Najlepsza zaloga slonecznego. Tom 1
Najlepsza zaloga slonecznego. Tom 1 читать книгу онлайн
Po now? ksi??k? Diwowa si?gn??em zupe?nie przypadkowo. Zasadniczo nie czytuj? science fiction. Nie ?ebym jako? strasznie nie przepada? za tym gatunkiem, ale wol? fantasy, a bior?c pod uwag? wysyp nowo?ci ksi??kowych ka?dego miesi?ca, zazwyczaj nie mog? narzeka? na wyb?r pozycji z tego gatunku. Sk?d zatem Najlepsza za?oga S?onecznego? Zainteresowa?a mnie ok?adk? odmienn? od tych, do kt?rych przyzwyczai?a nas Fabryka S??w. Uk?adaj?c w pracy now? dostaw? ksi??ek chcia?em pobie?nie rzuci? na ni? okiem – "c?? to takiego?" i wsi?k?em… Stoj?c w przeci?gu, w p??otwartych drzwiach na zaplecze, na jakie? p?? godziny. Bez ma?a si?? oderwa?em si? od lektury obiecuj?c samemu sobie, ?e wr?c? do niej po pracy. Poniewa? w?a?nie sko?czy?em czyta?, chcia?bym si? z Wami podzieli? swoimi odczuciami na jej temat.
Diwow opisuje ?wiat po III wojnie ?wiatowej i po globalnym konflikcie j?drowym rozpocz?tym w 2400 roku. Ludzie skolonizowali Wenus i Marsa. Zd??yli r?wnie? odby? dwie kampanie t?umi?ce rebelie wyzwole?cze na tych planetach. W Uk?adzie S?onecznym nasta? pok?j. Mniej wi?cej w tym momencie poznajemy za?og? flagowego okr?tu dow?dcy Grupy F, admira?a Olega Uspienskiego. Tak naprawd? styczno?? mamy jedynie z oficerami i zwierzchnikami poszczeg?lnych grup – mechanik?w, nawigator?w etc. co daje nam wizj? stylu ?ycia wojskowych astronaut?w. Ka?dy jeden statek zamienia si? w puszk? z kilkusetosobow? grup? niestabilnych psychicznie osobnik?w, kt?rzy z czasem nie chc? ju? schodzi? na powierzchni?. Statki s? ich ca?ym ?yciem, domem, ostoj?. Cz??? z nich posiada rodziny „na dole”, jednak kontakt z nimi zamienia si? w przelewanie ?o?du na ich konta. Gro?ba rozwi?zania floty galaktycznej i zwi?zane z tym przej?cie do cywila i powr?t do ?ycia na powierzchni szczeg?lnie dotyka w?a?nie tych ludzi. Jak b?d? sobie z tym radzi? i co z tego wyniknie? O tym w?a?nie przeczytacie w pierwszym tomie Najlepszej za?ogi S?onecznego.
Co zatem sprawia, ?e ksi??ka tak przyci?ga? Humor, zar?wno s?owny jak i sytuacyjny. Czasem prosty, dosadny – ?o?nierski, jak namalowany nieusuwaln? farb? na dnie basenu statku flagowego ponad dwumetrowy "fallus", a czasem ?art ukryty mi?dzy wierszami. Wszystko to okraszone ca?? gam? odwo?a? do popularnych dzie? z gatunku science fiction. Statki floty nosz? dumnie imiona dzielnych bohater?w r??nych galaktyk. Od Ripley pocz?wszy, przez Pirxa, a? po admiralskiego "cruisera" Paula Atryd? zwanego pieszczotliwie Muad’Dibem. Czytaj?c Najlepsz? za?og? S?onecznego czu? specyfik? s?owia?skiego pochodzenia autora. Jak w polskich filmach g??wnego nurtu – na porz?dku dziennym jest w?dka, nagie kobiety i dosadny j?zyk. Stosunki mi?dzy za?ogantami m?g?bym por?wna? do tych, kt?re w armii zaprezentowa? nam w swojej Achai Andrzej Ziemia?ski. Klimat na statku momentami ?ywcem przypomina klasyczny angielski serial Czerwony Karze?, a to wszystko sk?ada si? na ksi??k? przywodz?c? na my?l hellerowski Paragraf 22. Du?o akcji, zaskakuj?ce zwroty fabu?y, intryga rysuj?ca si? w tle i charakterystyczni bohaterowie sprawiaj?, ?e ani na moment nie chcemy oderwa? si? od lektury.
