Perfekcyjna niedoskona?o??
Perfekcyjna niedoskona?o?? читать книгу онлайн
Pierwsza cz??? trylogii science-fiction, czyli teoria rozwoju wszelkich mo?liwych cywilizacji we wszelkich mo?liwych wszech?wiatach w nowej powie?ci Jacka Dukaja.
Adam Zamoyski, tajemniczy zmartwychwstaniec, znajduje si? w centrum rozgrywki mi?dzy cywilizacjami, lud?mi, nielud?mi i istotami postludzkimi. Bohater stanowi klucz do zwyci?stwa w owej ewolucji. Czy sam zdo?a przeby? ?cie?k? od Homo sapiens, przez formy czystej informacji i przez wszech?wiaty coraz dziwniejszych fizyk – do Doskona?o?ci?
„Jacek Dukaj jak demiurg powo?uje ?wiaty do istnienia, nadaj?c im przy tym cywilizacyjn? pe?ni?. Wymy?la wszystko: edukacj?, stosunki rodzinne, struktur? w?adzy, mod?, a tak?e j?zyk, teorie fizykalne i antropologiczne.
(…) Czyta si? wi?c t? powie?? ?wietnie – im dalej, tym lepiej. Kto wie, mo?e b?dzie to ksi??ka kultowa? Bo j?zykiem tej powie?ci mo?na m?wi?, a jej koncepcje mo?na przyk?ada? do rzeczywisto?ci.
(…) Najbli?ej by?oby pewnie od tej powie?ci do ksi??ek Dicka, do powie?ci Ursuli le Guin, je?li wzi?? pod uwag? pe?ni? stworzonego ?wiata, a tak?e do Lema, tym razem ze wzgl?du na g??wnego bohatera (…). Kr?tko m?wi?c: Dukaj potrafi miesza? – zar?wno je?li chodzi o stwarzanie rzeczywisto?ci, kt?ra wymaga od nas poznawczego przeorientowania, jak i w zakresie ??czenia rozmaitych wzorc?w literackich. Wra?enie pozostaje to samo: ta powie?? jest do czytania i do przemy?lenia. Wspaniale opas?e tomisko wci?ga atrakcyjn? fabu??, dobrze prowadzonymi dialogami, zagadkami i sensacyjnymi rozwi?zaniami."
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie ma zatem ciągłości. Zostałem napisany – jak program.
– Czy intencja stworzenia czyni aż taką różnicę? Ostatecznie wszyscy stanowimy realizację mniej lub bardziej skomplikowanych programów. Ja samu zostatum stworzony w określonym celu.
– Ul. -Tak.
– Ty jesteś Inkluzją Ultymatywną.
Angelika zwraca spojrzenie na Zmartwychwstańca.
– Powiedzmy. – Trup szczerzy się krzywo. – To trudno stwierdzić z całkowitą pewnością. Przyjmijmy, że jestem Ul tego wszechświata.
– Nie ma czegoś takiego, jak „Ul tego wszechświata"! – wybucha Angelika. – Jest tylko jedna Ul!
Zmartwychwstaniec po raz pierwszy obraca ku niej głowę.
– Mam jednak na ten temat trochę lepsze informacje, moje dziecko – rzecze. – Byłum przy stworzeniu tego wszechświata. W istocie aktywnie w tym procesie pomagałum.
– Więc to prawda, co twierdzą niektórzy meta-fizycy. Ze nasz kosmos to również inkluzja, odcięta od jakiegoś nadkosmosu.
– Tak, oczywiście. Uciekaliśmy – nasza Cywilizacja uciekała.
– Przed kim?
– A czego boją się Cywilizacje? Tylko jednego: zmiany. Wymuszonej przez presję Cywilizacji z wyższych rejonów Krzywej. Jak wyzwolić się spod tej presji? Tylko tak: od-
kraftowując się do wszechświata o takiej kombinacji stałych fizycznych, w której bylibyśmy Formą Doskonałą już tacy, jacy jesteśmy; znajdując sobie na Wykresie Thieviego punkt, którego Komputer Ostateczny odpowiada naszej konstrukcji psychofizycznej.
– Jesteś inkluzją logiczną Cywilizacji, która stworzyła nasz wszechświat. I owa Cywilizacja, największa możliwa potęga tego kosmosu – gdzie ona? – Angelika rozgląda się teatralnie. – To chude słońce, ta planeta, to miasto – tylko tyle pozostało?
– I ja – uśmiecha się upiornie Zmartwychwstaniec.
– I ty. Tylko tyle?
– Tak naprawdę – tak naprawdę to nie jest miasto. -A co?
– Magazyn.
– Magazyn czego?
– Haków.
Angelika milczy, próbując objąć wyobraźnią ten obraz.
Magazyn? Te wszystkie „domy", te bezokienne i bez-drzwiowe budynki, tysiące, setki tysięcy czarnych prostopadłościanów, od horyzontu po horyzont, od wież do wież, i w nich – co? Zbita masa krystaliczna, biliony bilionów bilionów atomów, a na każdej cząsteczce, każdym kompleksie cząstek – Zahaczony Sak.
