Najlepsza zaloga slonecznego. Tom 2
Najlepsza zaloga slonecznego. Tom 2 читать книгу онлайн
Za kilkaset lat – po III wojnie ?wiatowej i zimie postnuklearnej – mieszka?cy Ziemi zjednocz? si? i skolonizuj? pobliskie planety. To oczywiste, m?wi nam o tym niemal ka?da space opera. Ale w nowej powie?ci Olega Diwowa zasady s? po to, ?eby je ?ama?. Na pok?adzie mi?dzyplanetarnego kr??ownika "Paul Atrydes" nie s?u?? kryszta?owi astronauci ze "Star Treka". Admira? Raszyn z upodobaniem popija bimber p?dzony w zakamarkach okr?tu, psycholog pok?adowy Linda Stanfield dr?czy wszystkich swoj? obsesj? seksualn?, nawigatorka zwana Cukiereczkiem romansuje ze starszym technikiem, a na dnie basenu w sekcji rekreacyjnej kto? wymalowa? wielkiego cz?onka. Czy taka za?oga mo?e stawi? czo?a zagro?eniu ze strony Obcych i intrygom polityk?w? Przed wami ca?y kosmos spraw o wiele bardziej skomplikowanych niz te na Ziemi.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Ale ludziom nie wystarczy sił, by wytępić potwory. Czyli zagrożenie nadal będzie wisiało nad tymi ziemiami. Przez sto lat, może dwieście…
– Ciekawe, cała Moskwa tu się zwaliła, Witia?. – wymamrotał starosta.
– Wszyscy tu są – powiedział pomocnik. – Ilu ich jest, wszyscy tu.
– O co im chodzi? Przecież już było normalnie. Myśmy nawet tym gadom noże sprzedawali… Co za bydlę ten Bat’ka! Szaman cholerny…
– Potwora to potwora – westchnął Witia.
– Mamy jakieś szanse uciec? Czy?…
– No niby jak? Przecież jesteśmy okrążeni.
– No to może się pożegnajmy?
– Pożegnajmy.
Uścisnęli sobie mocno dłonie, po czym de Ville przysunął do siebie radiostację.
– Admirale – zaczął poważnym tonem – żeby nie przeciągać sprawy, wypełniliśmy tu swoje zadanie. Mamy przeciw sobie z dziesięć tysięcy potworów i póki żyjemy, oni nigdzie się nie ruszą. Z nami, tak czy siak, koniec, więc lepiej, żebyśmy się z nimi usmażyli do towarzystwa. Gdzie jest ten twój destroyer? Niech da ogień na mnie. Jak mnie zrozumiałeś?
Odpowiedzi nie usłyszał, ponieważ z południowego wschodu nad miasto nagle nadleciał ognisty szkwał. Coś w niebie zaczęło z hukiem pękać, wybuchać i rozlatywać się na kawałki. Essex zrzucał łodzie jak bomby – ledwie nadążały z wyhamowaniem nad samą powierzchnią. Wieża ciśnień kiwnęła się, de Ville chwycił za poręcz.
– Widzę! – usłyszał z góry przeraźliwy głos. – Obrona!!! Padnij!!!
– Wszyscy pa-adnij!!! – wrzasnął starosta po rosyjsku, wychyliwszy się przez poręcz.
Ale obrońcy elektrowni i bez przekładu wszystko zrozumieli.
– Gratuluję – powiedziała Linda do zarośniętego mężczyzny odzianego w zgrzebną koszulę i skóry. – Świetnie taktycznie rozegrane.
– Jak chcesz żyć, wymyślisz nie takie rzeczy – odpowiedział de Ville, ładując naboje do magazynka.
Trzymał teraz w ręku pistolet maszynowy, a dokoła stali zakuci w pancerze astronauci z laserami. Przed nim, na moście, dymiła sterta zwęglonych trupów i życie wydawało się piękne jak nigdy dotąd.
– Dobrze, że wyrodki nie umieją pływać – rzucił, wieszając broń na ramieniu. – Wszystkie posterunki stoją na mostach. Gdybyśmy nie mieli takich problemów z prochem…
– Więcej nie będziecie mieli – obiecała kapitan Stanfield. – Dobra, idziemy wykurzyć pozostałych.
– Ostrożnie – powiedział starosta. – To jest była strefa przemysłowa, ogromne hale, piwnice, w niektórych budynkach można w tajemnicy ukryć sporo sił. Postarajcie się wyprzeć ich do zbiornika wodnego i utopić. Może jednak pójdę z wami?
– Tobie nie wolno. Ty tu dowodzisz. My się świetnie dogadujemy z przewodnikiem gestami.
– No to powodzenia! – rozłożył ręce de Ville. – Tylko się nie dzielcie. Ich tam jeszcze będzie ze dwa tysiące. Jak nie zjedzą, to zadepczą.
– Nie zadepczą. Trzymaj most. – Linda machnęła ręką swojemu plutonowi, zapięła maskę speckostiumu i zamaszyście ruszyła do długich budowli z zapadniętymi dachami, gdzie w tej chwili resztki mutantów szykowały się do przebicia. Jeszcze godzinę temu trzymali w pierścieniu całe miasto, a teraz sami siedzieli w saku – rozbici, zniszczeni, ale nie złamani. Prowadzeni przez swojego potwornego boga gotowi byli umierać za wiarę.
– Pilnuj tej baby osobiście – powiedział de Ville do przewodnika. – Żeby się nie pchała w piekło.