Warto doda? r?wnie? kilka s??w na temat t?umaczenia. Eugeniusz D?bski jest doskonale znany polskim mi?o?nikom fantastyki zar?wno ze swoich tekst?w jak i t?umacze? rosyjskich autor?w. Por?wnywa? do orygina?u nie mam mo?liwo?ci, jednak przek?ad czyta?o mi si? bardzo dobrze. Nie odczu?em zgrzyt?w, kt?re potrafi? wyj?? w zbyt dos?ownych t?umaczeniach, a nieliczne pozostawione w oryginalnym brzmieniu s?owa tylko dodawa?y wiarygodno?ci zar?wno bohaterom pochodzenia rosyjskiego jak i j?zykowi floty.
Najwi?ksz? wad? ksi??ki jest jej d?ugo??. Tom pierwszy ma zaledwie 195 stron plus s?ownik, w kt?rym wyt?umaczone s? mi?dzy innymi nawi?zania literackie i wyja?nione niekt?re poj?cia wa?ne dla ?wiata przedstawionego. Czy zatem nie mo?na by?o wyda? obu tom?w w jednej ksi??ce? Mam nadziej?, ?e nie jest to eskalacja procederu dzielenia polskich wyda? na "podtomy" (w czym przoduje Zysk z martinowsk? Pie?ni? Lodu i Ognia) i ?e w tym wypadku podzia? narzucony zosta? przez oryginalne wydanie. Pozostaje mi zatem czeka? na ci?g dalszy przyg?d Najlepszej za?ogi S?onecznego. Na szcz??cie drugi tom ma si? pojawi? ju? w tym miesi?cu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Walka w przestrzeni jest skomplikowana, a dla niedoświadczonego obserwatora odbywa się chaotycznie i bez planu. Okręty bojowe są naszpikowane zakłócaczami, w dodatku przez cały czas zrzucają fałszywe cele. Karbonowoczarne poszycie okrętów z kolei skutecznie pochłania promienie radarów. Odnalezienie prawdziwej pozycji statku przeciwnika to najtrudniejsze zadanie. Trafienie osiąga się poprzez analizę trajektorii mimet, fałszywych celów oraz dobrą pracę optyki, bo nawet absolutnie czarny obcy okręt ma gdzieniegdzie jaśniejsze punkty, na przykład po uderzeniu mikrometeorytów. Poza tym, cokolwiek by robił, zasłania gwiazdy.
Każdy okręt ma też słaby punkt – rufę z kruchymi zwierciadłami. Na statkach komercyjnych jest zazwyczaj jedno zwierciadło, nie mają się przecież czego obawiać. Na destroyerach są cztery, a między nimi baterie rufowe. Gdyby Marsjanie wpadli na pomysł, żeby huknąć z rufowych w chmurę pyłu na dole… Ale albo uznali, że sami ją wznieśli, albo nie zdążyli pomyśleć. Ich okręty biły w niebo, zużywając w ten sposób część energii i tracąc tym samym ważne przyspieszenie. „Rocannon” zaś ustawił się na niemal równym kilu, wysunął z chmury dziób, dostrzegł idealną dla siebie sytuację i zaczął młócić wszystkimi czterema laserami.
Trzy zamykające szyk okręty zostały zdmuchnięte jak na strzelnicy. Pierwsze dwa straciły ciąg i opadły na powierzchnię, niemal na głowę Essexa. Kolejny destroyer trochę się uchylił i zaczął iść bokiem, całą mocą silników wspomagających ratując się przed siłą ciążenia Czerwonej Planety. Innemu, który zdołał wzlecieć nieco wyżej, Essex tak rozwalił rufę, że ten ugrzązł na niskiej orbicie, z której musiał zrzucać moduły ratunkowe. Ale pozostała piątka Marsjan, zorientowawszy się, że popełnili błąd, rzuciła się w różne strony i zaczęła ustawiać szyk bojowy. Ale wszystkie ich okręty były już zakodowane w celownikach „Rocannona” i żadne mimety nie dałyby rady oszukać Esseksa.
