Balsam d?ugiego po?egnania
Balsam d?ugiego po?egnania читать книгу онлайн
Tw?rczo?? Marka S. Huberatha w pigu?ce! Zbi?r najlepszych opowiada? zajdlowskich autora, oraz ca?kiem nowych nigdzie dot?d nie publikowanych.
Opowiadania Huberatha s? nie tylko oryginalne, w du?ej mierze nieprzewidywalnej zaskakuj?ce bogactwem tworzonych ?wiat?w, ale dotycz? spraw wa?nych, wok?? kt?rych nie ustaj? publiczne dyskusje i spory. Sam autor twierdzi, ?e uprawia fantastyk? w?a?nie dlatego, i? pozwala mu ona m?wi? o ludzkich problemach, o s?abo?ciach, o nietolerancji, zawi?ci i kr?tkowzroczno?ci, oraz o rozterkach ka?dego cz?owieka my?l?cego: sk?d si? wzi?li?my? Kim jest B?g? Czemu istnieje z?o w naszym ?wiecie? Te opowie?ci anga?uj? czytelnika nie tylko intelektualnie, ale i emocjonalnie.
Tytu?owy „Balsam d?ugiego po?egnania”, „Akt szkicowany o??wkiem”, „Trzeba przej?? grobl?”, to nowe propozycje autora.
Czytelnik w proponowanym tomie znajdzie r?wnie? starsze teksty: nagrodzone Zajdlem „Kar? wi?ksz?, nominowane do tej nagrody „Ostatni kt?rzy wyszli z raju”, oraz inne popularne: „Trzy kobiety Dona”, „Koci? obecno??”, „Absolutnego powiernika Alfreda Dyjaka” oraz debiutanckie „Wrociee? Sneogg, wiedziaam…” nagrodzone w II Konkursie Literackim „Fantastyki”.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie mógł się natomiast doczekać, kiedy przyjdzie Brązowy Kapturek, jak w myślach nazywał Patrycję.
Kiedyś przyszedł młody człowiek. Rudowi wydał się skądś znajomy. Bardzo przypominał mu kogoś, nieco niższy od Ruda, nieco drobniejszy.
– Cześć, Ruder. Wychodzę stąd. Przyszedłem cię zobaczyć i pożegnać się – powiedział.
– Skąd my się znamy? Przypomnij mi – Rud zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć i pomóc pamięci.
– Nieważne. Ja cię znam. Nie chciałeś nauczyć mnie łowić ryb. Byłeś dobrym wędkarzem i ja też mogłem być dobrym wędkarzem.
– Tu nie ma ryb – odpowiedział Rud, nie mogąc sobie przypomnieć, skąd go zna. Tamten wzruszył ramionami.
– Właśnie dlatego. Teraz jest już za późno. No, to cześć. Ciekawe, czy do zobaczenia – powiedział, odchodząc.
– Jak się nazywasz? – rzucił za nim Rud.
– Rolf. Nic ci to nie powie, sam wybrałem sobie to imię. Rud długo za nim patrzył. Sylwetka, wygląd były znajome.
Dopiero goląc się przed lustrem, dokonał odkrycia: Rolf wyglądał niemal jak kopia Ruda, może nieco drobniejszy, nieco młodszy. Jedyną różnicą były zielononiebieskie oczy, jak oczy Dianny.
Maria nie przychodziła nadal. Kiedyś wysiadując swoją ławkę, dostrzegł charakterystyczną, tuptającą sylwetkę w brunatnym kapturku i pod maleńkim parasolem.
– Patrycja! – zawołał.
Odwróciła bezwłosą twarzyczkę embriona, krzywiąc się, bo właśnie zawiało słodkawym dymem od szpitalnego krematorium.
– Masz ochotę posiedzieć ze mną? – zapytał.
– Tak, ale niedługo. Śpieszy mi się – usłyszał w swojej głowie.
Podeszła bliżej, a on podstawił jej dłoń, następnie uniósł jak kruszynę i pozwolił zejść na siedzenie ławki.
– Gdzie się tak śpieszysz? – zapytał, przesiadając się tak, aby ją osłonić od słońca. Znowu zapomniał usiąść z, właściwej strony.
– Oglądam przychodzące transporty. Lubię patrzeć na nowo przybywających.
– Oglądasz? – zdziwił się Rud. – Nigdy nie widziałem, żeby nienarodzeni przyglądali się transportom.
– Jest takie miejsce, z którego nas nie widać. Tam jest galeria widokowa dla nienarodzonych, ale mało kto przychodzi… To jest na dachu tego budynku, do którego oni wchodzą; galeria jest zaraz za rynną.
– Oni idą na komisję, która ustala, kto ma iść na karę większą, a kto nie musi – powiedział Rud.
– Komisja decyduje?
