Balsam d?ugiego po?egnania
Balsam d?ugiego po?egnania читать книгу онлайн
Tw?rczo?? Marka S. Huberatha w pigu?ce! Zbi?r najlepszych opowiada? zajdlowskich autora, oraz ca?kiem nowych nigdzie dot?d nie publikowanych.
Opowiadania Huberatha s? nie tylko oryginalne, w du?ej mierze nieprzewidywalnej zaskakuj?ce bogactwem tworzonych ?wiat?w, ale dotycz? spraw wa?nych, wok?? kt?rych nie ustaj? publiczne dyskusje i spory. Sam autor twierdzi, ?e uprawia fantastyk? w?a?nie dlatego, i? pozwala mu ona m?wi? o ludzkich problemach, o s?abo?ciach, o nietolerancji, zawi?ci i kr?tkowzroczno?ci, oraz o rozterkach ka?dego cz?owieka my?l?cego: sk?d si? wzi?li?my? Kim jest B?g? Czemu istnieje z?o w naszym ?wiecie? Te opowie?ci anga?uj? czytelnika nie tylko intelektualnie, ale i emocjonalnie.
Tytu?owy „Balsam d?ugiego po?egnania”, „Akt szkicowany o??wkiem”, „Trzeba przej?? grobl?”, to nowe propozycje autora.
Czytelnik w proponowanym tomie znajdzie r?wnie? starsze teksty: nagrodzone Zajdlem „Kar? wi?ksz?, nominowane do tej nagrody „Ostatni kt?rzy wyszli z raju”, oraz inne popularne: „Trzy kobiety Dona”, „Koci? obecno??”, „Absolutnego powiernika Alfreda Dyjaka” oraz debiutanckie „Wrociee? Sneogg, wiedziaam…” nagrodzone w II Konkursie Literackim „Fantastyki”.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Sheilla instynktownie omijała Marion, obawiając się zakażenia swojej gojącej się twarzy, W końcu zmusiła się i rozpaliła ogień, obrała ziemniaki i postawiła posolony śnieg do stopnienia. Marsha ograniczyła się do otwarcia kolejnej butelki. Sheilla pozostawiła kuchnię pod jej opieką i wyszła na powierzchnię. Pogoda od kilku dni nie zmieniła się – ciągle sunęły bure kłęby, ani razu nie ukazując skrawków czystego nieba;
– Dobrze, że prawie nie padało, odkąd tu przyszliśmy – pomyślała. – Widać nasze ślady. To pomoże nas odnaleźć.
Twarz piekła na mrozie, lecz mniej niż wczoraj. Rany goiły się, lecz takie rany lubią się otwierać ponownie.
Przemierzyła wzrokiem ścieżkę prowadzącą na grzbiet. Wpatrywała się z wysiłkiem. Po chwili nie miała wątpliwości – ich trasą schodziło kilka osób. Pięć lub sześć szarych punkcików. Serce podskoczyło do gardła. Wszystko nabierało sensu. Perspektywa Benhanie była tak odległa, jak choćby przed godziną. Sheilla policzyła punkciki. Nie miała wątpliwości: nadchodziło sześciu mężczyzn.
Orły… – pomyślała. Serce tłukło się jak opętane, jakby chciało wyskoczyć przez gardło. Zbliżali się powoli, z wysiłkiem; głęboko zapadali się, mimo przetorowanej drogi.
Mogłaby powiedzieć o nich Marshy, ale nie wydawało się to w tej chwili ważne. Pomyślała, że będzie to dla małej miła niespodzianka. Wkrótce byli już blisko.
Trzej mieli na sobie wielokrotnie pozszywane i połatane kurtki nylonowe, dwóch szło w równie zniszczonych waciakach, a jeden był w długim, czarnym płaszczu, owiniętym tekturą falistą związaną sznurkiem. Niscy, masywni i krępi z wyjątkiem tego w tekturze, nieprawdopodobnie wysokiego i wąskiego w ramionach jak tyka.
Sheilla stanęła w pozie uwydatniającej wszystkie zalety jej budowy. Podeszli do niej. Rozpoznała, tych mężczyzn: trzech z nich spotkali w tamtej norze tydzień temu. Inni byli nie znani, ale równie nieatrakcyjni. Sallambo – ho był zarośnięty rzadkim, nieprzyjemnym zarostem. Oczy, sztucznie powiększone szkłami dalekowidza, wyglądały nienaturalnie. Inaczej go zapamiętała.
Żałosna ofiara przemysłu spożywczego – pomyślała.
– Cześć, Orlico – powiedział pierwszy z nich. – Gdzie to wasze rozkoszne gniazdeczko?
Uwodzicielski uśmiech Sheilli zmarnował się pod opatrunkiem. Wskazała palcem na tunel. Mężczyzna uważnie oglądał konstrukcję komina.
– Niezła robota – powiedział. – To ten wasz owczarek?…
– To zrobił Don – potwierdziła.
