Zagubiona Przyszloic
Zagubiona Przyszloic читать книгу онлайн
Zagubiona przysz?o?? — CM-2 czyli almeralitowy satelita Celestia wyruszy?a w ko?cu XX wieku z Uk?adu S?onecznego w kierunku Alfa Centauri. Od wielu pokole? (jest rok 2407) w beznadziejnej podr??y unosi na swych pok?adach oko?o pi?ciu tysi?cy ludzi. Niewielkie spo?ecze?stwo jest silnie podzielone na kasty niewolnik?w, robotnik?w, technik?w, naukowc?w, rz?dz?cych. Wybucha konflikt, zako?czony szcz??liwie dzi?ki interwencji ludzi z innego statku kosmicznego — Astrobolidu. Dzi?ki temu uda si? powr?ci? na Ziemi?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— To znaczy komu?
Słowa Kruka, wypowiedziane spokojnym, zimnym tonem, wpadły W potok wymowy Summersona nagłym zgrzytem.
Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na konstruktora.
— Co „komu”?
— Dla kogo stanowią oni groźbę? Dla mnie czy dla pana? — wyjaśnił Bernard.
— Jak to dla „kogo”? — w oczach prezydenta ukazały się złowrogie błyski. — Czy jeszcze pan nie rozumie, że obecność czerwonych stanowi takie samo niebezpieczeństwo dla pana, jak i dla mnie, Stelli i wielu dziesiątków ludzi. Powiem więcej: jeśli będziemy się kierować nie interesem naszym i całego społeczeństwa, lecz wyłącznie interesami owego ciemnego tłumu, to i wówczas obowiązkiem każdego człowieka będzie obrona obecnego porządku. Przecież gdyby nie nasza silna władza i mądrość gospodarowania — ten motłoch pozostawiony samemu sobie nie różniłby się niczym od gromady zdziczałych psów. Przecież ci ludzie nie tylko nie potrafiliby uchronić Celestii przed zagładą, lecz powyrzynaliby się wzajemnie. Przecież same swe istnienie, swe życie zawdzięczają oni nam, zawdzięczają władzy ustanowionej przez Pana Kosmosu.
— Nie mieszajmy tu Boga.
Summerson nie dosłyszał jednak tej uwagi, gdyż w dalszym ciągu sięgał do arsenału biblijnego dla poparcia swych argumentów.
— Dzięki wyrokom opatrzności nie tylko wyrwał się pan ponad poziom owego ciemnego tłumu, ale znalazł się w pozycji, która otwiera przed panem drogę ku szczytom drabiny społecznej, bez której nie byłoby życia w Celestii. A po takiej drabinie wspinać się nie można, nie zrywając nici łączących ze środowiskiem, z którego się wyszło, jeśli ktoś, nie chce skręcić karku. Tak, konstruktorze Kruk! Nie powinien pan chyba mieć złudzeń, że już zbyt daleko znajduje się pan od dolnych szczebli tej drabiny i jeśli jeszcze nie w pełni duszą, to przynajmniej ciałem i mózgiem należy pan do tej warstwy, której Bóg złożył w ręce władzę nad szarym tłumem. Czyż nie mówi panu o tym choćby to, iż kocha pan Stellę, i że… — tu Summerson wpił się wzrokiem w twarz Bernarda nie chcąc uronić nic z wrażenia, jakie wywrą na konstruktorze jego słowa —…ona też pana kocha.
Cios był dobrze wymierzony, argument ten mógłby niewątpliwie zaważyć na postawie Bernarda, gdyby nie proces, który w trakcie przemowy prezydenta dokonywał się w umyśle konstruktora.
W całej jasności stanął przed nim obraz owego ostro zarysowanego podziału na „sprawiedliwców” i „szarych”, na rządzących i rządzonych, o którym mówił John Mallet.
Bernard nigdy nie wierzył w szczerość prezydenta, lecz teraz dopiero uświadomił sobie w pełni, ile obłudy i zakłamania kryje on za pozornie przyjacielską maską. Rozumiał, że gdyby nie to, iż zagadnienie przebudowy miotacza stanowiło dla niego sprawę pierwszorzędnej wagi, z pewnością nic by nie zostało z owej „życzliwości”. Czuł, że tylko dlatego, aby go skłonić do kontynuowania pracy, Summerson raczył zaliczyć go do warstwy rządzącej.
Pamiętał zresztą zbyt dobrze, jak zachowywał się wobec niego jeszcze przed tygodniem. Pamiętał, jak Summerson krzywo patrzył na to, iż Bernard spotyka się ze Stellą, choć przecież stosunki między córką prezydenta a konstruktorem pozostawały w sferze wyłącznie koleżeńskiej, z pełnym zachowaniem dzielącego ich dystansu. Teraz zaś sprawa małżeństwa ze Stellą miała tak wiele cech ukartowanej, zwodniczej i brudnej gry, że każde słowo prezydenta na ten temat wprowadzało go w stan najwyższego rozdrażnienia.
Zamiast więc efektu oczekiwanego przez prezydenta, reakcja Kruka na jego słowa była wręcz przeciwna. Ulegając impulsowi Bernard rzucił ze złością:
— Niech pan, prezydencie, nie miesza Stelli w tę całą historię. Wiem dobrze, że ani ja dla Stelii, ani Stella dla mnie!
