Dworzec Perdido
Dworzec Perdido читать книгу онлайн
Metropolia Nowe Crobuzon to centralny punkt ?wiata Bas-Lag. Ludzie, mutanty i niezwyk?e obce rasy ?yj? tu obok siebie, w ponurym labiryncie wal?cych si? dom?w i wysokich komin?w, w wid?ach rzek nios?cych tony zanieczyszcze?, po?r?d fabryk i hut pracuj?cych dzie? i noc. Od ponad tysi?ca lat Parlament z pomoc? brutalnej milicji sprawuje kontrol? nad spo?eczno?ci? robotnik?w i artyst?w, szpieg?w i ?o?nierzy, uczonych i magik?w, a tak?e w??cz?g?w i prostytutek.
Lecz oto w Nowym Crobuzon pojawia si? kaleki przybysz z mieszkiem pe?nym z?ota i zleceniem, kt?rego niepodobna wykona?. Za jego spraw?, cho? bez jego udzia?u, miasto dostaje si? w szpony niepoj?tego terroru, a losy milion?w obywateli zale?? od garstki renegat?w…
To mocna, buzuj?ca energi? i pomys?ami powie??, dow?d ?wie?ej wyobra?ni, kt?ra nie uznaje ogranicze? ni autorytet?w. Kogo znu?y?y powtarzane w niesko?czono?? schematy fantasy tolkienowskiej i t?skni do ?wiat?w naprawd? innych, niepodobnych do niczego, co zna, powinien odwiedzi? Nowe Crobuzon Chiny Mievillea – t?dy prowadzi droga do fantastyki XXI wieku. Jacek Dukaj
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Była to osada podmiejska, oficjalnie nienależąca już do Nowego Crobuzon. Życie wymusiło powstanie alternatywnej infrastruktury: osobnej służby pocztowej i sanitarnej, a nawet czegoś w rodzaju prawa. Były to jednak rozwiązania szkieletowe i kalekie w swej nieskuteczności. W zasadzie nikt, nawet funkcjonariusze milicji, nie odwiedzał Spatters. Jedynymi gośćmi z zewnątrz bywały pociągi pojawiające się regularnie na zadziwiająco dobrze utrzymanym Dworcu Feli, a także gangi zamaskowanych bandytów, którzy siali nocami terror i śmierć. Mali ulicznicy ze Spatters byli najbardziej narażeni na barbarzyństwo owych grup.
Mieszkańcy slumsów takich jak Dog Fenn czy nawet Badside uważali Spatters za okolicę, której odwiedzanie było poniżej ich godności. Po prostu był to teren nienależący do Nowego Crobuzon, dziwaczna, mała osada, która przywarła do metropolii, nie pytając o pozwolenie. Nie było w niej pieniędzy, które mogłyby przyciągnąć jakichkolwiek przedsiębiorców, nawet tych stojących poza prawem. Zbrodnie popełniane w Spatters nie były niczym więcej, niż tylko kameralnymi aktami desperackiej walki o przetrwanie.
Było w tej dzielnicy coś jeszcze, coś, co kazało Isaacowi zapuścić się w jej niegościnne zaułki. Od trzydziestu lat okolice Spatters były dla Nowego Crobuzon gettem garudów.
Lin przyglądała się potężnym wieżowcom Ketch Heath. Dostrzegła ponad nimi drobniutkie sylwetki szybujące dzięki prądom wstępującym, kreowanym przez same gmachy. Bez wątpienia byli to wyrmeni i być może paru garudów. Dorożka przejeżdżała właśnie pod napowietrznym kablem niknącym gdzieś w pobliskiej wieży milicji, wzniesionej opodal blokowiska.
Woźnica zatrzymał pojazd.
– Dalej nie jedziemy, mistrzu – oznajmił.
Isaac i Lin wysiedli. Po jednej stronie dorożki zobaczyli rząd schludnych, białych domków i małych, uroczych, w większości bardzo zadbanych ogródków. Oba pobocza brukowanego traktu obsadzono bujnie rozrośniętymi figowcami. Po drugiej stronie ulicy znajdował się długi i raczej wąski park – pasmo zieleni liczące co najwyżej trzysta jardów szerokości, dość mocno nachylone. Była to ziemia niczyja, granica między porządnymi domostwami urzędników, lekarzy i prawników w Vaudois Hill, a oazą chaosu widoczną w dole: dzielnicą Spatters.
– Cholerny świat, nic dziwnego, że Spatters nie należy do najpopularniejszych miejsc, co? – odezwał się Isaac. – Spójrz, jak te bloki zepsuły widok miłym ludziom z białych domków – dodał, szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu.