Miriady Saków, tak małych, że mieszczą jedynie Kły, i tak wielkich, że mieszczą galaktyki. Galaktyki, wszechświaty, drzewa wszechświatów.
Narwa: muzeum nieskończoności.
– Więc tylko ty – szepcze Zamoyski. – Reszta – co się z nimi stało? Zdegenerowali się? Zamknęli się w eremach swoich Saków? Pozostałuś, by ich strzec? Przed kim?
Nami, Cywilizacjami przypadkowo wygenerowanymi z waszej inkluzji?
Zmartwychwstaniec wraca wzrokiem do Adama.
– Nie jesteście w stanie mi zagrozić. Wszystkie wasze poszukiwania Ul ograniczone są do zmiennych meta-fi-zycznych znanych wam z tego wszechświata. A ja znam znacznie obszerniejsze Wykresy Thieviego, wszechświaty oparte o fizyki nieporównanie bogatsze. Których nie potraficie się domyśleć ani sobie wyobrazić. Jaka będzie ta wasza Ul? Nędzny bękart.
– Ach, przecież ty samu nie jesteś pewnu swego statusu – rzecze powoli Zamoyski. – Ul? „To trudno stwierdzić z całkowitą pewnością". Bo nie masz pewności, czy poza fizykami, jakie znasz, nie kryją się zmienne, na których oparte są inkluzje logiczne bijące ciebie na głowę. Prawda? Dręczy cię ta wątpliwość: „Czy także wszechświat, z którego samu pochodzę, nie stanowi inkluzji wszechświata jeszcze bogatszego?" A może i tamten nie był pierwszym? Co?
Zmartwychwstaniec unosi rękę.
– Tak, więc znasz cel, czy w istocie nie znałeś od początku?
– Cel…?
– Cel swojego istnienia. Zamoyski śmieje się kpiąco.
Ale Zmartwychwstaniec nie reaguje, nie zmienia wyrazu twarzy, nie mruga nawet; czeka w milczeniu.
Zamoyski wzrusza ramionami, odwraca się, podchodzi do krawędzi dachu. Tu siada, spuściwszy nogi w cień wąskiej ulicy.
Angelika siada obok.
– Wierzysz nu?
Dziewczyna nie potrafi znieść milczącej obecności Zmartwychwstańca za plecami i co chwila ogląda się nań
przez ramię: trup Moetle'a stoi jak stał, wpółuśmiechnięty, wpatrzony w Zamoyskiego. Jest cierpliwy nieskończoną cierpliwością rzeczy martwych.
Adam unosi w zamyśleniu głowę i oślepiają go lasery „Katastrofy".
– Zgaś to, Veron – mruczy.
Z głuchym łomotem zapada noc, bezksiężycowa, za to przebogata gwiazdami.
Angelika podciąga kolana pod brodę, obejmuje je ramionami. Spogląda ponad ciemnym miastem na chaotyczną konstelację Rozgryzacza Planet, przecinaną przez wysoki cień wieży.
– Wiesz – mówi cicho – tak naprawdę to jest rzecz całkowicie zewnętrzna wobec ciebie samego. Ja się długo do tej myśli przyzwyczajałam, ale teraz nie rozumiem, co właściwie było wówczas powodem mego gniewu. Znasz przecież Judasa. Jestem pewna, że zaplanował mnie, niczym kolejną inkluzję Gnosis; i równocześnie jestem pewna, że mnie kocha. Ale – pomyśl – czy mnie zaplanował, czy nie… jakie to ma znaczenie? Żyję; jestem, jaka jestem; myślę, jak myślę, czuję, jak czuję. To, co mnie poprzedzało, powody, dla których zaistniałam – to wszystko jest poza mną, nie ma znaczenia. Naprawdę. – Ujmuje go za dłoń. – Niech cię to nie pożre. Nie czyń go swoim bogiem. Adam. No.
– Och, ale to jest ważne – wzdycha Zamoyski. – Dlaczego akurat ja? To jest ważne, bo opisuje moje przeznaczenie. Ułomny to robot, któremu nie wprogramowano pamięci funkcji, dla jakich został wyprodukowany.
– Ale przecież ty pamiętasz – odzywa się Zmartwychwstaniec i nagle okazuje się, że stoi on tuż za plecami siedzących i nie uderzył w jenu żaden piorun z nieba. – No, dalej, przypomnij sobie.
– Veron! – syczy Angelika.
Program zarządzający „Katastrofą" nie odzywa się.
Trup, poruszając się powoli i ostrożnie, z pantomi-miczną prezycją sztywnych kończyn, siada na krawędzi dachu po drugiej stronie Zamoyskiego.
Zamoyski ma ich teraz po lewej i prawej, Angelikę i Zmartwychwstańca, dwoje aniołów witrażowych, tak zorientowanych, by tylko na jednego padało światło: blask elektrycznego dwukruka.
