Antyba?nie
Antyba?nie читать книгу онлайн
Jak rodz? si? antyba?nie? Metoda jest dobrze znana: bierzemy ma?e i wielkie dziwactwa naszej rzeczywisto?ci i wi??emy je z w?tkami o ba?niowym rodowodzie. Proste? Wcale nie. Potrzeba wyrobionego zmys?u obserwacji i na po?y alchemicznych umiej?tno?ci ??czenia wody i ognia, by podobny maria? nie okaza? si? budz?cym niesmak mezaliansem. Wolski posiad? obydwie zdolno?ci.
Pierwsze strony ksi??ki nie zapowiadaj? tego, co ma nast?pi? dalej. Na pocz?tku afirmacja pot?gi mi?o?ci, gdzie? tam niepozorna aluzja do Tylko Beatrycze Parnickiego, naraz obraz si? ukonkretnia, jest stos, jest t?um, jest domniemana czarownica – dziecko jeszcze – i ludzie, kt?rzy nie powinni w tym miejscu by?. Jak ?atwo przewidzie?, efekt takiego po??czenia mo?e by? tylko jeden: nieliche zamieszanie. Nagle – bach! – zmienia si? gwa?townie sceneria, l?dujemy w zupe?nie innym czasie i miejscu. Obraz to znany a? za dobrze, daruj? sobie wi?c przymiotniki i powiem tylko: a to Polska w?a?nie. Aluzja do Parnickiego obiecuje ciekaw? lektur?, znajoma rzeczywisto?? jednak zniech?ca najbardziej tradycyjnym ze swoich odcieni: szaro?ci?.
Pogr??ony ze szcz?tem w tej szaro?ci m?ody sanitariusz Marek Kazimierzak, jak przysta?o na kogo?, komu przypad? w udziale niewdzi?czny obowi?zek ciekawego rozwijania fabu?y, do?? niespodziewanie (ale przecie? nie dla nas) odkrywa wok?? siebie mn?stwo zagadek i pakuje si? w k?opoty. Uwik?any w zdarzenia, kt?re niekoniecznie potrafi po??czy? w logiczn? ca?o??, nasz bohater doprowadza czytelnika do tego, co w ksi??ce najwa?niejsze – do antyba?ni. Wielbicielom Wolskiego nie trzeba raczej wyja?nia?, o co chodzi, dobrze znaj? oni bowiem Amirand? i okolice. C?? mo?na jednak powiedzie? tym, kt?rym Amiranda jest obca? Wyja?ni?, ?e to pa?stwo w alternatywnym ?wiecie – to przecie? za ma?o. Ow? rzeczywisto?? alternatywn? wi??? z nasz? wi?zy ?cis?e, cho? nieco pokr?tnej natury. Te zwichrowania powoduj?, ?e szklana g?ra na skutek niekompetencji wykonawc?w przekszta?ca si? w szklany d??, Kopciuszek za? okazuje si? "elementem antymonarchistycznego spisku okre?lonych si?, z tak zwan? Dobr? Wr??k? na czele", i to elementem obdarzonym wdzi?kami, powiedzmy, dyskusyjnej jako?ci. I tak dalej.
Tego rodzaju dziwy wywracaj? klasyczny ba?niowy porz?dek do g?ry nogami. A to oznacza, ?e nie b?dzie tu dane czytelnikowi spocz?? w sielskiej atmosferze kosmicznej sprawiedliwo?ci, kt?ra nagradza czysto?? serca i my?li lub przynajmniej uszlachetnia cierpienie, z?o za? oddziela wyra?nie od dobra. Zawodz? w ?wiecie antyba?ni prawa znane nam z dzieci?cych opowie?ci, antyba?niowy element ujawnia si? najdobitniej w kpiarskim stylu, w karykaturalnym humorze, w degrengoladzie ?wiata przedstawionego. W pierwszym, w?a?ciwym cyklu antyba?ni to wszystko rzeczywi?cie ?mieszy, chocia? gdyby zastanowi? si? nad natur? tego rozbawienia, niew?tpliwie wyda?aby si? ona co najmniej podejrzana. Nie mo?e by? inaczej: aluzje do rzeczywisto?ci zbyt cz?sto si?gaj? do znanych nam z mniej lub bardziej bezpo?redniego do?wiadczenia przypadk?w, na my?l o kt?rych zwykli?my na co dzie? zgrzyta? z?bami. ?miech oswaja tu zatem i w pewien spos?b uniewa?nia g?upstwa codzienno?ci. Nic dziwnego, Antyba?nie z 1001 dnia wywodz? si? przecie? bezpo?rednio z tradycji spo?eczno-politycznej satyry i takiego? kabaretu.
