Pamiitnik znaleziony w wannie
Pamiitnik znaleziony w wannie читать книгу онлайн
Pami?tnik znaleziony w wannie to przera?aj?ca relacja z pierwszej r?ki, dotycz?ca prze?y? agenta uwi?zionego g??boko w podziemnym kompleksie wojskowym Nowego Pentagonu, gdzie? pod G?rami Skalistymi. ?wiat i ?ycie tajnego kompleksu rz?dowego przypomina najgorsze kafkowskie wizje biurokracji i zagubienia w trybach maszyn urz?dniczych. Bohater w tym nieprzyjaznym ?wiecie, gdzie tylko on wydaje si? by? normalnym, musi pod zagro?eniem ?ycia kontynuowa? tajn? misj? agenta wojskowego, skierowan? przeciwko nieznanym wrogom wewn?trznym. Wszystko zorganizowane w stylu ultratajnych szpiegowskich awantur. Zweryfikuj. Odnajd?. Zniszcz. Sprowokuj. Informuj. Koniec nadawania. N-tego dnia, o n-tej godzinie w n-tym subsektorze n-tego sektora, odb?d? n-te spotkanie z N.
Narrator znajduje si? w paranoicznej dystopii, gdzie nic nie jest tym na co wygl?da, a wszystkim zdaje si? rz?dzi? chaos. Ka?dy jest podejrzliwy wobec ka?dego. Zagro?ony postradaniem zmys??w, nasz bohater zaczyna prowadzi? tytu?owy pami?tnik, w kt?rym zawiera szczeg??y ostatnich kilku dni. W?a?nie ten pami?tnik zostanie w przysz?o?ci wydobyty z ruin Nowego Pentagonu, gdzie zachowa? si? w ca?o?ci w wannie w ?a?ni, kt?ra by?a jedynym schronieniem bohatera. Jako nieliczny zachowany papierowy no?nik danych (po katastrofie papyrolizy), dziennik ten jest ?wiadectwem dawnych czas?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie? To skąd? Z wypluwki?
– Z żadnej wypluwki!
– A jak? Znikąd? To czego chcesz?
– Niczego. To pan chce.
– Co?
Przeszedł dwa razy po łazience, od ściany do ściany, z rękami w kieszeniach, spojrzał na mnie z ukosa, od drzwi, nareszcie przystanął i rzekł:
– No, dosyć. Dajmy na to, że się pomyliłem… Szyfrołaz też nie jesteś?
– Nie.
– Czterdziecha?
– Nie wiem, co pan mówi. Gwizdnął przeciągle.
– Dobra. Nie wierzę, ale niech ci będzie. Co mi szkodzi? Pchaj no w łajno. Powiadasz, że jesteś misyjniak? Wahałem się, co powiedzieć.
– Nie rozumiem dobrze, co pan mówi - zacząłem - jeżeli chodzi o moją Misję, to…
– Taak - przeciągnął. - Instrukcję dostałeś?
– Dostałem, ale…
– Wsiąkła?
– Tak. Pan wie może, co…
– Czekaj.
Pochylił się koło mnie, wyciągnął spod wanny aparat w futerale i, siadając ostrożnie na bidecie, wyjął spod przykrywki paczkę biszkoptów.
– Z obiadu klops - wyjaśnił pełnymi ustami. Trochę okruszków posypało mu się na gors.
– Poświętliwy jestem, sam widzisz. Chcesz, znaczy, wiedzieć, co się dzieje?
– Chcę.
– Ksiądz był?
– Był.
– Lilijna białość?
– Proszę?
– A, jeszcze nie? Dobra. Jak gdyby osiemdziesiątak.
Przymierzał jakąś myśl do mojej trzęsącej się bezustannie nogi, wpatrzony w nią uważnie, nie przestając żuć. Końcem języka udaremniał ucieczkę co większych okruchów z warg.
– Po starym - zakonkludował wreszcie. - Hę? I tłustego podetkali ci, co? Spuchlak wzdymany! Nie musisz nawet mówić: widać. A ta zgaga, to po starym.