– Nie, dostaje skądś gotowe papiery z decyzjami. Komisja administruje – tego dać tu, tego tam i tak dalej… Kupa papierkowej roboty.
– Nigdy nie widziałam, jak przychodzą nienarodzeni – usłyszał uwagę Patrycji.
– Są w tych blaszanych kubłach zamykanych na zatrzaski – odpowiedział i zaraz ugryzł się w język.
– Dlaczego przywożą nas w tych kubłach? – zapytała odruchowo, ale zaraz dodała – Myślałam, że nas zszywają gdzieś wcześniej… – umilkła. -
– Powiedziałaś Marii, o co cię prosiłem? – przerwał po chwili ciszę.
– Tak – Patrycja spuściła główkę, choć i tak nie potrafiłby niczego wyczytać z jej twarzyczki.
– Co powiedziała? – nalegał.
– Maria jest dość biedna. Chce oszczędzić trochę jedzenia, żeby ci przynieść jakiś prezent.
– Jedzenie?… Prezent? – nie rozumiał. Bez sensu… Nie mogło mu się to pomieścić w głowie – Słuchaj, Patrycjo, powiedz Marii, że jedzenia mam pod dostatkiem. Ją chciałem zobaczyć, nie prezenty. Mogę ją zaopatrzyć, w co tylko będzie chciała. Żarcia mam potąd – zaznaczył dłonią poprzeczny ruch na wysokości gardła.
– Już pójdę. Zestaw mnie na ścieżkę.
– Proszę cię, nie zapomnij jej tego powtórzyć – powiedział za odchodzącą Patrycja. Pokiwała główką w brunatnym kapturku i odeszła w kierunku budynku przyjęć.
Rud zaczął czyścić paznokcie. Był po kolejnej operacji plastycznej, którą kupił sobie za zarobioną żywność. Obecnie miał wszystkie palce u rąk i każdy z nich ze zgrabnym paznokciem. Przed karą nie miałem ładniejszych paznokci – stwierdził z uznaniem, gdy czarne obwódki zamieniły się na białe.
XVII
Maria przyszła po paru dniach. Rud nie wiedział, jak zacząć rozmowę, gdy ujrzał ją z bliska: Była taka delikatna, taka kobieca i taka inna, nie pasująca do otoczenia.
– Cześć – powiedziała i usiadła obok na ławce.
Nadal nie odzyskiwał pewności siebie. Zauważył, że Maria ma szarawą, niezdrową, bladą cerę.
– Nie mogłem się doczekać twojego przyjścia – powiedział wreszcie. – Źle wyglądasz.
– Rzadko wychodzę z baraku – odpowiedziała po chwili milczenia.
– Nie pracujesz?
– Nie muszę.
– Maria, czy nie potrzebujesz jedzenia? Nie wyglądasz dobrze. – Chwilę się zastanawiała.
– Dobrze – powiedziała po namyśle. – Wezmę jedzenie. – Tego nigdy dość. Kiedy mogę po nie przyjść?
Mroził go jej ton pełen lęku. Nadal mi nie ufa, czy co? – pomyślał.
– Maria, ja nie jestem żadnym strażnikiem ani przodownikiem, ani nigdy nie byłem – powiedział z naciskiem.
– Wiem. Mówiłeś mi to już wcześniej – Znów ten ton i nieufna mina. Zaczęło go to złościć dalej mi nie wierzy, czy co?
– Przyjdź jutro, to przyniosę jakieś jedzenie – powiedział głośno.
– Dobrze – odpowiedziała i pożegnała się pośpiesznie.
XVIII
Następnego dnia przyszła punktualnie. Rud dał jej cztery bochny czarnego chleba – niemal cały zapas, jaki miał odłożony, dołożył dwa grube plastry salcesonu, zawinięte w szary papier pakunkowy. Nie chciała przy nim jeść, lecz wszystko zawinęła do dużej chusty. Tytoniu ani gumy do żucia nie wzięła w ogóle. Pomógł jej założyć tobół przez głowę tak, że ładunek wypadał na plecach, a węzeł miała pod szyją. Rud był rozzłoszczony: chciał z nią chociaż porozmawiać, a spotkanie ograniczyło się do przepakowania żywności. Uraziło to jego dumę.
Było jeszcze kilka takich spotkań. Za każdym razem podobnie. W sumie, nie zamienili więcej niż dwieście słów. Przypuszczał, że ona wie, jak został okaleczony w czasie odbywania kary większej, i zdołał pogodzić się z tym, że ich spotkania muszą ograniczać się do wymiany towarowej. Wystarczał mu jej widok, przelotnie uchwycony zapach włosów, błysk oka, sposób poruszania się.
Raz spytał ją o przeszłość.
– Nic szczególnego – wzruszyła ramionami. – Osiemnaście lat życia spokojnej dziewczyny. Takiej samotniczki. Nic szczególnego dla ciebie.
