdolny do opuszczenia Rogu (popadał bowiem w jakąś epileptyczną drgawicę) wracał czym prędzej na powierzchnię Izmiraidy, do Katedry, do grobu Izmira. Mirton opowiadał, że zastawał go tam śpiącego w nogach żywokrystnego katafalku. Częstokroć Gazma zaskakiwał Mirtona, gdy niespodzianie wynurzał się skądś z wnętrzności Katedry, na ostatnich wdechach powietrza dopadając wewnętrznej biostazy; zaraz zresztą, uzupełniwszy zapasy skafandra, na powrót znikał – szalony pielgrzym w królestwie cieni-Mirton nabawił się lekkiej nerwicy na tym tle. – Teraz ilekroć odprawiam mszę, ilekroć podchodzę do ołtarza -wyznał mi – mimowolnie oglądam się w mrok i wślepiam w ten bezsensowny chaos żywokrystu, pewien, że on, Gazma, gapi się na mnie tymi swoimi kameleonowatymi oczyma, skądś stamtąd, z wysokości, z dziczy kamienia, jak i on nieruchomy, pokręcony.
– Ale tak naprawdę…? – dopytywałem się Gazmy. -Co to było? – Co?
Musimy się umówić na poważną rozmowę. Nie masz chyba nic przeciwko? Nie chciałbym pominąć tak istotnego świadka.
– Oczywiście, oczywiście…
W tym momencie zupełnie już nie byłem ciekaw, co Gazma może mi mieć do powiedzenia. Obrzydzenie do niego, obrzydzenie do siebie; przeciwne wektory odepchnęły nas, wróciłem do stołów zewnętrznych.
Tu upolował mnie Telesfer. Magdalena Kleinert pogryzała leniwie jakieś egzotyczne owoce i tylko mrugnęła dla zaznaczenia, że też mnie zauważyła. Częstokroć uderza mnie sztuczność tych odziedziczonych po czasach dzikiej biologii etykiet: przecież mózgowiec patrzy i słucha także oczyma i uszami nosicielki.
– Kiedy ksiądz odlatuje? – spytał Telesfer.
– Jeszcze nie mam potwierdzenia.
– Jak tam raport?
– A cóż to teraz ma za znaczenie? Potencjalne koszta rosną już niemal wykładniczo. No przyznaj się, tak naprawdę nigdy nie wierzyłeś w interwencję Kościoła. Po co była ta komedia?
– A jak ksiądz sądzi? Żartowałem sobie z księdza?
– Wszystko, co mi powiedziałeś i pokazałeś, to prawda; sprawdziłem. Czarna Wata, błysk gamma. Tylko ta gotowość korporacji do partycypowania w kosztach przedsięwzięcia, jak się okazuje… Coś tu nie gra, panie Telesfer. – Wie ksiądz, różne są korporacje. Spojrzałbym mu prosto w oczy, ale przecież nie mogłem. Magdalena dalej wgryzała się w soczysty owoc; uniosłem wzrok ku niebu, to znaczy przyćmionemu wewnątrzstazyjną jasnością strasznemu kosmosowi. Wydało mi się, że zrozumiałem – i trawiłem teraz tę nową wiedzę. – Szukaliście przykrywki – mruknąłem. – Oczywistej atrapy. Ale kto zagwarantował fundusze?
– Jacy „my", jacy „my"?
– Niedzielni spiskowcy. Nie do końca pewni, ale z mimo wszystko silną motywacją. W grę muszą wchodzić jakieś wartości niekomercjalizowalne, inaczej… Mhm? panie Telesfer?
Zaśmiał się przez głośnik.
– Czy Kościół opiera się na wartościach komercjalizowalnych?
– Dlatego też wydawało wam się, że tu znajdziecie sprzymierzeńca.
– Mylnie.
– Mylnie.
– Kościół obchodzi tylko świętość Izmira.
– Dokładnie.
– Kościoła nie obchodzą Boże Dzieci spod obcych słońc.
– Uch! Litości, panie Telesfer!
– No?
– To przestarzała sensacja, były już dwie encykliki, dawno zasymilowaliśmy możliwość.
– A pewność? Czy poradzicie sobie i z nią?
– Zejdźmy może na ziemię.
– Tupię. To jest ziemia. I wie ksiądz, co w niej.
– Fakty, panie Telesfer, fakty. Nic nie zostało dowiedzione.
– Dlatego właśnie…
– Kto? Wy? Więc kto właściwie? Kilkoro naukowców?
– Bo myśmy uwierzyli, Lavone.
– W co? W Watę?
Mózgowiec nic nie odrzekł, odezwała się za to Kleinert.
– Bardzo się w to zaangażował. – Uśmiechnęła się melancholijnie. – Żal mi go. Biedaczysko widział już swoje nazwisko w encyklopediach.