Stuknął palcem w fotograficzny futerał.
– Głodny jesteś? Chcesz?
– Dziękuję.
Nawet nie słyszał. Poprawiał się na siedzeniu wymierzonymi, malutkimi ruchami, wymijając krzyżem sterczące z tyłu kurki z taką rutyną, jakby pół życia przesiedział na bidetach.
– Chawa - rzekł jakoś smętnie. - Napatrzyłeś się, co? Skóra kopycieje, brodawczaki w koperczaki, łupież rozpałęszony żywopłotem, ćmawo, chrumno, mętek-drętek, a ty, augur jeden, nad kichą! Krzaczkiem w uchu, cholera, przemawia, a ty tak, owak, składasz, rozkładasz, i nic nie rozumiesz… Przy próbie jeszcze stoisz czy przy bajzlu?
– Przepraszam - powiedziałem - ale…
– Przy próbie - ustanowił. - Kombinujesz, bracie, i z tego żyjesz! Herbatką żyjesz! Nie nażyjesz się! Noga lubi tak czasem, jak już nie można, i nie chce, cholera, przestać… Kłuli cię przez sen szpileczkami?
– Nie. Dlaczego pan…
– Nie przeszkadzaj. Muchy w herbacie były? Sztuczne…
– Były!
Nie rozumiałem, do czego zmierza - a jednak łapałem w tym jakiś sens, najściślej ze mną związany.
– Te krzaki - wyrzuciłem - pan… o admiradierze?
– Nie, o strucli… Stary przetrzyma nas obu, założysz się? Pamiętam, taki sam był, jak ani śladu jeszcze ręczników nie widziałeś, a za brzytwą co się człowiek wtedy nalatał… Fusy kawowe… Kancelaryzowali wtedy bez tej higieny, na fus brali, przycupem, wszystko spodem, szyto-kryto, do Wydziału Piwnicznego kierowali, trzask-prask, przesłuchancja, w mordas obcasem, flekowanie i cześć… A teraz to najwyżej postrzelają… Strzelali?
– Na korytarzu? Tak! Co to znaczy?
– Tryplet. Wpadunek trzeciaka. No, szpuncle popodstawiały się i jeden się przegorliwił. Przedobrzył. To znaczy.
To rutynowany szpieg! - myślałem szybko. - Widać choćby po tym żargonie… Ale czego chce ode mnie? Z obiadu dla rozmowy zrezygnował, jaki życzliwy… Oho! muszę porządnie mieć się na baczności…
– Na baczności musisz się mieć, co? - rzucił i prychnął na widok mojej miny. - No, co się dziwisz? Bywały jestem, rutyniarz… zęby na tym zjadłem… instrukcja gra… myślałeś, że twoja? A już! Seryjniak, kochany… Muszki w herbacie i cała reszta… Z tego wszystkiego tylko herbata została ta sama co dawniej…
Zasępił się i z nudy, która wypełzła mu na twarz, czyniąc ją nagle starą, ze swej osobności i znużenia zapatrzył się w lśniące niepokalaną białością drzwi.
– Panie… - odezwałem się - czy nie może pan powiedzieć czegoś zwyczajnie, po ludzku?
– A jak ja mówię? - zdziwił się.
– Co to wszystko znaczy? I co pan… po co pan mi tu…
– No no, spokój. Kombinujesz tylko niepotrzebnie: a może plamką jestem do wywabienia? A może wtyczką? Łyczkiem? Patyczkiem? Flaczkiem? Ichą-pichą?… Ech, nie warto. I tak koniec.
– Jaki koniec?
– Wszystkiego. Wypychancja - i tyle. Niby po dawnemu: płatek róży liżesz, a serce bije: wsypa czy nie?! I już szczura masz pod skórą, jak nie hycnie-kicnie, jak nie szmyrgnie - cały już latasz, cały w słup… Z przyzwyczajenia, rozumie się, bo co zostało? Figuranci.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Jacy figuranci? Szczur? Że mi się noga trzęsie? To o tym? Więc co z tego? I… i co pan tu właściwie robi?