Odnios?em jednak wra?enie, ?e tradycja ta zawodzi w drugim z antyba?niowych cykl?w, zawartych w tomie. Wiekopomne czyny genialnego detektywa Arthura Darlingtona pozbawione s? kpiarskiej lekko?ci wcze?niejszych opowie?ci i w konfrontacji z nimi, miast bawi? – nu??. Pomys?y wydaj? si? jakby zwietrza?e, humor – banalny. Ta cz??? na pewno nie zachwyca.
Zastanawiam si? r?wnie? nad pomys?em fabularnego obudowania w?a?ciwych antyba?ni. Wolski wykorzysta? ramow? konstrukcj? do skomplikowania relacji wewn?trz ?wiata przedstawionego (powiedzmy, ?e fikcyjny status Amirandy zostaje zakwestionowany), a tak?e do otwarcia struktury utworu – zawieszone w?tki maj? by? kontynuowane w kolejnej ksi?dze pt. W??cz?dzy czasoprzestrzeni. Wykorzystuj?c znany motyw ksi??ki w ksi??ce – zarazem wi?c ksi??ki o ksi??ce – wprowadza autor zupe?nie odr?bne porz?dki, kt?re nijak do siebie nie przystaj?. Dwa wzajemnie zale?ne uk?ady fabularne r??ni? si? ?rodkami wyrazu tak bardzo, ?e trudno oprze? si? wra?eniu lekturowego dysonansu. O ile bowiem w przypadku wyimk?w z amirandzkiej historii kpina i groteska kszta?tuj? pe?ni? obrazu, o tyle wyczyny Marka Kazimierzaka relacjonowane s? ju? w tonie powa?niejszym (chocia? nadal niepozbawionym humoru), co wydaje si? zreszt? wyra?n? intencj? autora. Zwi?zek obuporz?dk?w okazuje si? czysto mechaniczny, sztuczny i wymuszony, i mimo i? fabu?a wyra?nie taki rozd?wi?k sankcjonuje, wra?enie niesp?jno?ci w odbiorze ca?ego tomu pozostaje.
Powiedzmy sobie jednak wprost: to antyba?nie stanowi? rdze? tej ksi??ki, to one obj?to?ciowo dominuj?, przy?miewaj?c reszt?. Przypuszczam, ?e mo?na sobie uczyni? ze zbioru samych antyba?ni autonomiczn? lektur? bez szkody dla rado?ci czerpanej z przewracana kolejnych stronic (do takiej zreszt? koncepcji blisko by?o pierwotnemu wydaniu ksi??ki). A ?e teraz dostajemy jeszcze co? dodatkowo? C??, nadmiar w tym wypadku nie powinien zaszkodzi?.
Warto zatem zawita? do trapezoidalnego kr?lestwa. Je?eli wi?c tak si? niefortunnie z?o?y?o, ?e nie zdo?a?e?, Szanowny Czytelniku, zlokalizowa? w swojej szafie tajemnego przej?cia do amirandzkiej rzeczywisto?ci, nie pozostaje Ci nic innego, jak si?gn?? po tom prozy Marcina Wolskiego, by przekona? si?, jakie to atrakcje Ci? omin??y.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Kapciuszek
Sala była obszerna, ostrołukowe okna wpuszczały potoki letniego słońca, które oświetlały nie tylko komnatę i królujący pośrodku stół – rozległy, rzeźbiony, monarszy – ale przede wszystkim wyniosłą postać Regenta, ze szczególnym uwzględnieniem najjaśniejszego palca, który wskazywał dokładnie sam środek stołu. – Co to jest, do kroćset?! Co to jest?!