– Spoko! – Ten skinął głową. – Babka klawa. Ożeniłbym się z taką bez namysłu. Szkoda, że nie jest Rosjanką. Chociaż…
– Najpierw naucz się angielskiego – uśmiechnął się starosta.
– Ja jej pokażę rękami to, co trzeba – zapewnił go przewodnik. – No, dowódco, jakby co… Nie wspominaj mnie źle.
– Idź – klepnął go w ramię de Ville, a sam pokuśtykał do zapory na moście. Okopceni i obdarci jegrzy i ludzie z pospolitego ruszenia suszyli onuce i tłusto rechotali z puenty jakiegoś nieskomplikowanego dowcipu. Starosta obrzucił ich spojrzeniem i ze smutkiem pomyślał, że jeszcze trzy godziny temu było ich niemal tysiąc. Godzinę temu – dwustu. Teraz zostało dwudziestu sześciu.
Tymczasem Linda wpadła w wąski zaułek między dymiącymi domami z belek i jednym impulsem od pasa skosiła czterech mutantów. Któryś skoczył na nią z dachu, ale tylko poruszyła pancernym ramieniem i napastnik, wyjąc, poturlał się po ziemi. Biegnący za Stanfield astronauta, oszczędzając ładunki, zmiażdżył uderzeniem buta łysy czerep wroga.
– Co za obrzydlistwo… – mruknął, przyglądając się swojej ofierze.
Mutanci z bliska wcale nie byli potworami. Drobni, łysi, cherlawi, brakowało im nosów, ciała pokrywały strupy i błoto. Tym niemniej posługiwali się mową, a zalane ropą wąskie oczka promieniowały całkowicie ludzką nienawiścią. Co się tyczy skór służących mutantom za odzież, a także rohatyn i włóczni, którymi horda wojowniczo wymachiwała, jakością wykonania niemal nie różniły się od tego, czym dysponowali obrońcy Wołoczka. I strzelając do mutantów, Linda nijak nie mogła uwolnić się od myśli, że gdyby śmierdzącego radioaktywnego moskwianina wyszorować, a pachnącego nawozem paryżanina de Ville odwrotnie – zanurzyć w błocie, różnica między nimi nie byłaby tak wyraźna. Ale moskwian nazywano tu potworami wcale nie z powodu odchyleń genetycznych i kapitan Stanfield świetnie to rozumiała.
Odziany od stóp do głów w grubą, niewygarbowaną skórę przewodnik szedł przodem, wskazując drogę. Linda w swoim speckostiumie już kilka razy zaliczyła dźgnięcie włócznią, raz nawet powalono ją na ziemię, a ten chłopiec szedł tak pewnie, że i seria z karabinu by go nie wystraszyła.
– Wychodzimy na duży budynek – zameldowała awangarda. – Na zewnątrz spokój. Chyba siedzą w środku.
– Zobacz, gdzie są filary, i podetnij je – rozkazała Stanfield. – Jeśli ci wystarczy mocy, to zwal ściany. Nie ma potrzeby włazić do wnętrza.
– Tak zrobimy, pani kapitan.
Z prawej runął dach płonącej chałupy, a z jej okien wysypały się pokręcone postacie w szmatach. Zorientowawszy się, że są dokładnie między dwiema grupami astronautów, mutanci, piszcząc i plując, zaczęli miotać się to w jedną, to w drugą stronę. Nie rozumieli, że ich przeciwnik właśnie w tej pozycji jest prawie niegroźny, bo nie może strzelać w obawie o życie swoich ludzi. Zdezorientowanych napastników pozbawiono życia kolbami i nogami. Zachwycony przewodnik pokazał Lindzie uniesiony w górę kciuk.
– Druga drużyna, szybko przeczesać te budy! – poleciła kapitan. – Jakby co, spalcie je w cholerę, i tak ledwo stoją.
Przed nią z głuchym stęknięciem zawaliła się ściana. Oddział Lindy wyszedł z ruin przedmieścia i znalazł się na obszernym placu. Jeden z jego brzegów zasnuła chmura pyłu – tam, podcięte laserem, waliło się zardzewiałe żelastwo. Potężny hangar (a może hala fabryczna) ciężko osiadł na ziemi i rozsypał się na pył. Z głębi powstałej brunatnej chmury Stanfield usłyszała wściekły wrzask tysiąca gardeł.
– Padnij! – krzyknęła. Sama też upadła na ziemię i kilka razy, nie celując, wystrzeliła w chmurę. Odpowiedział jej jeszcze dzikszy wrzask.
Ze wzniesionego pyłu runęła lawina mutantów. Na leżących astronautów posypały się włócznie. Linda oberwała mocno w hełm, ale speckostium wytrzymał. Przewodnik, unikając trafień, turlał się po ziemi, pojedynczymi strzałami strącając zbliżające się postacie.
– Bliżej! – zawołała Linda. – Podpuszczamy bliżej! Jeszcze… Ognia-a!!!
Mutanci biegli w jednej linii i, jakby w odpowiedzi na komendę, ich szereg runął rozcięty wzdłuż. Pomarańczowe błyskawice wpiły się w zwały ludzkich ciał i po kilku sekundach atak osłabł. Ocalali napastnicy runęli do ucieczki, ale astronauci już wstali i do zbawczego parowu za halą nie dotarł nikt żywy.
Przewodnik zaciskał nos. Stanfield wyobraziła sobie, jak miło jest mu biegać w grubaśnej skórze bez klimatyzacji w trzydziestostopniowym upale, głupiejąc od smrodu palonych ludzi. Skrzywiła się.
– Sprawdzamy akumulatory – rzuciła rozkaz. – Meldować o stratach.