– Żebyś wiedział, co ja robię… Przypatrz no się… - pochyliwszy się ku mnie, wskazał palcem własną twarz. - Fajna ruina, nie? Zmarnowali mnie i żeby choć wiadomo, kto - a tu jedne drapansy-szympansy, mandryliony szpuncli, zbiorówka, zawracanie głowy i tyle…
– A po co panu aparat? - spytałem nagle. Było mi już wszystko jedno.
– Aparat? Co, nie wiesz?
– Pan robił zdjęcia…
– Wiadomo.
– W kasie… - zniżyłem głos, z resztą nadziei, że się nie przyzna, ale skinął flegmatycznie głową.
– Jasne. Bez znaczenia. Ot, żeby do reszty nie zdziadzieć - mózgole purchawieją, szmajzel wysiada, no to pstryknie się coś, gdzieś, czasem…
– I po co pan to mówi?! - jąłem się zacietrzewiać. - Robił pan zdjęcia tajnych akt! Widziałem! Może się pan nie obawiać - wcale nie mam zamiaru zrobić z tego użytku. Nic mnie to nie obchodzi, nie rozumiem tylko, czemu siedzi pan tu dalej?
– Nie mam siedzieć? A czemu?
– Przecież mogą pana zdemaskować, dlaczego pan nie ucieka?!
– Dokąd? - spytał z tak bezmiernym znudzeniem, że zadrżałem.
– No… no tam…
Wydawałem mu się w ręce. Chyba tak. Serce waliło mi jak młotem w oczekiwaniu, że nuda spadnie mu z twarzy jak maska. Namawiałem go do ucieczki - oszalałem chyba, przecież to prowokator…
– Tam? - mruknął. - Co za „tam”? Jedna cholera - tu czy tam. Pstryknąłem, ot, tak, dla poślizgu, żeby nie wyjść z wprawy, ale to na nic…
– Dlaczego na nic?! Niechże pan powie wyraźnie!!
– Wyraźnie czy niewyraźnie - wyjdzie na jedno. Nie jesteś jeszcze w tym miejscu, czyli na etapie, żebyś zrozumiał, a jakbyś nawet zrozumiał piąte przez dziesiąte, to i tak nie uwierzysz. Ot - myślisz - prowok, nasłaniec, kat na moją duszę, posiepaka, chytrus jeden, umyślnie taki zanudzony sobą, zalabidzony, kawęczarz, obnaża się, nędzę swoją udaje, poniewierkę szpiegowską, a to wszystko inaczej się czyta, indziej celuje - no nie? Nie mam może racji? A widzisz… I dalej myślisz: mówi sam, że prowok, abym ja myślał, ze mówiąc „prowok”, szczery jest, abym to wziął za szczerość, z samego serca. Z samego serca też naturalnie coś tam innego znaczy, a gdy, nareszcie, słyszysz, jak mówię, że mówię „prowok”, abyś myślał, że szczerość, no, to jesteśmy w domu: szatan - nie gość, co?! I już nic mi nie wierzysz. Hę? Milczałem.
– Poczekaj, sam zobaczysz - nic cię nie minie. Chcesz wiedzieć, co z czym i jak?
Wytrzymał pauzę.
– Chcę! - powiedziałem, choć nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
Uśmiechnął się gorzko, skrzywieniem kątów ust.
– Nie wierzysz - - ale niech ci będzie! Próbujesz… Słuchaj. Popodstawiali się, dla chleba, najpierw raz. Do ostatniego krzesła i sedesu. To co potem - przestać mieli, kiedy dalej płacą, czy jak? Żeby skonali, nie mogli przestać. Wyrwantus-zawijantus, dalej wio, podstawianej a? Wtykanej a! Tak poszedł dublet - nic, tryplet - nic, kwadruplet - cześć, teraz kwintuplety już się miejscami telepią. Długo to tak? Cholera jego wie! Zaraza! Zaraza! Ja, stary, uczciwy szpieg, weteran, ci to mówię!
Walił się ze wściekłością i rozpaczą w pierś, aż dudniło.
– Zaraz - odezwałem się - nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że…