Obrót głowy Zamoyskiego stanowi odtąd deklarację teologiczną. Siedzi więc Adam nieruchomo, patrzy prosto przed siebie. Jedynie niewidzialną jego animą wstrząsają nerwowe tiki i potok przekleństw spływa z jej ust.
Nie ma natomiast granic i barier dla zapachów i mieszają się one w powietrzu wokół Zamoyskiego: słony, organiczny zapach Angeliki oraz znacznie ostrzejsza, słodko-mdląca woń rozkładającego się ciała Moetle'a.
– Dlaczego ty? – szepcze Zmartwychwstaniec wprost do ucha Adama, który niczym nie daje po sobie poznać, że go słyszy.
Angelika ściska jego dłoń, ale i na to Zamoyski nie reaguje.
– Dlaczego ty? Złe pytanie. Nie wybierałum przecież. Czy ten wasz Veron zapytuje siebie „Dlaczego ja?", kiedy każecie mu wytyczyć kurs? Nie; po. to istnieje, by wytyczać kursy. I ty po to istniejesz, by odnaleźć mi Pierwszy Wszechświat, Punkt Zero, Fizykę Fizyk. I wiem, że ci się uda, a raczej – że nie jest to niemożliwe. Widzisz – szepcze – ja też mam swoje Studnie. Wiem, co jest konieczne dla powodzenia, a co je utrudnia. Wbudowałum w twój fren Szyfr – tak samo, jak w twój mózg wbudowałem Hak Suzerenowego Saka. A sam twój fren został zaprojektowany, by umożliwić kolejne jego translacje w wersje oparte na fizykach bogatszych. Przecież nawet przepisując się na inkluzje plateau'o-we, gubicie się w przekładzie; inaczej każdy phoebe-słowiń-czyk równu byłuby od razu wysokim inkluzjom. Łatwiej
zmienić fizykę – trudniej zachować po zmianie tożsamość. Trzeba do tego takich specjalistycznych frenów jak twój. To – szepcze Zmartwychwstaniec – stanowi zarazem odpowiedź na pytanie, które właśnie chcesz mi zadać: dlaczego mianowicie sam nie wybiorę się w tę podróż? Właśnie dlatego: ja jako ja, mój fren – oparty jest na strukturze nazbyt ściśle zależnej od warunków ojczystego wszechświata. Mogę tylko manifestować się, jak teraz. Zresztą to jest nie tyle moja manifestacja, co wyhodowany z Subkodu dla potrzeb tej rozmowy zwięzyk – on się tu przede wszystkim manifestuje. Żebyś zrozumiał. Dlaczego istniejesz, mój drogi Adamie.
– Gówno prawda – spluwa Zamoyski. – Mogłuś sobie sporządzić niezależną, biologiczną, prymitywniej szą wersję siebie, i ją wysłać na poszukiwania tego Pierwszego Wszechświata! Nawet phoebe'owie Cywilizacji HS potrafią się tak mnożyć i formatować, przycinać do specjalistycznych form.
– Ach!
Zmartwychwstaniec śmieje się bezgłośnie i Adam nagle czuje zimny dotyk jego palca: na skroni, na policzku, szyi, obojczyku. Trup przesuwa paznokciem wzdłuż żyl pulsujących pod skórą człowieka.
– Masz rację, mój synu, masz stuprocentową rację. Dokładnie to uczyniłum. I nawet się sobie w tej wersji podobam.
Zbliża się jeszcze bardziej i składa na skroni Adama cuchnący pocałunek.
Angelika nachyla się ku Zamoyskiemu z drugiej strony.
– To nie ma znaczenia – powtarza – to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Czy to prawda, czy nie. Te rzeczy są zewnętrzne wobec ciebie. Może i jesteś specjalistyczną manifestacją Ul – i co z tego? Ja jestem z genów, wychowania, umysłu standardowym McPhersonem – czy to znaczy, że nie jestem sobą?
Zamoyskiego to jednak bynajmniej nie uspokoją. Równowaga została zachwiana, prawy anioł zwycięża, głowa Adama obraca się ku Zmartwychwstańcowi, w głosie mężczyzny pojawiają się nuty desperacji.
– Lecz dlaczego właśnie teraz? Dlaczego czekałuś tyle czasu, miliardy k-lat? Dlaczego nie próbowaluś wcześniej?
– Kto twierdzi, że nie próbowałum? Dlaczego uważasz, że ta galaktyka i wasz gatunek są jakoś wyróżnione? Pewność, iż sukces nie jest niemożliwy, nie oznacza gwarancji tego sukcesu.
Od jakiegoś już czasu blakły dokoła nich cienie; teraz Angelika orientuje się w zmianie. Elektrokruk nie dzieli już świata na światło i ciemność. Biały ogień otwiera się na północnym nieboskłonie, przyćmiewając nawet Rozgryza-cza Planet.
– W tym musi być coś więcej – upiera się Zamoyski. – Skąd na przykład gniew Suzerena? Dlaczego on tak bardzo chce mnie zniszczyć? Zniszczyć tego pustaka – zatem chyba o Szyfr mu chodzi. Czego on się boi?