Relacjonuję tę rozmowę tak dokładnie, ponieważ przypuszczam, że Telesfer był tu już całkowicie szczery; a w każdym razie na tyle, na ile w ogóle to możliwe. Gdybym mógł wtedy widzieć jego twarz, zrozumiałbym wszystko. Tak sądzę.
Widać Madeleme. I nawet z wnętrza Katedry, z wnętrza jej biostazy – strzelają tu do środka promienie soczystej purpury Czekałem na Gazme już pół godziny. Zdjąłem skafander i położyłem na pierwszej ławie, obok hełmu. Modliłem się chwilę; Gazma wciąż się nie zjawiał. Bezwiednie uniosłem głowę i jąłem się przyglądać splątanym wnętrznościom Katedry. Uczucie nie było tak silne, jak opowiadał Mirton, ale i ja co setną myśl kierowałem ku labiryntom wysokich cieni z przeświadczeniem iż ktoś, Gazma przygląda mi się stamtąd. Podszedłem do samej granicy biosfery, by z bliska przyjrzeć się żywokrystnemu kamieniowi. Rzeźbienia były bardzo skomplikowane jeden wzór przechodził w drugi, geometria przystających figur wiodła chciwe spojrzenie poza zasięg światła. Oczywiście to nie były rzeźbienia jako takie, nikt przecież me ciosał nie obrabiał kamienia Rogu. Z pierwszych ziaren poczęta forma rozgryzła była zimny grunt planetoidy i ruszyła falą nanoprzekształceń, aż, cząsteczka po cząsteczce wzniesiony tu został pomnik Ugerzowej wdzięczności. Ale ile może zostać zawarte w pierwotnych algorytmach ziaren w architektonicznych kodach żywokrystu? Ta twarz – to była twarz, nie miałem wątpliwości – ta twarz i ta sylweta, i ten menisk kamienia, i nawis pustookich czaszek, i ten korowód na jelicie powyżej, na przeciągniętej wskroś lędźwi Katedry strunie ciemności, korowód chudych postaci, danse macabre nieludzkich szkieletów, to wszystko przecież nie mogło się znaleźć w kodzie ziaren inicjujących; nie znam precyzyjnie ich pojemności, ale wydaje mi się nieprawdopodobne, by projektanci wpisali w nie przyszłe położenie każdej drobiny izmiraidowego minerału; zupełnie nie na tym polega żywoplamstyka ergodyczna, trzeba pozostawić wielkie pole chaosowi. Więc jeśli to nie projektantów ręka, nie ich artyzm – czyj zatem? kto rzeźbił? kto dał wdzięk kruchym aniołom, krwiożerczość łbom stalagmitowych demonów, ułudę płynności falowym załamaniom wewnętrznej skóry Katedry, kto uczynił dzieło sztuki? Postanowiłem sobie poczytać więcej o technologiach nanorodnych.
Wspiąłem się na oparcie ławy, z niej na kościaną wypustkę jednego z krzywych żeber Katedry. Tu, w połowie nawy głównej, spod powierzchni kamienia, jak przez grubą błonę zniekształcającą rysy, wyglądają, przebijają się -naturalnych rozmiarów głowy. Cienie spływają miękko po czołach i policzkach, przesunąłem dłonią, opuszkami palców, zimne, bardzo zimne, spierzcha się skóra. Oderwałem rękę w obawie, że jeszcze przymarznie, dopiero byłaby afera. Za gwałtownie, za gwałtownie! – to Izmiraidy, przyciąganie minimalne, lekkie odepchnięcie wyrzuca w górę na metry. Poleciałem płaskim łukiem, rąbnąłem plecami o barierę ochronną biosfery, trochę zamortyzowało; rzuciło mnie z kolei ku grobowi Izmira. Zdążyłem jeszcze złapać się jednej z ław, obróciło mnie w powietrzu, wyrżnąłem o posadzkę lewym barkiem, czaszka stuknęła o kamień, to się tak lekko teraz mówi, lecz wtedy byłem pewien co najmniej wstrząsu mózgu. Nie to, że odjęło mi wzrok, ale ból zdominował wszystkie zmysły, przesłonił świat. Mrugając, pomacałem się po głowie. Lepko. Dopiero po chwili zobaczyłem czerwień na palcach. Włosy mi się kleiły od krwi. Zataczając się, powlokłem się do skafandra. Ubrałem go, założyłem hełm, usiadłem i włączyłem diagnoster. Weszły we mnie mikrosondy. Kość nie pęknięta, ale długie rozcięcie skóry. Nie trafiło na znaczniejsze naczynia krwionośne, upływ krwi niewielki. Czekałem, aż przestanie mi się kręcić w głowie. Gazmy nadal ani śladu. Cholera z nim; przecież to niewątpliwy szaleniec, jak mogłem przypuszczać, że przyjdzie na czas, że w ogóle przyjdzie. Uch. Zapiekło, gdy skafander zasklepiał ranę. Środki uspokajające zaczęły działać. Wróciłem do hotelu Honzla.