-->

Pamiitnik znaleziony w wannie

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Pamiitnik znaleziony w wannie, Lem Stanislav-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Pamiitnik znaleziony w wannie
Название: Pamiitnik znaleziony w wannie
Автор: Lem Stanislav
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 187
Читать онлайн

Pamiitnik znaleziony w wannie читать книгу онлайн

Pamiitnik znaleziony w wannie - читать бесплатно онлайн , автор Lem Stanislav

Pami?tnik znaleziony w wannie to przera?aj?ca relacja z pierwszej r?ki, dotycz?ca prze?y? agenta uwi?zionego g??boko w podziemnym kompleksie wojskowym Nowego Pentagonu, gdzie? pod G?rami Skalistymi. ?wiat i ?ycie tajnego kompleksu rz?dowego przypomina najgorsze kafkowskie wizje biurokracji i zagubienia w trybach maszyn urz?dniczych. Bohater w tym nieprzyjaznym ?wiecie, gdzie tylko on wydaje si? by? normalnym, musi pod zagro?eniem ?ycia kontynuowa? tajn? misj? agenta wojskowego, skierowan? przeciwko nieznanym wrogom wewn?trznym. Wszystko zorganizowane w stylu ultratajnych szpiegowskich awantur. Zweryfikuj. Odnajd?. Zniszcz. Sprowokuj. Informuj. Koniec nadawania. N-tego dnia, o n-tej godzinie w n-tym subsektorze n-tego sektora, odb?d? n-te spotkanie z N.

Narrator znajduje si? w paranoicznej dystopii, gdzie nic nie jest tym na co wygl?da, a wszystkim zdaje si? rz?dzi? chaos. Ka?dy jest podejrzliwy wobec ka?dego. Zagro?ony postradaniem zmys??w, nasz bohater zaczyna prowadzi? tytu?owy pami?tnik, w kt?rym zawiera szczeg??y ostatnich kilku dni. W?a?nie ten pami?tnik zostanie w przysz?o?ci wydobyty z ruin Nowego Pentagonu, gdzie zachowa? si? w ca?o?ci w wannie w ?a?ni, kt?ra by?a jedynym schronieniem bohatera. Jako nieliczny zachowany papierowy no?nik danych (po katastrofie papyrolizy), dziennik ten jest ?wiadectwem dawnych czas?w.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

Wtedy płyta drgnęła, poddając się, i przepuściła mnie. Była powierzchnią drzwi, zwyczajnych drzwi, które otwarły się pod naciskiem. Stałem w malutkim pokoiku, komórce niemal, oświetlonej dwiema skąpo rozżarzonymi żarówkami, jakby z oszczędności. Człowiek, człeczyna raczej, który siedział za stołem w sztuczkowej marynarce, nie patrzał na mnie, bo obcinał paznokcie, trzymając je - krótkowzroczny? - pod samym nosem. Łokciami wspierał się na stercie papierów.

– Proszę spocząć - rzekł, nie podnosząc oczu. - Krzesło jest tam, w kącie. Ten ręcznik proszę z niego zdjąć. Oślepiło pana? To nic, to przejdzie. Proszę poczekać chwilę.

– Spieszę się - powiedziałem bezbarwnie. - Którędy mogę wyjść?

– Pan się spieszy? Radziłbym jednak odpocząć. Złoży pan coś?

– Proszę?

Piłował zapamiętałe koniec paznokcia.

– Tu jest papier i pióro. Nie będę przeszkadzał…

– Nie mam zamiaru nic pisać. Gdzie jest wyjście?

– Nie ma pan zamiaru?

Zatrzymując się w pół ruchu, spojrzał na mnie wodniście. Widziałem go już kiedyś i jednocześnie nie widziałem. Rudawy, miał malutki wąsik, podbródek cofnięty, torebeczki policzków napuszone, pomarszczone, jakby w nich orzeszki ukrył.

– To ja napiszę… - zaofiarował się, wracając do pilniczka. - A pan mi tylko podpisze…

– Ale co?

– Zeznańko…

Tu cię mam! - pomyślałem, dbając o to, by nie zaciskać szczęk, gdyż wypukłość utworzona przez ich mięśnie mogła mnie zdradzić.

– Nie wiem, o czym pan mówi - powiedziałem sucho.

– Ejże? Libacyjki nie pamięta pan?