W oddali khepri zauważyła rozpadlinę, z której wyłaniały się tory linii Sink. Pociągi kursowały w głębokim wykopie, wżynającym się mocno w zachodni kraniec parku. Ponad bagnem Spatters piętrzyła się dumnie wykonana z czerwonej cegły stacja Feli. W tym zakątku miasta tory prowadzono estakadami minimalnie powyżej poziomu dachów, ale w otoczeniu byle jak skleconych chałup nawet niewysoki dworzec prezentował się imponująco. Spośród wszystkich budowli w Spatters jedynie zajęte przez dzikich lokatorów wieżowce były odeń wyższe.
Lin poczuła szturchnięcie. Isaac wskazał na grupę wysokich budynków, stojących nieopodal toru.
– Widzisz? – spytał, a Lin kiwnęła głową. – Spójrz wyżej.
Lin skierowała wzrok ku miejscu, na które wskazywał palcem. Dolne kondygnacje wielkiej budowli wyglądały na opuszczone. Jednakże od szóstego lub siódmego piętra w górę w szparach między betonowymi płytami zaczynały się pojawiać drewniane „konary”. Okna zakrywały płachty szarego papieru. Wysoko, na płaskich dachach, mniej więcej na tym samym poziomie, na którym znajdowali się na wzgórzu Lin i Isaac, widać było maleńkie postacie. Lin zadarła głowę jeszcze wyżej i zaraz poczuła dreszcz podniecenia. Po niebie krążyły wielkie, skrzydlate istoty.
– To garudowie – stwierdził Isaac. Poszli razem w dół, po stoku wzgórza, w stronę torów, po czym zboczyli nieznacznie w prawo, by nie stracić z oczu podobnych do orlich gniazd, trudno dostępnych mieszkań garudów.
– Niemal wszyscy garudowie mieszkają właśnie w tych czterech budynkach. W całym Nowym Crobuzon jest ich może ze dwa tysiące. To oznacza, że stanowią… mniej więcej… zero przecinek zero trzy całej populacji…
– Isaac uśmiechnął się dumnie. – Widzisz? Przygotowałem się jak należy.
Przecież nie wszyscy mieszkają tutaj. Na przykład Krakhleki.
– Naturalnie, zdarzają się i tacy, którym udaje się stąd uciec. Uczyłem kiedyś takiego jednego, miły gość. Pewnie jest ich paru w Dog Fenn, trzech czy czterech w Murkside, sześciu w Gross Coil. Domyślam, że i w Jabber’s Mound czy Syriac znalazłoby się kilku. Tak słyszałem. I raz na całe pokolenie zdarza się ktoś taki jak Krakhleki, komu się udaje. A swoją drogą, nigdy nie czytałem jego książek. Dobry jest? – Lin kiwnęła głową. – No, więc jest paru takich jak on, na przykład… no, jak się nazywał ten sukinsyn?… Ten z Różnych Dróg… o, wiem: Shashjar. Trzymają go tam, żeby udowodnić, że RD jest partią wszystkich obcych. – Isaac parsknął lekceważąco. – Zwłaszcza bogatych.
Jednak większość jest tutaj. A skoro ktoś już tu jest, to chyba niełatwo mu zmienić otoczenie…
– Raczej niełatwo. Zresztą może to zbyt łagodne określenie… Przeskoczyli nad strumieniem i zwolnili nieco, wchodząc na przedpole Spatters. Lin złożyła ramiona na piersiach i pokręciła głowociałem.
Co ja tutaj robię? – zamigała ironicznie.
– Rozwijasz umysł i ducha – odparł wesoło Isaac. – Dobrze wiedzieć, jak żyją inne rasy w naszym mieście.
Pociągnął Lin za ramię. Przez chwilę udawała, że stawia opór, a potem pozwoliła, by wyprowadził ją z cienia drzew w stronę uliczek zapomnianej dzielnicy.
Chcąc dotrzeć do serca Spatters, musieli przejść przez chwiejący się mostek, a ściślej kilka desek przerzuconych nad szerokim na osiem stóp rowem okalającym teren parku zasłaniającego Vaudois Hill. Szli gęsiego, od czasu do czasu rozkładając ramiona, by utrzymać równowagę.
Pięć stóp pod nimi przelewała się wolno galaretowata zupa gówna, ścieków przemysłowych i kwaśnego deszczu. Nad powierzchnię wybijały się jedynie bąble gazu i fragmenty spuchniętych ciał zwierząt. Tu i ówdzie pływały rdzewiejące puszki i niezidentyfikowane szczątki mięsistej tkanki, podobne do nowotworowych narośli lub obumarłych płodów. Ciecz raczej falowała lekko, niż marszczyła się – napięcie powierzchniowe oleistej substancji było zbyt silne. Kamień zrzucony z mostu znikał w głębinach bez najcichszego plusku.