Chuderlawy, ogłupiały mężczyzna w zmiętoszonej kamizelce i niechlujnej peruce z harcapikiem uniósł zaczerwienione oczy, ale nie rzekł nic.
– No, przecież pytam – powtórzył Reiner tonem, w którym zachęta łączyła się z groźbą, niczym płaszcz gronostajowy z purpurową podszewką.
– Mniemam, że but – rzekł zastrachany mężczyzna. – Na oko męska czterdziestka dwójka.
– But? Raczej kajak, moje nieszczęście i hańba! A pan jesteś tego nieszczęścia głównym sprawcą!
– Ja? – Chudzielec zadygotał.
– Chyba wyrażam się jasno, precyzyjnie, po naszemu!
Język amirandzki, acz na wskroś indoeuropejski, nie obfituje w rzeczowniki. Owszem, zachwyca bogactwem przymiotników – istnieje na przykład osiemnaście synonimów terminu „wiernopoddańczy" – natomiast w wypadku nazywania rzeczy po imieniu zachowuje godną podziwu powściągliwość. Tak więc słowo „mąż" oznacza nie tylko mężczyznę, małżonka, wojownika, ale również (któż z nielingwistów by przypuścił) czterokołową machinę oblężniczą, rodzaj gąsiora na białe wino, popularny gatunek pelikana, tłuczek do moździerza plus sto czterdzieści pięć innych rzeczy.
Analogicznie Amirandczyk nie rozróżnia pojęć: „legenda", „kronika", „podanie historyczne", określając to wszystko jednym słowem: „baśń".
Nic więc dziwnego, że historię pisują tam baśniopisarze. Przeważnie krajowi, chociaż co pewien czas poprzez dziurę czasową ściąga się autorów zagranicznych, importuje bez względu na koszty, albowiem wówczas można tworzyć historię na zasadzie antycypacji. Działając dziś, można wiedzieć, co przyniesie jutro.
Sęk w tym, że bywają baśniopisarze-pedanci. To znaczy, znając przyszłość twierdzą, że mimo jej poznania nie da się już nic zmienić, co sprawia, że bohaterowie dziejów stają się jedynie marionetkami fatalistycznego losu.
Jak ma czuć się władca, który wie, że cokolwiek by zrobił, zostanie następnego dnia zaszlachtowany przez swych ulubionych gwardzistów? Może najwyżej w łeb sobie palnąć lub salwować się ucieczką, podstawiając na swoje miejsce sobowtóra, aby zgadzała się dyktowana historyczną koniecznością rotacja na najwyższym szczeblu, a fizyczny osobnik – tu Regent (od tego momentu prywatny obywatel) – pozostał cały i zdrów…
Nawiasem mówiąc, baśniopisarze przeważnie bronią się przed szczególną konkretyzacją dziejów. Nie chcąc narażać się na gniew suwerenów, przepowiadają przyszłość enigmatycznie, mimo, że znają ją doskonale (choćby otrzymując via dziury czasowe i państwa ościenne dokładne relacje z lat późniejszych).
Są też jednostki, których przepowiednie brzmią, niestety, jednoznacznie.
Tak było w przypadku anonimowego baśniarza i dynamicznego Regenta Reinera.
Otóż czytając pewną pracę pochodzącą z konfiskaty druków przemyconych (która później weszła w skład kanonu braci Grimm), Reiner natrafił na epizod dotyczący epoki, a głównie jego osobiście. I gniew straszny nim targnął.
– Gdzie mieszka ów baśniopisarz? – zapytał Naczelnego Inwigilatora, tupiąc nogami w posadzkę z drzewa sandałowego.
– Nasz resort ustalił, że w Dolnej Bawarii… zresztą można to poznać po rodzaju żartów – rzekł oberpolicjant.
– W jakiej epoce?
– W pierwszej połowie XVIII wieku.
Regent spojrzał na relatywny kalendarz. W Amirandzie upływał akurat 1410 rok nowej ery, choć w bardziej zapóźnionych prowincjach trwało jeszcze o wiele głębsze średniowiecze.