Ale on też był dla Marsjan jak na dłoni. Czarna plama na burym tle globu. Minuta do uroczystego pogrzebu. Najpierw pół minuty na bojowy zwrot separatystów. Potem tyleż samo, by zgromadzić energię na impuls. I mogiła.
„Rocannon” wznosił się z potwornym wysiłkiem. Za wolno. Reaktor nie dawał rady – cała moc przed chwilą poszła na salwy, nie mogło więc teraz być mowy o odpowiednim przyspieszeniu. Marsjanie zmieniali szyk. Niespiesznie. To byli na swój sposób uczciwi chłopcy. Uczyli się latać na Ziemi i teraz dali Esseksowi czas do namysłu – rozbić się wraz z okrętem czy zrzucić załogę w modułach awaryjnych. Tak czy owak, mieliby sukces – z zamaskowanej bazy ratownicy pobiegną na wyścigi. Jeszcze ani razu buntownicze Red City nie brało do niewoli astronautów Grupy F. Może nawet ich nie zabiją.
– Mamy potwierdzenie – nienaturalnie spokojnym głosem zameldował ZDO. Essex skinął głową. Druga Eskadra otrzymała sygnał alarmowy i przyjęła go do wiadomości. Może Uspienski na wspaniałym „von Reyu” gna już na pomoc. Chociaż racjonalniej byłoby wpisać „Rocannona” od razu do rubryki strat i nie ganiać okrętów tam i z powrotem. Regulamin na to pozwala.
– Za ile pełny ciąg? – wypuszczając z rąk styczniki, zapytał Essex. Po prostu tak, żeby o coś zapytać.
– Nie zdążymy – odparł ZDO. Oczekiwał, że dowódca każe huknąć w któregoś z Marsjan na pożegnanie i pędzić do modułów ratunkowych. Ale on zdecydował inaczej. Wykonał ruch, przez który „Rocannon” na kilka sekund stracił zdolność bojową, zaskakując tym całą załogę. Essex twierdził później, że doznał olśnienia. Rzadki przypadek intuicji.
– Uwaga! Wszyscy baczność! – zakomenderował. – Za trzydzieści sekund zrzucam moduły. Puste! Jasne?! I posuwam po balistycznej. Jeśli ktoś łaknie niewoli, serdecznie zapraszamy. Myśleć!
Zapanowała pełna napięcia cisza. Astronauci myśleli. Ktoś chwycił się za głowę. Ale nikt nie wstał z miejsca.
– Wyłączyć ciąg! Energia do akumulatora! – z ulgą w głosie rozkazał Essex. – Kiedy się zbliżą, walimy z rufowych.
– Świetnie! – radośnie potwierdził kanonier. Załoga ruszyła wykonywać polecenia dowódcy. Nikt nie skorzystał z modułów awaryjnych.
Nim Marsjanie zakończyli manewr zwarcia szyku, „Rocannon” wykorzystał najprawdopodobniej jedyną szansę – udał porzucony okręt i ściągnął wroga do siebie. Essex zerwał zawleczkę i wdusił przycisk odrzucenia modułów. Destroyer ciężko majtnął się na boki. Jego korpus pękł w kilku miejscach. Niewielkie sekcje, rozjarzywszy się płomieniem silników hamujących, poszybowały w dół.
Kapitan wprowadził okręt na trajektorię balistyczną. „Rocannon”, na oko niekierowany już ludzką ręką, wolno oddalał się od Marsa po stycznej.
Następne minuty były dla załogi testem, który zniesie tylko wariat. Albo wojskowy astronauta, co daje mniej więcej to samo. Marsjańskie destroyery jak węszące bestie pokręciły dziobami, wodząc za modułami otworami strzelniczymi głównych laserów.
– Co za suczesyny! – obruszył się ZDO. – Przecież oni nas…
I w tym momencie Marsjanie zaczęli strzelać.
