Wybrancy bogow
Wybrancy bogow читать книгу онлайн
Ka?da twoja my?l mo?e zosta? pods?uchana. Nawet up?yw czasu nie ochroni przed telepatami. Tylko wybra?cy mog? si? z nimi zmierzy?. Wybra?cy Bog?w to najbardziej tradycyjna ksi??ka science fiction Rafa?a A. Ziemkiewicza, znanego publicysty i autora m.in. powie?ci Pieprzony los Kataryniarza, Walc stulecia oraz tomu opowiada? Czerwone dywany, odmierzony krok, trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzecz dzieje si? w odleg?ej przysz?o?ci na jednej z wielu skolonizowanych planet, Terei. Przed laty koloni?ci porwani ide? wolnego, autarkicznego spo?ecze?stwa, zerwali kontakty z metropoli?. Skutki okaza?y si? op?akane – rewolucyjna w?adza wyrodzi?a si? a jej totalitarne rz?dy doprowadzi?y do cywilizacyjnej katastrofy. Zbli?aj?ca si? nieuchronnie kl?ska g?odu zaostrza walk? pomi?dzy rywalizuj?cymi ze sob? frakcjami rz?dz?cych. rz?dz?cych wir wydarze? wpl?tana jest tr?jka g??wnych bohater?w: zbuntowany przeciw systemowi by?y policjant telepata, zawodowy bojownik opozycji i m?ody rockman, nie?wiadomy, ?e los obdarzy? go unikaln? w?a?ciwo?ci? umys?u.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Taka zabawa. Bez sensu – mruknął. – Gówniarz nic nie wie, przekomarzają się z nim dla zabicia czasu.
Draun podrapał się po brodzie.
– Zupełnie nic?
– Nic szczególnego. Najpierw się trochę zapierał, ale teraz sypie. Nuda.
Draun wychylił się zza przepierzenia i skinął głową na Scruzza.
– No dobra – ciągnął Ornet. – A nie zwierzał się z jakichś planów na przyszłość?
Scruzz pokazał Ornetowi, żeby ciągnął rozmowę dalej i wyszedłszy zza biurka, zbliżył się do Drauna. Wyszli na korytarz.
– Nic nowego – oświadczył Scruzz znudzonym głosem. – Przysłałbyś wreszcie coś ciekawego.
– Na razie sam nic nie mam. Możesz go oddać pospolitniakom. Nudzą się.
– Jesteś pewien?
Scruzz coś wiedział, widać to było po jego minie. Draun odciągnął go jeszcze parę kroków od drzwi pokoju i pochylając się, spytał szeptem:
– Pospolitniacy odmówili mi roboty. Rozumiesz? Mam hasło GNX, a oni powiedzieli że to dzisiaj za mało. Rozumiesz coś z tego?
Scruzz skrzywił się, pokazując nadpsute zęby. Jako jeden z najstarszych pracowników wydziału, pamiętał jeszcze rebelię komputerową. Suchy i żółtawy, o ostrych rysach, sprawiał wrażenie uwędzonego.
– Ja mam wiedzieć? Ja jestem od przesłuchań. Poszukaj jakiegoś oficera.
– O co chodzi, Scruzz?
– Znasz Rydlana? Draun pokiwał głową.
– Trochę.
– Był tu przed godziną. Wpadł jak bomba i szukał kogoś z naczalstwa. Pogadaliśmy chwilę. Faetner wyjechał wczoraj, a potem przysłał informację, że bierze trzy dni urlopu. Mokarahn wyleciał rano z gabinetu jakby go sto diabłów goniło, wpakował się do flajtera i snach po nim zaginął. Koner w ogóle się dziś nie pokazał.
– Czekaj – Draun podrapał się po głowie. – Z Mokarahnem gadałem wieczorem przez wideo. Wyglądał normalnie, chociaż… kurwa, faktycznie był jakiś nerwowy.
– To się czuje. Pół godziny temu dzwoniłem na wartownię – Scruzz zawiesił głos, jakby dla lepszego efektu. – Podobno bramka jest zablokowana, aż do odwołania. Kojarzysz? Nie wolno ani wejść, ani wyjść, chyba że się ma specjalną przepustkę na dziś. Jak na razie nikt w ogóle o żadnych specjalnych przepustkach nie słyszał. Draun zamyślił się. Przypomniał sobie niespodziewane wyjście Tonkaia. Też wyleciał ni stąd, ni z owad, jakby się czegoś bał, a potem jeszcze pognał do centrali, jakby to do niego należało. Musiał się czegoś domyślać, już wtedy.