Milczałem. Potarł paznokciami po suknie ubrania, sprawdził, czy błyszczą należycie, i wyjmując z szuflady mały, gruby, czarno oprawny tom, który sam otworzył się we właściwym miejscu, jął czytać:

– Paragraf… hm… hm… tak. „Kto rozsiewa, rozpowszechnia, propaguje lub w inny sposób daje do zrozumienia, iż Antygmach nie istnieje jako taki, podlega karze egzoklazji zupełnej”. No? - spojrzał na mnie zachęcająco.

– Nie rozsiewałem żadnych pogłosek.

– Kto mówi, że pan rozsiewał? Niech Bóg uchowa, pan nic nie robił. Pan tylko koniaczek i nasłuch. Alboż to mamy klapki, żeby uszy nimi zaciągać, zakrywać? Ale, niestety, brak klapek może być karalny, albowiem… Zajrzał do tomu.

– „Ktokolwiek obecny jest przy dokonaniu zbrodni z paragrafu N-N, ustęp N, a nie złoży do N godzin od jej popełnienia zeznań przed właściwym organem, podlega karze epistoklazji, o ile sąd nie dopatrzy się w jego postępowaniu okoliczności łagodzących z paragrafu małe n”.

Odłożywszy tom, spojrzał na mnie swymi wilgotnymi, jakby z wody wyjętymi, rybimi oczkami, patrzał tak jakiś czas, aż zaproponował ruchem warg tak drobnym, jakby pesteczkę niewidzialną wypluwał:

– Zeznańko? Zaprzeczyłem ruchem głowy.

– No - zachęcił, nie zrażony - malusie zeznańko…

– Nie mam nic do zeznania.

– Ciupeńkie?

– Nie. I proszę, żeby pan przestał zdrabniać! - krzyknąłem, trzęsąc się od niepohamowanej wściekłości. Zamrugał nadzwyczaj szybko, niczym zaskoczony ptak.

– Nic?

– Nic.

– Ani pary?

– Nie.

– Może pomóc? Ot, choćby tak: „Będąc obecnym na libacji, uskutecznionej przez profesorów… tu nazwiska… oraz… i znowuż nazwiska… dnia… i tak dalej… stałem się mimowolnym świadkiem rozsiewania…” No?

– Odmawiam wszelkich zeznań.

Patrzał na mnie kurzymi, okrągłymi całkiem oczkami.

– Czy jestem aresztowany? - spytałem.

– Bałamut! - powiedział i zatrzepotał powiekami. - To może coś innego? Hm? Ny, ny? Tytki? Psipsi?

– Proszę przestać!

– Psiii… - powtórzył mizdrząc się niemożliwie, jak do niemowlęcia. - Spsi… spis… spileczka… spisulek… - piszczał niewymownie cienko - spisankowicz?…

Milczałem.

– Nie?

Rzucił się całym ciałem na biurko, jakby chciał na mnie skoczyć.

– A to panicz poznaje?!

Trzymał w ręku okrągłe pudełko, pełne drobnych jak grochy, czarną materią obszytych guzików.

– O! - wyrwało mi się. Zanotował to z nadzwyczajną skwapliwością, mrucząc, niby to do siebie: - O… O jak Orfini… O… O…

– Nic nie mówiłem!

– O? - podchwycił z kolei mrugając. - O, i nic? Samo O, gołe O, O bez niczego? No, jakże to tak, samopas O… dalej trzeba, dalej: O… r… no?! Sukieneczka duchowna… Księżulek… coś tego ten, żeby wspólnie, głupstewka takie… hm?!

– Nie - powiedziałem.

– Nie, ale O! - odparł. - O! A jednak - O! Wciąż O! Cieszył się coraz jawniej. Postanowiłem milczeć.

– A może zaśpiewamy sobie? - poddał. - Piosneczkę. Na przykład: „Miała babcia Barranka, białego jak…” - no? Nie? To może inną: „Ach! Gmach!” Zna pan to?

Odczekał chwilę.

– Twardy - rzekł wreszcie do trzymanego pudełka z guziczkami. - Twardy i hardy, i pełen pogardy. Piłata chce. Hej, na męki wiedźcie mię! Nigdy ja nie przyznam się! Ecce homo! A tu ani-ani, tu tylko piłaciki, i żeby chociaż krzyż - jejej! - a my nie możem - my nic - niculko - my ino… krzyżyk na drogę!!