– Przyszedł na byczka koniec – skwitował go tamten. Gdy się poruszał, jego ortalionowa kurtka szeleściła na mrozie.
– Gdzie jego spluwa? zapytał niski i barczysty, wyglądający na przywódcę.
– Marsha położyła ją na kanapie. Mieli obcy akcent, mówili niewyraźnie.
– Może byśmy się przedstawili i innym Orlicom – zauważył tamten.
Sheilla wskazała im wejście. Ostrożnie schodzili śnieżną sztolnią. W kuchni nieznośnie cuchnęło.
Zdumiona Marsha zerwała się z miejsca.
– Jednak trafili – wyrwało się jej.
– Co mieliśmy nie trafić – zarechotał jeden z nich. – Idziemy za wami już od tygodnia, a do tego mieliśmy jeszcze namiar z wczoraj.
– Są tylko te trzy. Obszedłem wszystkie pomieszczenia – powiedział, wchodząc ostatni, szósty mężczyzna. – Wydrążyli niezły labiryncik.
Ten zawinięty w tekturę zobaczył pistolet Dona, wziął go i otworzył magazynek.
– Gdzie naboje? – zapytał.
– Nie było naboi. Don nosił go za pasem tak dla fasonu, gdy spotykaliśmy innych. Mówił, że to upraszcza kontakty międzyludzkie… – tłumaczyła Sheilla.
– Tośmy byli głupi wtedy – wyrwało się blondynowi w połatanej, czerwonej kurtce ortalionowej.
– No to dobra – powiedział ten wyglądający na szefa. – Teraz to odrobimy.
Podszedł do kanapy, na której leżała nieprzytomna Marion i jednym ruchem zerwał koc. Rozszedł się wstrętny smród. Lekko trącił grubą laską jej stopy.
– To jest już trup, chociaż przypadkiem jeszcze żywy. Trzeba to załatwić zaraz – powiedział.
Zamachnął się z całej siły uderzył ją laską w głowę. Chciał uderzyć ponownie, ale Marsha skoczyła ku niemu jak lwica i zatrzymała cios. Bez trudu wyzwolił się z jej uchwytu i twardą pięścią trzasnął ją w twarz.
– Hej Tedd! Nie przesadzaj… Dostaniesz je na koniec, ale na razie są nasze – powiedział rudy w waciaku.
Dalej rozmawiali w niezrozumiałym języku.
Marsha powoli zbierała się z podłogi, niezdarnie rozmazując rękawem krew po całej twarzy. Sheilla stała nieruchoma z przerażenia.
Tedd podszedł ponownie do kanapy i zaczął okładać po głowie Marion swoją drewnianą laską. Robił to systematycznie i dokładnie dopóty, dopóki jej ciało jeszcze drgało. Sheilla zerwała się, chcąc uciec, ale dwaj z nich schwycili ją za ramiona i wykręcili jej ręce do tyłu.
– Zabandażowana też do piachu – powiedział wysoki jak tyka, uśmiechając się kościanie.
– Nie tak szybko, Tasiemiec, w swoim czasie – rudy znowu szczerzył zęby. – Ta mi się bardziej podoba zawinięta niż ty goły…
Przywódca podszedł do Sheilli i silnym ruchem zdarł jej z twarzy opatrunek.
Sheilla krzyknęła głośno.
Z rozerwanej rany pociekła krew.
– Ta też do niczego – powiedział gniewnie, – Pokancerowany towar. Gdzie się tak urządziły przez ten tydzień?
Dziewczyny milczały. Podszedł starszy, łysawy, w waciaku, i trącił Sheillę kantem dłoni w twarz. Spojrzała mu gniewnie w oczy i wyprostowała się.
– Są bezwartościowe. Szybko się z nimi zabawimy i pogonimy naprzód. Tego Cygarniczkę też mamy namierzonego. Może będzie co wybrać od niego.
– No, to zaczynajcie chłopcy – powiedział Tedd. – Potem ja skończę.
Rozsiadł się wygodnie. Rozerwał srebrzone opakowanie, wyjął miękką, różowawą masę i starannie utkał nią uszy, żeby nie słyszeć rozdzierającego krzyku dziewczyn. Obok usiadł patykowaty Sallambo – ho i przecierał okulary o popękanych szkłach. Miał brzydką, nieruchomą, ponurą twarz starej kobiety. On też czekał na swoją kolej.
Kraków, listopad 1987
Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka
Było przykre, ciemnawe popołudnie listopada. Przynajmniej przestało padać. Na razie. Jak co dzień Alfred Dyjak przemierzał Śląską zwykłym, szybkim krokiem, nieznacznie pochylony do przodu. Na ramieniu miał przewieszoną torbę z brązowego skaju, nieco rozerwaną wzdłuż zamka błyskawicznego. Z rozpiętej torby wystawała butelka mleka z aluminiowym kapslem zabezpieczonym plastykową nakładką. Czuł się źle i wszystko wydawało mu się jeszcze bardziej obce i wrogie niż zwykle. Nie lubił siebie ani otoczenia, w którym się obracał: ludzi, przedmiotów. Kac po wczorajszym wieczorze wzmagał tę niechęć.
