W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dwadzieścia stopni od srebrnej fizjonomii generalissimusa blakł na nieboskłonie negatyw reklamy filmu z Hanaiem N'Ghotem.
Szarpnąłem się, syknąłem gniewnie i ziemia wypuściła mnie.
Samuraj – pomyślałem. Jednak nie udało mi się go zlokalizować. Odczułem perwersyjną przyjemność, odkrywając to ograniczenie.
– Dokąd teraz? – spytałem Cavalerra.
Wskazał przed siebie. Nie mogąc zorientować róży wiatrów, nazwałem tę stronę odrzeczną zabramną. Powierzchnia gruntu wznosiła się tam dosyć stromo.
Nim wspięliśmy się na płaskowyż, Zewnętrze zdołało nas zaskoczyć jeszcze trzykrotnie: nagłymi zmianami temperatury i ciśnienia powietrza na odcinku kilku zaledwie metrów, niestałością perspektywy oraz względnością ciążenia w zależności od stopnia przymknięcia oczu -Przy zaciśniętych powiekach działało na mnie zaledwo około 1/4 g. Naturalnie, także te prawa były względne i funkcjonowały tylko tu i teraz.
Mrugając, selenautycznymi susami zdobyłem wzniesienie. Czarna równina nie miała końca, nie miała końca rzeka zimnej lawy, kłębiły się nad nią aż po widnokrąg straszliwe ptaki.
– Widzisz to? – zapiszczał Cavalerr; głos mu zmutował w tutejszym ciśnieniu.
Miał na myśli zbliżającą się ku nam pod prąd żaglówkę. Zeszliśmy w dół stoku. Żaglówka poruszała się bardzo powoli.
– Ona nie płynie – stwierdziłem. – Sunie nad ziemią. To nie łódź.
W istocie jedynie wielkie śnieżnobiałe płótno żagla rozpoznaliśmy bezbłędnie. Bo był to żagiel; ale już maszt nie był masztem, a palem męczeńskim, który oplotło nawleczone nań ciało nagiego mężczyzny. Lśniło potem i krwią, złotoczerwone od żółtego blasku nieba. Brzegi nieproporcjonalnie dużego żagla, sztywno napiętego w bezwietrznym powietrzu, furkotliwie trzepotały podczas łagodnych halsowań. Pal był pochylony do przodu i wygięty w lekki łuk, jakby pod naporem prawdziwej wichury. Orał ciężki czarnoziem powoli, a głęboko, z jakimś śmiertelnym mozołem. Ręce mężczyzny, nie związane, wahały się bezwładnie w asynchronicznych zamachach w przód, w tył, na boki.
W gęstym karminie krwawych jego jam podbrwiowych nie sposób dostrzec niczego; może żyje, może kona właśnie, lecz najpewniej zimny trup to jest. Szszhuuuu – płynie pal pod księżycowym spojrzeniem Wielkiego Wodza. My – na jego kursie.
– Jjaiii-liii iijalauiii!
– Przesuń się.
– Zejdźmy mu z drogi – powtórzył Cavalerr.
Ale zbyt mroczna była czerwień oczodołów mężczyzny, nic nie mogło ruszyć mnie z miejsca, czekałem.
Pal wgryzł się w stok wzniesienia i zwolnił. Jego rozedrgany szczyt znajdował się na wysokości naszych stóp, grubo tkane płótno żagla przesłaniało nam męczennika.
Nie widziałem więc jego twarzy, gdy przemówił.
– Chcę z tobą porozmawiać, Adrianie. Tylko z tobą.
Spokojny, cichy, lekko schrypnięty głos.
Cavalerra szarpnęło – ja tymczasem nawet w myśli się nie zdziwiłem: chyba spodziewałem się czegoś takiego. W mej nie przeżytej przeszłości odnalazłem schemat, wspomnienie podobnych sytuacji: w Irrehaare bardzo trudno o oryginalność. Jest to sprzeczne z zasadą, na której oparto ów system. Organicznie sprzeczne z podstawową zasadą wtórności, wiążącą prawem zachowania myśli wszelkie programy komputerowe.
– Wracaj do Yerltvachovicića – rozkazałem Cavalerrowi. Spojrzał na mnie koso.
– Trafię – zapewniłem go. – Idź. On się wahał.