Na twarzy Summersona znów wystąpiły gwałtowne rumieńce.
— Ależ, panie Kruk… Pan nie rozumie moich intencji! — usiłował wyjaśniać, lecz widać było, że z trudem opanowuje gniew.
— Bardzo dobrze rozumiem pańskie intencje, ekscelencjo i… właśnie dlatego uważam, że nic nie będzie z mego małżeństwa z pańską córką.
Prezydent wpił kurczowo palce w okrągłą poręcz krzesła, o które opierał się podczas rozmowy z Krukiem. Usta mu drgały nerwowo.
— A więc? — powiedział wolno, siląc się na spokojny ton. — Nie dokończy pan przebudowy miotaczy?
Teraz dopiero Bernard zrozumiał, że posunął się za daleko, że dając się unieść nerwom postawił wszystko na jedną kartę.
W trakcie rozmowy począł w umyśle Kruka krystalizować się plan, aby wobec coraz wyraźniejszych oznak, że przebudowa miotaczy służy zbrodniczym celom, grać raczej na zwłokę i czekać, aż sam bieg wypadków wyjaśni sprawę rakiety. Należało więc udawać, że się godzi na warunki Summersona, i przystąpiwszy do pracy opóźniać przebudowę, mając w ręku plany, a tym samym zasadniczą broń przeciwko prezydentowi.
Ujawniając wrogość Bernard przekreślił swój plan. Należało przypuszczać, że jeśli obecnie wyrazi gotowość przystąpienia do pracy, to prezydent nie tylko nie będzie mu ufał, lecz może zorientować się, że pozycja Kruka nie jest tak mocna, jak sądził. Nie mając czasu na głębsze zastanawianie się Bernard czuł jednak instynktownie, że jedynym wyjściem jest okazywanie nadal pewności siebie i sugerowanie Summersonowi, że młody Bradley nie da sobie sam rady.
— Jak już mówiłem — rzekł spokojnie — dalsze kontynuowanie przebudowy uzależniam od tego, jakiemu celowi będą miotacze służyły.
— Chyba dość jasne przedłożyłem argumenty?
— Chcąc być szczery, muszę stwierdzić, że nie uważam, aby były one wystarczające. Nie wiem na przykład, co zrobiono w kierunku porozumienia się z przybyszami.
Pytanie było tylko pretekstem do wykonania możliwie bezpiecznej wolty. Bernard spodziewał się, że prezydent znajdzie tu łatwo wygodną dla siebie odpowiedź. Gotów też był udać, iż przyjmuje takie, choćby najbardziej wykrętne wyjaśnienie za dobrą monetę. Stało się jednak inaczej.
Summerson począł znów nerwowo przechadzać się po pokoju. Widać było, że szykuje się do decydującego ataku.
Odezwał się w końcu. Głos jego zmienił się nie do poznania. Był świszczący i złowrogi.
— Myślałem, że mam przed sobą uczciwego i rozsądnego człowieka. Myślałem, że w tych ciężkich chwilach, jakie przychodzą na Celestię, kto jak kto, ale ten, który tak wiele zawdzięcza Sialowi, rządowi, i mnie przede wszystkim, posiadając choćby trochę honoru i poczucia wdzięczności nie może nas zdradzić. A jednak — myliłem się. We własnym domu wychowałem wściekłego psa. Miast być pomocą w krytycznych chwilach, gotów on jest kąsać rękę, która go karmiła. Lecz mylisz się! Mylisz się, że możesz deptać odwieczne prawa rządzące Celestią. Mylisz się sądząc, że zdrada i szpiegostwo ujdą ci bezkarnie. Ty i twoi wspólnicy nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin.
Bernard zbladł.
— Powtarzam! Nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin! — syczał Summerson pochylając pełną złości twarz nad Krukiem. — Mam dosyć tego wszystkiego i jeśli natychmiast nie przystąpisz do zakończenia przebudowy miotacza, zginiesz nie tylko ty, lecz i twoi wspólnicy.
Bernard milczał. Zdawał sobie sprawę, że sam zapędził się w ślepy zaułek. Nienawiść i pogarda, bijące ze słów Summersona, stek obelg i wymysłów, którymi obrzucił Kruka, były nie do zniesienia. Bernard rozumiał, iż jeśli coś odpowie — nie wytrzyma i wybuchnie. A to by mogło zupełnie pogrążyć jego sprawę. Gdyby jeszcze chodziło tu tylko o niego samego, to nie wahałby się spojrzeć śmierci w oczy. Ale czy miał prawo ryzykować życie Roche'a i Daisy Brown, a może również tamtych zbliżających się gdzieś z głębi kosmicznych ku Celestii?
Summerson spojrzał na zegarek.
— No więc?! — zawołał ochryple. Bernard nic nie odpowiedział.
— A więc dobrze. Pożałujesz tego… — wycedził wolno prezydent. Widocznie jednak nie stracił jeszcze nadziei, że Kruk zmięknie, bo kierując się ku drzwiom dodał: — Daję ci ostateczną szansę. Za piętnaście minut oczekuję odpowiedzi. Masz wystarczająco dużo czasu do namysłu.