Nie nawiązał rozmowy, choć wkrótce doszedł do wniosku, że to właśnie było czymś szczególnym.
Innym razem zapytał ją, co robi zjedzeniem.
– W naszym baraku głodują – odpowiedziała. – Wiesz, jak oni kaleczą kobiety podczas kary większej? Jakie strzępy ludzi wracają? Jak zmasakrowane? I jeszcze tutaj nie dają im jeść… – urwała, jakby w obawie, że powiedziała zbyt wiele.
– Ja byłem na karze większej, Maria – powiedział z naciskiem. – Mężczyzn też tam kaleczą.
– Pracowałeś przy przesłuchaniach?… – znów wrócił na jej twarz znajomy wyraź strachu.
Pokręcił przecząco głową:
Chyba nigdy nie zdołam przekonać tego głuptasa… – pomyślał.
– Maria, ja odbyłem karę większą – mówił może zbyt stanowczo. – Wróciłem stamtąd zmasakrowany i okaleczony.
– Nie widać.
Pomyślał, że trudno by było ją przekonać, gdyż obecnie na jego ciele ślady okaleczenia zostały starannie usunięte przez szereg operacji plastycznych. Nawet rurka do sikania, kilkakrotnie poprawiana przez chirurgów, nie różniła się od tego, co zastępowała. Stare blizny zdążyły już zblednąć, a blizny po operacjach plastycznych były tak wąskie i tak zręcznie poukrywane w naturalnych zmarszczkach skóry, że trudno je było odszukać. Może zęby były zbyt równe i białe; może układ małżowin usznych nie był idealny, ale i tak skrywały je długie, gęste, czarne włosy, które po serii przesadzeń znakomicie pokrywały czaszkę. Właściwie są obecnie gęstsze, niż miałem je pod koniec pobytu po tamtej stronie… – pomyślał, gładząc się dłonią po włosach.
– Ależ masz śmieci we włosach – zmienił temat i zaczął lekko wyczesywać z pasm jej włosów jakieś źdźbła trawy czy suche listki. Nie broniła się, nawet przysunęła bliżej, aby nie musiał sięgać zbyt daleko. Jednocześnie wyczuł, że stała się jakoś tak wewnętrznie napięta, zesztywniała.
– Skąd tyle tego masz – powiedział, układając jej na dłoni kolejne źdźbła.
– Pewnie poduszka ma dziurę i siano z niej wyłazi – wyjaśniła – albo sypie się ze siennika, z pryczy nade mną. Tam leży taka staruszka, która kaszle całymi nocami i co kaszlnie, to sobie popuści, a rano zawsze na jej sienniku jest nowa, wilgotna plama… – Maria mówiła innym tonem. Zauważył, że była po raz pierwszy rozluźniona.
– Nigdy nie kapie, ale zawsze przemoknie – powiedziała. – Ma miarkę w oku, ile wypić przed spaniem…
– Ma miarkę w pęcherzu – stwierdził. Po raz pierwszy się roześmiała.
– Milenkowicz! – rozległ się za nimi głos Panfiłowej. – Rozmowa ze zdrowymi jest zabroniona. Czas wizyt jest kiedy indziej. Macie natychmiast zgłosić się do rejestracji.
Sprawa musiała być ważna, skoro Panfiłowa osobiście się po niego pofatygowała. Odszedł z Panfiłowa. Raz odwrócił głowę, by popatrzeć na Marię odchodzącą w przeciwnym kierunku i nieco zgarbioną pod zawiniątkiem; Ona również się wtedy odwróciła za nim. Złapał spojrzenie jej zielonych oczu. Zwykle przygasłe, teraz błyszczały. Za bardzo rysowała się jej wydatna szczęka.
XIX
Póki handlował żywnością, nikomu to nie przeszkadzało. Gdy bezinteresownie zaczął dostarczać jedzenie dla współmieszkanek baraku Marii, natychmiast został usunięty ze szpitala. Wypisano go karnie. Od dawna nic mu nie dolegało, ale robił sobie jedną po drugiej kosmetyczne operacje, z których każda kosztowała wiele tytoniu, gumy do żucia, chleba i pasztetówki. Widocznie ktoś obawiał się, że sprawa stanie się zbyt znana i jeszcze tego samego dnia Rud znalazł się w swoim dotychczasowym baraku.
Neuheufla nie było, inni, aktywniejsi poszli, do pracy, a na pryczach, leżeli jedynie zgrzybiali, zdziecinniali starcy. Kilku z nich, siedząc w kuczki na pryczach, kiwało się rytmicznie. W nie wietrzonej od rana sali smród był nie do wytrzymania. Większość z nich robiła pod siebie. Rud zdążył odwyknąć od tego zwykłego, barakowego zapachu. W szpitalu leżał w sali zaledwie ośmioosobowej.