Nawet zasłaniając dłonią usta i nos, Isaac nie mógł w pełni zapanować nad odruchem wymiotnym wywołanym przez niewyobrażalny fetor. Czknął kilkakrotnie i poczuł nieprzyjemne ciśnienie w brzuchu, ale w ostatniej chwili powstrzymał torsje. Myśl o tym, że mógłby zachwiać się, stracić równowagę i runąć w dół, była wprost przerażająca.
Smród ścieków był dla Lin równie odrażający jak dla Isaaca. Dobry humor opuścił ich na dobre, nim jeszcze zeskoczyli z drewnianego mostka. W ponurym milczeniu weszli w labirynt slumsów.
Lin orientowała się bez trudu w terenie pokrytym tak niską zabudową: bloki opodal stacji, ku którym podążali, były doskonale widoczne. Chwilami prowadziła, a czasem puszczała przodem Isaaca, gdy szukali drogi ponad niczym nie zabezpieczonymi rowami cuchnących ścieków, wykopanymi tuż obok domostw. To, co widzieli, nie robiło na nich szczególnego wrażenia: już dawno pokonali granicę obrzydzenia.
Mieszkańcy Spatters obserwowali przybyszów.
Kobietom i mężczyznom o posępnych twarzach towarzyszyły setki dzieci poubieranych w dziwaczne kombinacje starych ciuchów i byle jak pozszywanych płóciennych worków. Małe dłonie chwytały poły stroju Lin – odpychała je cierpliwie, torując drogę Isaacowi. Dokoła rozległy się najpierw szepty, a potem coraz głośniejsze okrzyki domagających się pieniędzy. Nikt jednak nie próbował zatrzymać gości.
Ciągnąc za sobą tłum ciekawskich, Isaac i Lin lawirowali obojętnie po ciasnych i krzywych uliczkach, starając się nie tracić z oczu wysokich bloków. Wkrótce sylwetki szybujących po niebie garudów stały się wyraźne.
Nagle wielki i tłusty mężczyzna – niemal tak postawny jak Isaac – zastąpił przybyszom drogę.
– Łaskawco… robalu… – zakrzyknął, kłaniając się obojgu na powitanie i nerwowo strzelając oczami. Isaac trącił lekko Lin, nakazując jej, by stanęła.
– Czego chcesz? – rzucił niecierpliwie. Nieznajomy mówił bardzo szybko.
– Rzadko miewamy gości w Spatters; tak żem sobie pomyślał, że przyda się łaskawcy mała pomoc. Nie?
– Nie bądź durniem, człowieku! – huknął na niego Isaac. – Nie jestem tu przypadkowym gościem. Kiedy byłem tu ostatnio, podejmował mnie sam Dziki Peter – ciągnął z wyższością. Umilkł na moment, gdy w tłumie rozległy się głośne szepty. – A tym razem mam sprawę do nich – dodał, wskazując kciukiem na niebo i fruwających z gracją garudów. Grubas skurczył się nieco.
– Chcesz pan dyskutować z ptaszynami? A o czym, jeśli wolno wiedzieć?
– Nie twój zasmarkany interes! Pytanie mam jedno: czy chcesz mnie zaprowadzić do ich domów?
Mężczyzna uniósł ręce w pojednawczym geście.
– Nie powinienem był pytać, łaskawco. W istocie, nie moja to sprawa. Ale rad będę zabrać was do ptaszarni za bardzo skromną zapłatą.
– Na Jabbera! Nie bój się, człowieku, nie będziesz stratny. Tylko nie ważcie się – zawołał Isaac, rozglądając się po gęstniejącym dokoła tłumie – choćby marzyć o rabunku czy innym bezeceństwie. Mam przy sobie dość pieniędzy, żeby zapłacić uczciwemu przewodnikowi i ani stivera więcej! Wiem też, że Dziki byłby dogłębnie wkurwiony, gdyby jego przyjaciela spotkała na tej ziemi jakakolwiek krzywda.
– Daj spokój, mistrzu, obrażasz mieszkańców Spatters. Skończmy tę gadaninę – po prostu trzymajcie się mojego ogona, zgoda?
– Prowadź, człowieku – zgodził się łaskawie Isaac.
Kiedy zagłębili się między zawilgocone, betonowe rudery i rdzewiejące, blaszane dachy, Lin zwróciła się do niego w dyskretnej mowie znaków.
Co to wszystko miało znaczyć, na Jabbera? I co to za jeden, ten Dziki Peter?
Isaac odpowiedział, nie zatrzymując się.
Kupa bzdetów. Byłem tu kiedyś z Lemuelem w pewnej… śmierdzącej sprawie. Wtedy spotkałem Dzikiego. To tutejszy ważniak. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje! A jeśli tak, to na pewno mnie nie pamięta.
