Wybrancy bogow
Wybrancy bogow читать книгу онлайн
Ka?da twoja my?l mo?e zosta? pods?uchana. Nawet up?yw czasu nie ochroni przed telepatami. Tylko wybra?cy mog? si? z nimi zmierzy?. Wybra?cy Bog?w to najbardziej tradycyjna ksi??ka science fiction Rafa?a A. Ziemkiewicza, znanego publicysty i autora m.in. powie?ci Pieprzony los Kataryniarza, Walc stulecia oraz tomu opowiada? Czerwone dywany, odmierzony krok, trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzecz dzieje si? w odleg?ej przysz?o?ci na jednej z wielu skolonizowanych planet, Terei. Przed laty koloni?ci porwani ide? wolnego, autarkicznego spo?ecze?stwa, zerwali kontakty z metropoli?. Skutki okaza?y si? op?akane – rewolucyjna w?adza wyrodzi?a si? a jej totalitarne rz?dy doprowadzi?y do cywilizacyjnej katastrofy. Zbli?aj?ca si? nieuchronnie kl?ska g?odu zaostrza walk? pomi?dzy rywalizuj?cymi ze sob? frakcjami rz?dz?cych. rz?dz?cych wir wydarze? wpl?tana jest tr?jka g??wnych bohater?w: zbuntowany przeciw systemowi by?y policjant telepata, zawodowy bojownik opozycji i m?ody rockman, nie?wiadomy, ?e los obdarzy? go unikaln? w?a?ciwo?ci? umys?u.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Ale wiesz, że jeśli sobie przypomną, musisz wykonać każdy ich rozkaz? Każdy! Inaczej mają prawo cię zatłuc jak psa, bez słowa uzasadnienia. I chcesz, żebym cię wciągnął w robotę? Szregi, kurwa, to nie możesz być ty! Co się z tobą stało?
Szregi stał przy oknie z przyciśniętą do szyby twarzą.
– Zmieniłem się, Hornen. Życie nie stoi w miejscu. Wszyscy się zmieniamy.
– Gówno prawda. A ja?
– Nie wiem. – Odwrócił się powoli. – Hornen, pomóż mi. Zrób to dla mnie. Ja chcę im udowodnić, że nie jestem jeszcze ostatnią swołoczą.
– Gdybyś był, to by ci to nie przeszkadzało.
– Wiesz, Ronię kiedyś powiedziała coś podobnego…
– Ona wie?
– Nie. Nikt o tym dotąd nie wiedział. I tobie też bym nie mówił. Hornen, pomóż mi. Przecież muszę się jakoś odkuć. Przecież jestem twoim przyjacielem…
– Byłeś.
Szregi usiadł ciężko. Hornen miał wrażenie, że w oczach zaszkliły mu się łzy.
– I co kurwa, będziesz mi jeszcze płakał w mankiet?
– Nie płaczę. Ostatnio ostro piłem, to człowieka rozmiękcza… Nie potrafię tak żyć.
– Nie potrafisz? Ale sypać nas wszystkich i podpisać lojalkę potrafiłeś? – opanował się, po chwili dodał spokojniejszym tonem – Sam wiesz, że fajter nie ma przyjaciół. Ma ludzi, z którymi pracuje i nie wolno mu ich narażać. Całej reszty musi się pilnować. Sam mnie tego, do cholery, uczyłeś! Sam mi kazałeś, żebym to sobie powtarzał. Muszę się ciebie pilnować, rozumiesz? Jeśli jutro spytają cię o mnie, będziesz musiał im powiedzieć. Pękłeś – twoja sprawa, ale skoro sypnąłeś raz, możesz sypać dalej. Nie mogę ci ufać. Kurwa, jestem głupi chuj! Nie powinienem tu przychodzić. W ogóle powinienem cię chlasnąć po gardle i spieprzać. Co za cholera cię przyniosła na te schody!
– Może po to, żebyś się czegoś dowiedział. I żebyś nie zrobił tego co ja.