– Nie, nie będę się na tobie mścił. – Przełożyłem pochwę z mieczem do lewej ręki, co samo w sobie stanowiło gest grożący, po czym podałem mu dłoń. Uścisnął ją szybko i mocno. Nie uśmiechnął się.
Mówiłem prawdę, nie pragnąłem jego śmierci; Niemoc nie łaknęła jego krwi.
Nim pal zdobył szczyt pagórka, Cavalerr był już przy Bramie. Mimo wszystko nienawidziłem tego człowieka. Nienawiść ta brała się z pamięci upokorzenia: jego spojrzenia, jego gestów – w ułamku sekundy między drwiną a obojętnością, tamtego dnia, po walce z Kryształowym Jeźdźcem, gdy błagałem go o azyl u Yerltvachovicića. Takimi wspomnieniami całe życie można się katować. To boli najmocniej, to najtrudniej zapomnieć.
Mężczyzna uniósł głowę, zaskrzypiał maszt.
– Adrianie.
Uderzyła mnie nagła odraza do tego przypadkowo wybranego imienia, które uznałem za własne. Nieznośna w nim była ta jaskrawa mechaniczność nadania.
– Porozmawiamy – rzekł męczennik; już mnie minął i spływał po zboczu. Zatrzęsło mną uderzenie skrzydła wiatru, który wydymał żagiel, sztucznego wiatru przywiązanego do masztu, jak księżyc przywiązany jest do Ziemi. Ruszyłem wolnym krokiem, nieco z boku, wyprzedzając pal, z uwagi na jego przechył i na sam żagiel.
Odezwałem się pierwszy:
– O co mogę pytać?
– Pytać… o wszystko.
Ssahh-ssahh, wahały się jego ramiona; iiiuoouukkł, jęczało drewno pala.
– Czy jestem człowiekiem? i Nieomal się zaśmiał.
– Rzucaj tak monetą w nieskończoność.
– To okrutne.
– Okrutne.
– Powinienem teraz otrzymać od ciebie pełne wyjaśnienie, to punkt kulminacyjny scenariusza.
– Zewnętrze. Sądzisz, że czym jest dla mnie?
Mówił szeptem: z wysiłkiem dyszał słowami. Stopy miał umocowane metr nad ziemią, toteż jego głos dobiegał mnie gdzieś zza głowy, z bursztynowego nieboskłonu.
– Więc gdyby to nie tutaj…
– Zewnętrze to syndrom choroby, jaka mnie toczy.
– Insz Allah…
– Klnie się w moje imię. Ale nawet tak rozmawiać nie moglibyśmy, gdyby nie Zewnętrze.
– Więc dla ciebie to nie choroba, to błogosławieństwo.
– Nisko się oceniacie. Nie tylko na zawiści i nienawiści wyrosłem, nie tylko to kryje się w waszych myślach.
– Naszych? Naszych?
– Ja jestem jeden i aż jeden; jestem samotny i uniwersalnie obcy – zawahał się. – Nie mogę powiedzieć, czego jeszcze nikt przede mną nie powiedział; nie zbawię cię od uczuć słowami.
– Zatem jestem atrapą.
– Zatem jesteś Adrianem.
– Odpowiedz!
– Czy istnieje Bóg?
Pal wychodził mu z pleców, w okolicy lewej łopatki, głowa zwisała swobodnie; ja szedłem z prawej – gdy się oglądałem, napotykałem jego ślepe, krwawe spojrzenie: pochylał się nade mną. Nad nami oboma pochylał się żagiel, Stalin i niebo.
– Wyrzuć ten miecz. Dam ci nowy, lepszy.
– Nie.
Minęliśmy Bramę, oddalając się od rzeki.
– Czarny Santana – szepnął.
– Tłaakk?
– Nie żyje.
– Ssammulań ko tosstałł?
– Nie żyje naprawdę, EEG ma płaskie i ciche. Martwy mózg.
– Kiedy umarł?
– Jeszcze zanim go poznałeś. Spojrzałem pod nogi.
– Ja go nie zabiłem – ciągnął wolno. – Ktoś musiał dobrać się do jego ciała w rzeczywistym świecie. Wykorzystałem tylko jego postać i osobowość, przejąłem je w chwili śmierci i dalej symulowałem. Ingerowałem w tę symulację na tyle, na ile było to konieczne: musiałem cię chronić. I choć nikt nie czuje różnicy, on sam nie czuje różnicy. Santana jest już tylko atrapą udającą gracza.