– No, widzisz – skwitował tę informację Scruzz. Podeszli do okna w korytarzu.
– Daj żaru – powiedział Scruzz, siadając na parapecie. Nie wyglądał na zdenerwowanego. – Poczekamy, zobaczymy.
– Słuchaj… – Draun urwał, widząc jego ostrzegawcze spojrzenie. Odwrócił się. Za jego plecami stał strażnik i z zainteresowaniem przyglądał się papierom dla Eifa, które Draun trzymał pod pachą. Ściślej, przyglądał się leżącemu na wierzchu dużemu zdjęciu Sayena.
– Ja tego gościa widziałem – powiedział strażnik, czując na sobie pytający wzrok.
– Gdzie?
– A tam, w północnym skrzydle. Miałem wtedy nocny dyżur, a on się pętał po korytarzu…
W północnym skrzydle. Zdaje się, że tam mieściły się główne pomieszczenia kierownictwa Instytutu.
– …dobrze pamiętam – ciągnął strażnik. – Śmieszna sprawa, nie, bo właśnie miałem do niego podejść, kiedy mi się strasznie zachciało lać. No, to poleciałem do klopa i wiesz pan co? Jak tylko wlazłem, to nic nie mogłem urodzić. Zupełnie mi się odechciało. Wychodzę, a tu znowu – no, czuję, że mi pęcherz pęknie. Wracam do klopa – nic. Tak ze trzy razy…
– Zaraz – Draun poruszył się niespokojnie. – Mówił coś?
– No, przecież opowiadam. Zachciało mi się lać ni stąd ni z owad, a jak w końcu wróciłem na korytarz, to już gdzieś poszedł.
– Kiedy to było?
Strażnik ściągnął z głowy czapkę i zmęczonym ruchem przetarł czoło.
– Ja wiem… z miesiąc temu, może półtora. Dyżury w północnym mam co dwa tygodnie, a ostatni w poniedziałek, zaraz, to…
– A idź, facet, do cholery – dużo go obchodziły opowieści, jak się komuś chciało lać. – Miesiąc temu to on jeszcze był na kursie, miał prawo się tam szwendać.
– Po nocy?
– Cholera go wie. Widocznie taki pilny – patrzył przez chwilę na strażnika, który wyraźnie miał straszną ochotę z kimś pogadać. – Pilnuj pan windy – powiedział. – Żeby się tu jakiś agent nie dostał.
Strażnik mruknął coś i zmył się.
– Nudzi się człowiek. Tak siedzieć po nocy nie wiadomo na jaką cholerę… Scruzz? – odwrócił się znowu do okna. Scruzz pochylał się ze skupioną miną nad parapetem, mrużąc oczy. Prawą ręką rozsunął nieco blaszane żaluzje.
– Zobacz. Jeszcze minutę temu ich tu nie było.
Prowadził oczami za jego wzrokiem. Na zejściu estakady, przy parkingu Instytutu, roztasowało się kilka dużych pancerek. Wokół nich mrowiły się ciemne sylwetki. Draun usłyszał charakterystyczny świst. Nie musiał podnosić wzroku, żeby zorientować się, że na parking spływa z góry kilka następnych, identycznych wozów.
– Cholera, obstawiają Instytut – mówił Scruzz. – Widzisz? Jak w pysk. O, nawet działka mają.
Kilka ciemnych sylwetek znalazło się właśnie w świetle latarni przy parkingu. Draun dostrzegł wyraźnie charakterystyczne hełmy i szerokie kamizelki kuloodporne, osłaniające torsy i ramiona. Jeden niósł na ramieniu lekką pancerzownicę, reszta obwieszona była automatami.
Taki ekwipunek nosiła tylko jedna formacja w Ar-panie.
– O, kurwa – powiedział Draun.