Nie ruszałem się. Piłował znowu paznokcie, przystawił, przymierzył do wyobrażonej ich, doskonałej wizji, znów piłował, poprawiał, nareszcie spod nosa, gburliwie, jak na początku, rzucił:

– Proszę nie przeszkadzać.

– Mam iść? - spytałem, oszołomiony.

Nie odpowiedział. Poszukałem oczami drzwi. Były w kącie, uchylone nawet. Czemu nie zauważyłem ich przedtem?

Z ręką na klamce spojrzałem na niego. Ani mnie widział, zatopiony w polerowaniu. Ociągając się, wyszedłem na duży, chłodny, biały korytarz. Byłem już daleko, kiedy poczułem, że niosę coś wielkiego, ciężkiego, przywieszonego z obu stron do kadłuba, jak nosidła na wodę: stanąłem. To były moje ręce, mokre i jakby tłuste. Przyjrzałem się ich wnętrzom. W liniach - lśniły mikroskopijne kropelki. Rosły w oczach. O - pomyślałem - tak się pocić… O! Czemu O? Czemu nie powiedziałem, na przykład: A?! Robak? E, co tam robak! Łajdak - Łaydak nawet. Soczysty, ociekający Łaydak. Nie zaczątkowym, nikłym - całym, potężnym być Łaydakiem! I poczułem w sobie gotowość, jak lonty prochowe, i siarki - iskry, płomienie poszły nimi - buchnęło!

Drzwi. Winda. Korytarz. Znowu drzwi. Wsiadłem do niej. Jak miło płynęła w dół, jak miło, gdy starzy przyjaciele biorą się na spytki… Oddychałem głęboko. Mimo wszystko - ulga. Spokój. Żadnego spisku.

Łaydak - to ja! - spróbowałem w myśli. Na głos jakoś nie śmiałem.

Wysiadłem, któryś tam raz, z windy. Piętro? Wszystko jedno które. Szedłem przed siebie. Drzwi. Nacisnąłem klamkę.

Jasnoczerwony pokój z białymi pilastrami, wielkie obrazy na ścianach, na nich - płaskie, po rembrandtowsku w męcie brunatnym utopione postaci w tiulach i koronkach. Pod największym, w czarnych ramach, siedziała piękna dziewczyna, miała najwyżej szesnaście lat - i bała się. Czekałem, co powie, ale milczała. Strach nie szpecił jej. Jasna buzia, ze złotawą grzywką na czole, posępne, fiołkowe oczy nieufnego dziecka, odęte czerwone wargi, pensjonarska sukienczyna o krótkich, spranych rękawach; przez materiał przekłuwały się twarde sutki. Przekorne i twarde były też jej smukłe nóżki o różanych piętach, bose, bo na mój widok sandałki ześlizgnęły się jej ze stóp i leżały pod fotelem, ale najgorsza była bezradność małych dłoni. Piękna - pomyślałem - i jaka biała… biała - kto mówił „biała”? A! jak lilia… lilijna… lilijna białość… Zwiastował ją szpieg. Wyprorokował mi doktorka, serwis i lilijna…

Patrzała na mnie fiołkowymi oczami, bez drgnienia, nagość jej szyi była pod czarną ramą obrazu jak - szukałem porównania - jak śpiew w nocy. Ujdzie… Zrobiłem ku niej krok, łaydacko powolny, zatapiając źrenice w jej oczach, bezruch jej ciała był jakże słodką memu sercu trwogą, koniuszek piersi pod sukienką odliczał, w ślad za sercem tłukącym się, sekundy, ani słowa, ani gestu, nic - tylko Łaydak.

Jeszcze krok - i trąciłem jej kolana moimi; przechylona, siedziała z głową podaną w tył, ostatnim daremnym schronieniem były wielkie złote włosy. Pochyliłem się nad nią. Wargi jej zadrgały ledwo dostrzegalnie, lecz ręki nawet nie mogła podnieść. Winienem ją zhańbić - pomyślałem - wszak tego oczekuje, czy mogę zresztą postąpić inaczej w mojej sytuacji? Może wszelako nie jest niewinnym dziewczęciem do zhańbienia, lecz niejako pniakiem, już wytartym, na którym ostatecznie złożę, przyznając się, głowę? Inaczej - skąd wzięłaby się w Gmachu?

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название