– Nie bój się o mnie – odetchnął głęboko, szukając wzrokiem swojej kurtki. Szumiało mu we łbie, chociaż wypił przecież tylko odrobinę piwa. – Nie widzieliśmy się w ogóle, Szregi. Szkoda, że to się stało. Możesz się śmiać, ale jak garowałem, to myślałem właśnie o tobie. Że ty na pewno trzymasz fason, więc nie mogę być gorszy. A robiłem wtedy pod siebie ze strachu.
Szregi milczał.
– Jesteś dobrym fajterem, Hornen. Powinienem być z ciebie dumny, w końcu to ja cię wciągnąłem. Jesteś dobrym fajterem. Ale nie wiem, czy jesteś dobrym człowiekiem.
– Nie masz prawa mówić, co to w ogóle jest dobry człowiek. W ogóle nic nie masz prawa mówić, Szregi. Na korytarzu rozległy się kroki. Trzask drzwi.
– No, jestem – Ronię niemal wbiegła do pokoju, niedbale zamykając za sobą drzwi. Przejęta i zaaferowana, ściągnęła płaszcz, wieszając go przy drzwiach. Boże kochany, ona w ogóle nie była stąd. Nie pasowała Hornenowi do tego pokoju i do słów, które w nim padły.
– Słuchajcie, coś się dzieje na mieście – mówiła. – Zupełny obłęd. Gęsto od gliniarzy, aż dziwne, że się ze sobą nie zderzają. Nie wiem, co to jest, jeszcze nigdy się tak nie wyroili, i to na noc… Coś się stało? – spytała, przyglądając im się uważnie.
Hornen pochwycił rozpaczliwe spojrzenie Szregiego.
– Wspominaliśmy trochę stare dzieje – powiedział. – Stąd ten grobowy nastrój. Muszę już iść. Dziękuję ci za gościnę. Chciałbym, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali.
– Posłuchaj… – zawiesiła głos. Nie przedstawił jej się dotąd.
– Hornen – powiedział, uświadamiając sobie niejasno, że znów popełnia błąd. Nie był w stanie policzyć, który to już dzisiaj. Ale tym razem ta świadomość nie płynęła z odczuć. To rozsądek.
– Posłuchaj, Hornen. Nie wiem, czy masz ochotę się z nimi spotykać. Naprawdę coś się tam dzieje. Chodzą po sześciu, całe niebo pełne pancerek.
– Muszę iść. Nic nie poradzę.
Ten poważny, pełen rozsądku głos zupełnie nie pasował mu do dziewczyny. Obróciła się do Szregiego, jakby chciała powiedzieć „nie pozwól mu”. Ale Szregi milczał, odwrócony plecami.
– Zrobisz jak chcesz, wiem… Ale możesz u mnie zanocować. Ja się prześpię w kuchni.
No, nieźle żeś nababrał, Hornen. Dać ci coś do ręki. Sentymentalny szczeniak. Zachciało się wspominać stare czasy. Sayen wiedział, co mówił, miałeś się zbunkrować i czekać na flajter. Niech cię szlag, ale żeś naplątał.
Stał, czując kompletną pustkę w głowie. Nawet nie uświadamiał sobie, że przez dłuższą chwilę patrzył Ronię prosto w oczy. Patrzył, jakby spływał na niego z tych oczu jakiś błogi spokój.
– Właściwie – mruknął wreszcie – jestem umówiony na rano. Gdybyś była tak dobra…
Ronię zaśmiała się, szarpiąc lekko jego kurtkę.
– Zdejmij to, zgrzejesz się. Do rana jeszcze kawał czasu.
Rozdział 11
„Komisja karna w Amsterze, na wniosek Biura Ekonomicznego, podjęła decyzją o wymierzeniu surowych kar winnym zaniedbań w zaopatrywaniu służb agrotechnicznych w środki owadobójcze.”