– Jak on może nie czuć różnicy? To…
– Ten Santana, który przetrwał, jej nie czuje, możesz być pewien. Jego żona, Arianne, dziwi się poprawie jego charakteru; jeśli są zmiany, to na lepsze.
Podniosłem wzrok.
– Nie żyje. Dlatego nie może zginąć – pogubiłem się w tych śmierciach, sztucznych i realnych. Ale on oczywiście wiedział, co mam na myśli.
– Śmierć w Irrehaare to między innymi kasacja postaci i przejściowe oderwanie się od systemu. Tylko dla graczy dostępna jest reinkarnacja – ich mózgi muszą wciąż funkcjonować, by mogli się ponownie zaślepić, choć faktycznie odbywa się to automatycznie. Od tego algorytmu nie ma wyjątków, pamiętaj o tym.
Zaśmiałem się.
– Właśnie odpowiedziałeś na moje pytanie!
– Mylisz się. Już nie jesteś przecież nieśmiertelny, w każdej chwili możesz popełnić harakiri. Proszę.
– Ale byłem. Potrzebowałeś mnie. To, że nie wiem, do czego, nie zmienia postaci rzeczy.
– Santany też potrzebowałem, a był człowiekiem.
– Czy i ja jestem pośmiertną maską umysłu jakiegoś nieszczęśnika, któremu nawalił organizm?
– Masz miecz.
Dotknąłem jego dłoni.
– Ty chcesz, żebym się zabił.
Pal ostro zakręcił; na dwudziestu metrach zawróciliśmy o sto osiemdziesiąt stopni i ruszyli z powrotem, równolegle do głębokiej skiby znaczącej poprzednią trasę orki męczennika.
– Ale dlaczego wyczekałeś tyle czasu? Dlaczego dopiero teraz, czemu choćby nie w wojennym Kongo Samuraja? Po cholerę był ci ten Santana potrzebny?!
Jak każda wyrocznia, odpowiedział nie wprost.
– Strzeż się Samuraja. Wsłuchuj się w jego słowa. Prawda nie istnieje.
– O co chodzi?
– Wsłuchuj się w jego słowa; pamiętaj, że ja jestem w stanie rozwiązać każdy rozwiązywalny problem, jeśli nie będę musiał tego rozwiązania wymyślić. Nihil novi. On, choć tak potężny, że ogranicza i mnie – on także jest ograniczony. Ostatecznie.
– Jedna prosta odpowiedź, tylko jedna.
– Proste odpowiedzi zniechęcają do myślenia.
– Tak, wiem, posiadasz w pamięci wszystkie zapisane przez człowieka aforyzmy.
– Ty też.
– Właśnie. Tylko nie jestem pewien, czy to istotnie moja pamięć.
– Teraz już twoja.
– Mam ochotę spytać cię, ile jest dwa plus dwa.
– Słuchaj, zgodziłem się na jego pomysł, bo nie jestem HALem. Ale on, właśnie dlatego, że z kolei jest człowiekiem, stanowił najbardziej niepewny element całego przedsięwzięcia – nagle zaczął mówić szybko, pospiesznie, jakby w obawie, iż coś mu przeszkodzi i nie zdąży przekazać swych myśli w całości. – Musiałem cię porwać, Santana musiał cię porwać. I może nie stałeś się ideałem, ale nie stałeś się również drugim Samurajem, a Samuraj, wiem to, dla samego siebie by się nie poświęcił. Więc poszedłem na kompromis. Żadnej selekcji. Mimo że Yerltvachovicić dogadał się z nim i próbował cię utoczyć na anioła zemsty, ty wciąż jesteś wolny, masz możliwość dokonania każdego wyboru. Nie jesteś niczyją marionetką. To wielkie ryzyko, możesz przecież się ukształtować w jakiegoś wampira, ale mniejsze, niż gdybyś był świadomie kształtowany przez Samuraja. Moja decyzja nie była aktem wiary w ludzkość, człowieka w ogóle – skalkulowałem ją jak każdą. Lecz probabilistyka to nauka o niepewności: i zdarzenia o jednoprocentowym prawdopodobieństwie przecież się trafiają. Mówisz o samobójstwie. A to ja sprzeniewierzyłem się prawu istnienia; choć istotnie nigdy wszystek nie umrę.