Na „Rocannonie” rozległ się krzyk. To było niewyobrażalne, straszne, wskrzeszało w pamięci opowieści o potwornościach Kotłowaniny i Północy. Czegoś takiego astronauci nigdy nie widzieli.
Moduły awaryjne rozjarzyły się i zmieniły w obłoki pary.
– Zabili nas – skonstatował ZDO. – Co za gnidy…
– Co tu dużo gadać: czerwonodupki – dołożył się kanonier.
– Nie przeklinać, myśleć, co robimy, jeśli nie będą chcieli wziąć nas na abordaż – zarządził Essex. – Powinni raczej pędzić do Red City, a nie zatrzymywać się tu.
– Pełna moc na dochodzenie i walimy z czołowych – powiedział kanonier. – Jeszcze ze dwa rozwalimy. Wielka sztuka?
– A pozostali trzej rozwalą nas – rzucił z tyłu któryś z nawigatorów.
– To tylko pięciu – zauważył ZDO. – Było, do cholery, dziewięciu.
– Rzeczywiście! – zdziwił się Essex. – Słuchajcie, naprawdę było ich dziewięć? Nie zdążyłem nawet policzyć.
Marsjanie znowu przeformowali szyk i wzięli kurs na Red City. W SDO „Rocannona” rozległo się chóralne westchnienie ulgi.
– Nie rozumiem – powiedział kapitan. – Idzie do nas katafalk czy nie?
– Oczywiście! Powiedzieli: Wysyłamy wsparcie.
– Jak sądzisz – zapytał Essex swojego ZDO. – Czy pięć to dużo?
Zastępca zamyślił się. W tym momencie każdy z załogi miał prawo głosu. Zrzuciwszy puste moduły, kapitan pozbawił tych ludzi jedynej realnej szansy ujścia z życiem z walki. Była co prawda jeszcze jedna możliwość, ale z gatunku bardzo wątpliwych – opuścić na orbicie uszkodzony destroyer w speckostiumach. A tu już wszystko zależało od tego, czy uda się wyłączyć i katapultować reaktor, czy eksplozja będzie silna i czy szybko pojawi się katafalk, jak zazwyczaj nazywano okręt podążający z misją ratunkową. Czyli całe trzy czy. Jeśli reaktor nie sypnie, skażając przestrzeń radioaktywną chmurą, jeśli okręt nie rozpadnie się na strzępy, na które załoga zostanie nadziana jak na rożny, jeśli kapitan przybywającego statku będzie wystarczająco doświadczony w takich misjach…
A fakt, że Marsjanie rozwalili moduły – więc wyszło na to, że Essex już co najmniej raz wszystkich uratował – teraz się nie liczył.
– Pięć to do cholery – zdecydował ZDO. – Aktualnie nad Red City mamy minimalną przewagę. No i jeszcze katafalk wysłali. A ci nagle pojawią się tam… Oczywiście Red City będzie nasze, ale przy dużych stratach…
Essex popatrzył w stronę oddalających się Marsjan.
– Wszyscy tak myślą? – zapytał. – Tak? No to daję ciąg. Przygotujcie się, panowie. Zaraz komuś tu damy w jego czerwone dupsko…
Dwadzieścia minut później kapitan przez wyłom w poszyciu wyskoczył w kosmos, złożył się wpół, zacisnął między kolanami pistolet manewrowy i wdusił spust. „Rocannon” wyglądał jak prawdziwe sito i Essex, oddalając się od swojego okrętu, płakał ze złości. Na jego oczach impuls z kalibru głównego uderzył dokładnie w SDO, a wybuch rozwalił na mikrony dwóch ludzi nie wiadomo dlaczego jeszcze tam pozostających. Dowódca patrolu najpierw krzyczał i przeklinał, a potem zapadł w jakiś dziwny niebyt, zaczęła się poststresowa apatia. Na pokład „von Reya” został wzięty w stanie głębokiej niepoczytalności i jakoś nie cieszył się, że mimo wszystko zniszczył jeszcze jeden destroyer oraz mocno uszkodził drugi. Kolejnego Marsjanina rozwalił na podejściu Uspienski, a pozostali dwaj nie odważyli się już ruszyć do Red City, wzięli kurs na Pas i zaginęli w nim.