(serwis informacyjny TTI)
Wonden wracał. Wracał z bardzo, bardzo daleka. Spoza końca świata. Zza tej granicy, za którą ludzie rozpływają się z wolna i pozostaje z nich tylko sam sens, sama istność ich życia. Ból. Wiara. Strach. Miłość. Tylko tyle i aż tyle. Odrobina, którą każdy nosi w sobie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Nie wiedział, jak długo tam pozostawał. Według miar świata, do którego wracał, nie minął nawet dzień. Ale tam, gdzie trwał w rozpłynięciu, w rozcierpieniu, w oraz wokół tego… Brakowało słów w ludzkim języku, skrojonym do nazywania faktów i rzeczy, nie było na to odpowiednich pojęć wśród tych, które przywykł żywić we własnej głowie. Przeszedł przez ogień, który wypalił go aż do głębi. Ale Wonden nie spłonął. Przetopił się. Stał się ogniem. Więc od chwili, gdy poczuł, że wraca, milczał. Ten świat nie należał już do niego. Nie należało już do niego ciało, okryte sterylną bielą i oplecione dziesiątkami kabli. I on nie należał już do tego świata. Ciągle znajdował się jeszcze tam. I zarazem leżał w przestronnym, antyseptycznym pomieszczeniu, otoczony dziesiątkami aparatów, pośród stalobetonowych ścian gmachu szpitala. Pozwalał się dotykać, faszerować zastrzykami, przekładać z łóżka na łóżko. Nie reagował. Czuł się teraz obco w zbyt małym ciele. Przeszedł przez granicę światów i, zawrócony z drogi, tkwił jeszcze na niej, pozostając równocześnie po obu stronach. Nabierał sił, by przejść znowu, ale tym razem już inaczej – nie przypadkiem, mocno, raz na zawsze. Dla tego tu świata już był w połowie umarły. W tamtym mógł jeszcze coś zrobić.
– Wonden? Wonden, to ja, Tonkai. Czy ty mnie słyszysz? Wonden, słyszysz mnie?
Nie można tego tak nazwać, kapitanie. Czuję cię, widzę cię na wylot. Wiele rzeczy widzę teraz ostro i wyraźnie. Gdybyś miał taki dar, na pewno wiedziałbyś jak go wykorzystać. Ale ja nie wiem. Otarłem się o światłość, o to coś, co trzyma jeszcze świat w karbach i nie pozwala mu znikczemnieć do końca, choć według wszelkiej ludzkiej mądrości znikczemnienie powinno nastąpić już tysiące lat temu. Ale nie dotarłem do światła, musiałem się cofnąć. I wiem teraz więcej, niż żywi, ale nie wiem nic. Nie widzę drogi. Nie widzę, czego mam się trzymać. Dlatego czuję się tym wszystkim przyciśnięty i obezwładniony, nie potrafię unieść daru. Gdybyś umiał dostrzec świat w taki sposób, jak ja go widzę… Może lepiej, że nie potrafisz.
– Wonden, słyszysz mnie?
– To na nic, panie kapitanie. Nie reaguje zupełnie. Organizm funkcjonuje prawidłowo, ale mózg…
– Tak?
– Trudno mi to wytłumaczyć. Najlepiej byłoby chyba powiedzieć, że jest wyłączony. Encefalogram rejestruje silną aktywność w ośrodkach podkorowych, z tym, że jest to aktywność dość dziwna. Zupełnie dla nas niezrozumiała.
Tak, w waszym języku można to i tak określić.
– Z naszego punktu widzenia ten człowiek jest rośliną.
– Ma jakieś szansę?
Lekarz bezradnie rozkłada ręce.
Stoisz nade mną, kapitanie i widzę każdą twoją myśl. Gdybym wiedział wcześniej, znienawidziłbym cię. Teraz już nie jestem zdolny do nienawiści. Może zbyt blisko byłem światła, a może tutejsze sprawy za mało mnie już obchodzą. Jeśli wmieszam się do nich, to ani z nienawiści, ani z rozsądku. Może dla tego światła, od którego mnie odrzucono. Może dzięki temu opuszczę moje ciało i ten świat.