– Możemy go stamtąd wydobyć?
Inwigilator zastanowił się.
– Najbliższa czasem jest prowincja Messuria. Podążając stamtąd starym szlakiem przemytników, można via Kapadocję i Transylwanię dostać się w historyczne pobliże, a za Wiedniem złapać dyliżans i w trzy niedziele dotrzeć do Ratyzbony, a stamtąd krok jeno.
– Dostarczcie mi go duchem, żywego i zdrowego, zanim mnie szlag trafi!
No i dostarczono. Porwano z własnego ukwieconego ogródka i narzuciwszy na łeb worek, uwięziono w mroczne czasy amirandzkiego średniowiecza. Droga była ciężka, w Bohemii pomylono szlak i dopiero widok obozowisk rzymskich uświadomił im, że nie tędy droga. Świat najeżony jest dziurami czasowymi jak ser szwajcarski, tyle że prześlizgnąć się przez nie umieją jedynie nieliczni, a i siły wyższe czuwają, aby nikt nie wpadł na ryzykowny pomysł zgładzenia własnego ojca w jego dzieciństwie.
Baśniopisarz przeżył wszystkie stadia koszmarnego strachu, stracił blisko dziesięć kilo wagi oraz wszelkie nadzieje powrócenia do swego bawarskiego ogródka, miłej Trudy i dzieciaków. W głowie nie mieściło mu się, że wszystkiemu winien był spoczywający na stole regenckim ordynarny, rozdeptany kapeć, umazany od spodu lepikiem.
– Czym wobec pana zawiniłem? – Reiner nieoczekiwanie wziął struchlałego literata pod pachę gestem pełnym przyjaźni. – Jestem dobrym władcą żyznej, szczęśliwej krainy. Mój kraj obfituje w tysiące pięknych panien, szlachetnych, powabnych, intelektualnie rozwiniętych, a pan mi każe poślubić jakiegoś kocmołucha z gminu. Złośliwość to
czy perwersja?
Baśniopisarz zrozumiał, palnął się w czoło.
– Ach, więc to pan jest tym księciem…
– Regentem w stopniu monarchy, ale mniejsza o tytuły. Wszystkie szczegóły, a także horoskop astrologiczny wskazują, że to mnie miał pan na myśli w swojej twórczości. Opis pałacu, mych przymiotów to wszystko zgadza się w najdrobniejszych szczegółach.
To chyba dobrze.
– Tylko na razie.
Baśniopisarz przyjrzał się uważnie Reinerowi. Regent nie był stary, ale trudy panowania, dworskie uciechy i niehigieniczny tryb życia postarzały go o dobre dziesięć lat. W tej chwili zaś wyglądał na własnego ojca.
– Zaczęło się na tym nieszczęsnym otwartym balu. Zwróciłem uwagę na pewną nieznaną pannę, nawet niebrzydką, dość luksusowo ubraną, która podpierała filar. Zaimponował mi jej dragoński wzrost, poprosiłem do tańca…
Monarcha należał do kurdupli, a więc upodobanie do kobiet drabin nie powinno nikogo dziwić.
– Przetańczyliśmy jeden taniec – kontynuował relację. – Nie było to najprzyjemniejsze uczucie, panienka miała czerwone ręce, dwa razy większe od moich, potężne stopy, śmiała się tubalnie, a spod wykwintnych perfum przebijał zapach stajni, obierek ziemniaczanych, kapusty i parę innych… Kiedy poleciłem memu majordomusowi wywiedzieć się, kto zacz, dziewczyna zniknęła, a uciekając pozostawiła na świeżo malowanych schodach ten oto kapciuch… Oczywiście, moja policja ustaliła jej tożsamość. Jest to pasierbica pewnej obywatelki ziemskiej, nawiasem mówiąc, matki dwóch fajnych panien, które nie raz uczestniczyły we dworskich balecikach… Badając rzecz dalej, dowiedziałem się, że ową dryblasowatą sierotą opiekuje się z dystansu pewna wdowa podejrzana o praktyki czarodziejskie (niestety, inkwizycja nie posiada konkretnych dowodów). Owa kobieta, przezywana Dobrą Wróżką, jest – moim zdaniem – autorką intrygi, ona dostarczyła szaty, powóz… Oczywiście, nadal są to tylko podejrzenia. A zresztą, pal sześć czarownicę! Zaprosiliśmy pana do nas z krótką, roboczą, przyjacielską wizytą, aby dowiedzieć się, jak mam się z tego wyplątać? Moi doradcy twierdzą, że wprawdzie to moje dzieje opisywał pan w swym dziele, ale… jako autor mógłby pan pokusić się o korektę.