Rozdział 14
„Idei Milena nic zrealizowano, gdyż ci, którzy głoszą się jego duchowymi spadkobiercami, realizować ich wcale nie zamierzali (…) To Federacja stworzyła systemy ochronne, ona podzieliła kolonię na strefy, rozstawiła na ich granicach samoczynne miotacze, aby utrzymać nas w posłuchu. Bunt był historyczną koniecznością – ale na czele buntu stanęli przecież ci, z których federacja uczyniła swoich strażników. Daleko idące zmiany nie były im na rękę. Zajęli miejsce swoich dotychczasowych mocodawców, zdradzili ich po to tylko, aby sami mogli stać się panami.”
Ivan Horthy „Pozorowana rewolucja” (archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa)
Tonkai skręcił z przelotówki w wijący się wokół wieżowca zjazd. Roller zwalniał automatycznie, zagłębiając się w labirynt wąwozów pomiędzy blokami. Zapadł już zmrok, a z ulicznych lamp paliła się co trzecia. W gorszych dzielnicach brakowało nawet takiego oświetlenia.
Kręcił trochę pomiędzy blokami, zanim dotarł do garażu. Zaparkował roller i wetknął swój żeton w automat wejściowy przy drzwiach windy. Jadąc na górę marzył o ciepłym natrysku. Nie, najpierw o kolacji. Dobrej kolacji. Czuł w żołądku ssanie, przeradzające się momentami w ostry ból. Wiedział zresztą, że ból będzie go męczyć jeszcze długo w noc. Zawsze tak płacił za nerwowe, jaką od czasu do czasu fundował swym pracownikom Instytut. Oczywiście, nic prostszego jak łyknąć pastylkę. Tylko że likwidując dolegliwości żołądkowe spowodowałaby ona następnego dnia lekkie otępienie, a na to nie mógł sobie teraz pozwolić.
Za wszystko się płaci. On za swoją klasę B płacił i tak mało, lekkie kłopoty z trawieniem dawało się wytrzymać. Płacił właściwie za nic, gdyż i tak swych zdolności nie wykorzystywał. Na całe szczęście. Cieszył się, że zdołał przeskoczyć w porę z kursu szperaczy do pracy naukowej. W korpusie telepatów stopień pełnego porucznika to wszystko, na co można było liczyć po latach harówy. Co prawda praca w śledczym też miała swoje złe strony. Zrekompensowane z pewnością godziwym uposażeniem, przydziałem mieszkania i rollerem, ale denerwujące. Czasem tygodniami odsiadywało się w gabinecie dyżury głupiejąc z nudów, ale gdy już znienacka wpadła robota, zaczynał się młyn i urwanie głowy. Całe dnie w firmie, rycie w wydrukach, przesłuchania, pięćdziesiąt spraw naraz. Nie uskarżał się – w sumie nawet to lubił. Na pewno nie zamieniłby się z żadnym z kolegów, którzy poszli do pionów teoretycznych. Ot, taki Odd – robił u Lindena za skrzyżowanie dupy z fotelem. Liczył po sto razy miesięcznie jawnych oraz ukrytych religiantów i smarował sążniste opracowania, kończąc je zawsze tą samą konkluzją „sugeruję ostateczne, stanowcze uporządkowanie spraw grup religianckich, w szczególności delegalizację grup wykazujących jaskrawą nielojalność i konfiskatę ich mienia, a także zastosowanie sankcji prewencyjnych wobec osób nawołujących do łamania prawa, bądź mających możliwość prowadzenia takiej działalności w przyszłości”. I tak dalej. Ciekawe, co by robił, gdyby ktoś na górze, nie daj Boże, posłuchał jego światłych rad. Oczywiście, tony wykresów i wyliczeń opracowywanych przez prewencyjniaków Lindena nie były ani odrobinę mniej sensowne, niż udowadnianie po stokroć słuszności teorii wzmocnień „w szczególnych aspektach”, czym zajmował się w swoich pracach teoretycznych Tonkai. Tylko że on traktował tę pisaninę jako zło konieczne i margines działalności. Tak naprawdę, w śledczym liczyła się praktyka, praca teoretyczna była tylko formalnością, podkładką niezbędną do awansu. Liczyła się skuteczność dochodzeń, udane akcje. A tego Tonkai się nie bał. Już przy robocie z Rota zdążył pokazać, co potrafi. No, i w sześć lat po złożeniu dyplomu został kapitanem, chyba najmłodszym w Instytucie. To mogło się zdarzyć tylko u Mokarahna.