Mijając mały sklepik, zdobył się na spostrzeżenie, że obecnie nie sprzedają w nim płyt gramofonowych, lecz nadali mu zabawną nazwę „Drewno”.
Trochę wcześniej o mało co nie został przejechany przez pomarańczowego malucha i właśnie teraz to sobie uświadomił. Brodaty kierowca wychylił się i krzyknął. Dyjak sądził, że kierowca powinien być wąsaty, a fiat żółty. Po chwili zapomniał o tym. Przeciągnął językiem po suchych wargach.
Był wykończony, jakby nie spał od niepamiętnych czasów; przynajmniej wszystkie lekcje przebiegły spokojnie. Dyjak uczył starsze dzieci tak zwanych robót ręcznych, czyli parodii pracy rzemieślnika, zaś najmłodszych nieszczęśników – tak zwanego nauczania początkowego, czyli wszystkiego po trochu. Udręka była wzajemna, gdyż ostatnio szkoła otrzymała w darze mikrokomputer „Meritum”, który trafił pod opiekę Dyjaka, uznanego szkolnego specjalisty od techniki. Niestety, instrukcje zostały napisane niezrozumiale i Dyjak nie mógł sobie z nimi poradzić. To poniżało go; tym bardziej, że niektórzy z jego znienawidzonych podopiecznych umieli już biegle obsługiwać nieznośną maszynę.
Jego wyobraźnię opanował natrętny, wyrazisty obraz. Dyjak poczuł rzadkie powietrze, zimne i czyste; jak w górach – przypomniał sobie ostatnie wczasy spędzone w Zakopanem i instynktownie wchłonął nozdrzami ciężkie i wilgotne powietrze jesiennego miasta. Chodniki były jeszcze mokre po deszczu.
Istniały dwie współbieżne rzeczywistości: to chłodne i zatęchłe popołudnie i tamto również chłodne, lecz rozświetlone i rześkie. W mroźnym, rozrzedzonym powietrzu lekko opadało niewielkie, brunatne ziarno, owalne i pobrużdżone. Wydawało się tak lekkie, że gdyby dmuchnął, zmieniłoby tor swego lotu. Blask zmieniał ziarno, wolno, lecz zauważalnie: pęczniało i rozkładało pomarszczone dotąd powłoki. Wkrótce przestało spadać; szybowało na niedużych i smukłych skrzydełkach z pożyłkowanej i przeświecającej błony.
Dyjak przyśpieszył, dokładnie stawiając stopy. Uważał, że na chodniku są miejsca, na które powinien stawać, by było dobrze. Chciał przeczekać niezrozumiałe, natrętne obrazy. Obiekt widziany oczyma duszy próbował sterować swoim lotem: nieporadnie zakręcał, zwalniał lub przyśpieszał, jakby uczył się manewrowania.
Wizja znikła, ale to go nie ucieszyło, gdyż nadal czuł się podle. Doszedł do skrzyżowania; zauważył, że drzewa na skromnym pasku zieleni dzielącym jezdnie Alej prawie zupełnie straciły liście. Wszedł do sklepu spożywczego. W kolejce stały dwie starsze kobiety z siatkami. Dyjak unikał nieoczekiwanych ruchów, bojąc się naruszyć delikatną równowagę świata. Spokojnie stanął w kolejce. Wygląd tego sklepu zależał od Dyjaka. Gdy przyszła jego kolej, zdążył jeszcze powiedzieć:
– Proszę wino Regal – i rzeczywistość załamała się. Sklep stał się ciemną, pustą, zrujnowaną salą. Szyby potłuczone; z sufitu zwieszały się girlandy jakichś łachów czy pajęczyn. Na półkach pył, kawałki gruzu. Wokół panował półmrok. Dyjak zacisnął szczęki, aż zęby zgrzytnęły; przymknął powieki. Chciał, aby to zniknęło i wiedział, że zależy to od jego wysiłku. Po chwili otworzył oczy, ale ponury obraz znikał opornie. Powoli, naprzeciw niego, za odtwarzającą się ladą pojawił się widmowy kształt. Przypominał szkielet, ale wkrótce potem stał się kobietą w białym chałacie i czepku na rudawych i pokręconych włosach. Sprzedawczyni podała mu butelkę. Zawahał się.
Za dużo piję… cholerne zwidy – pomyślał, jednak sięgnął do kieszeni swoich marmurkowych dżinsów, z których był dumny; wyciągnął kilka zmiętych banknotów. Odliczył i położył je na ladzie. Marudził jeszcze chwilę, więc sprzedawczyni spojrzała nań wyczekująco. Dyjak przeciągnął spoconą dłonią po przerzedzonej blond czuprynie. Zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciał kupować niczego więcej. Wsadził butelkę z Regalem do torby, obok butelki z mlekiem i wyszedł ze sklepu. Starał się nie rozglądać, w zabobonnej obawie, aby wizja nie powróciła.