– Jestem bezradny – baśniopisarz rozłożył ręce. – Scenariusz został napisany, powielony, funkcjonuje w tradycji… Zresztą, proszę przyznać, czyż historyjka nie jest urocza?
– Pan kpi! Nie mam w sobie inklinacji chłopomana. Język i maniery tej wieśniaczki rażą mnie.
– Mogę pożyczyć Waszej Miłości Pigmaliona Shawa na dowód, że i Kopciuszek jest do przerobienia na damę. Oczywiście z czasem, po ślubie.
– Ja się mam z nią ożenić?! – W głosie Reinera zabrzmiały tony histeryczne. -To przecież straszne!
– Ale jakie demokratyczne!
Regent spurpurowiał, żyły mu nabrzmiały.
– Jestem księciem absolutnym! – wrzasnął. – Moja monarchia jest autokratyczna. Zostałem wychowany w duchu reakcyjnym, konserwatywnym, pełnym przesądów klasowych. Zresztą, to nie wszystko. Pal sześć przesądy i estetykę, biedactwo można będzie wyszorować. Ale
tu chodzi o rację stanu. Interes kraju przemawia za moim mariażem
z Żanetą Rurytańską.
– To też obrzydliwy babsztyl!
– Ale uroku dodają jej pieniądze, oddziały zaciężne i flota… Nie mogę również lekceważyć opinii mej Rady Przybocznej, knowań mego brata, który już w propagandzie szeptanej oskarża mnie o lewicowe ciągoty. Drogi literacie, czy ci się to podoba, czy nie, zgromadzę dowody, że podstawienie mi Kopciuszka jest elementem antymonarchistycznego spisku określonych sil z tak zwaną Dobrą Wróżką na czele.
– Może pan tak postąpić, ale i tak ożeni się pan z Kopciuszkiem. Arystokratyczne wargi Regenta pobielały, wąsiki zjeżyły się, a spomiędzy perłowych ząbków wybiegło krótkie i proletariackie:
– A gówno!
Po czym klasnął w wypielęgnowane dłonie i poleciwszy odstawienie baśniopisarza do wieży, siadł pisać zaręczynowy sonet dla Żanety Rurytańskiej…
Los jednak chciał inaczej. Dwa tygodnie potem Żaneta Rurytańska zeszła z tego padołu na złośliwą kolkę, natomiast w wyścigu o rękę Armandy z Nimfanii ubiegł Reinera piękny i bogaty książę Lessyjski. Regent w furii wypłazował połowę korpusu paziów, po czym postanowił poszukać płatnych rozrywek celem ulżenia swym troskom i chuciom.
Zaufany giermek zawiódł go do wyjątkowo podłego, acz nie rzucającego się w oczy lupanaru „Pod Kogutem i Tęczą".
Reiner czekał dość długo. Zdołał przerzucić cały bogato iluminowany folder in folio zawierający mendel wszeteczeństw.
Mroczno było w alkowie, toteż gdy nadeszło coś niewątpliwie płci przeciwnej, w skąpy peniuar ubrane, Regent skoczył jak jego dziad Urbanus podczas historycznej szarży w Wąwozie Świstaków, tyle że jeszcze z większym animuszem. Ledwo jednak splótł się z białogłową, zapłonęły wszędy światła i tłum wypełnił alkowę. Tłum zdecydowanie ludowy, o twarzach zawziętych, wyposażony w sierpy, młoty, cepy i inne żniwne akcesoria…