Letni deszcz. Kielich
Letni deszcz. Kielich читать книгу онлайн
To mia?a by? po prostu grabie? jego ?ycia, kt?ra raz na zawsze zapewni Twardok?skowi dostatni? staro?? na po?udniowych wyspach, z dala od intryg bog?w i szlacheckiej rebelii. Niestety, zb?jca zd??y? zasmakowa? w kompanii szlacheckich pan?w braci i szczerze podziela ich zami?owanie do bitki, wypitki i ob?apki. Znaj?c zajad?o?? i dum? swoich nowych kamrat?w, wie te? doskonale, ?e zechc? pom?ci? zniewag? i na wie?? o zrabowaniu skarbca kap?an?w w ?lad za z?odziejem pu?ci si? kilka setek szabel. Waha si? wi?c i kr?ci, a? nieoczekiwanie z pomoc? przychodzi mu knia?, kt?ry akurat postanowi? zbrojnie zdusi? powstanie. Kiedy szlachta szykuje si? do wielkiej bitwy, zb?jca cichaczem wyrusza po wyt?sknione bogactwo. Nie przeczuwa jednak, ?e Ko?larz tak?e odrzuci? wszelkie powinno?ci, pozwalaj?c, aby poch?on??a go kohorta martwych w?adc?w. Teraz powraca w rodzinne strony na czele nieludzkich wojownik?w, kt?rzy za nic maj? zaszczyty i bogactwo, a ?akn? jedynie zniszczenia i mordu. Powstrzyma? mo?e go tylko Szarka, kt?ra – sp?tana moc? cudownej wody ze ?r?d?a ?mij?w – wci?? ?ni na dalekiej P??nocy, usi?uj?c pozna? przyczyn? swego przybycia do Krain Wewn?trznego Morza.
Zapewne jednak nie jest ni? ratowanie z opa??w zb?jcy Twardok?ska…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Bogoria ich w karby weźmie – poddał stary. – Ma powody znaczne, aby Pomorców nienawidzić.
– Jeno kto weźmie w karby Bogorię? – prychnął zbójca. – Dość, że hyr po okolicy pójdzie o kupcu tłustszym, który poprzez okolicę ciągnie, a precz z wojenki ucieknie, by się grabieżą nacieszyć i łupu nabrać.
Siwowłosy szlachcic łypnął na niego z przyganą.
– Nie lekceważcie Bogorii. Jest wprawdzie facecjonista i człek w obejściu łatwy, ale też wojownik straszliwy, zaciekły i przemyślny jak rzadko. I nie odtrącajcie go zbyt łatwo, jeśli zechce was wesprzeć, bo za nim całe Wilcze Jary staną.
A juści, pomyślał kwaśno zbójca. Jakby wilczojarska szlachta mogła powstrzymać pochód Wężymorda. Ot, zjadą się panowie, radzić będą, głowami trząść i za szable chwytać, a potem rozlezą się z niczym. Jak zwykle. Jeśli nawet zbiorą się łaskawie ze trzy chorągwie i przeciwko Pomorcom pociągną, na widok regularnego kniaziowskiego wojska cichaczem uciekną z pola albo – co jeszcze gorsze – wyjdą ich naprzód witać gorzałką i chlebem. Nie, wilczojarskiej szlachcie nie zamierzał zbójca ufać. Nie po Debrzy.
Nie moje strapienie, ofuknął się, choć przecież przywykł do starego szlachcica, cenił go i szanował. Ale Wilcze Jary poradzą sobie, pocieszył się w myślach. Jak zwykle. Wnet pierwszy patriotyczny zapał minie i hreczkosieje pokornie wrócą do domowych swarów. Znów będą na gościńcu łupić, siwuchę żłopać, z czeladzią się zajeżdżać i procesować o miedzę. Kto wie, może sobie nawet do gardeł skoczą, zanim pierwszy z ludzi Wężymorda nogę w okolicy postawi.
– Toż gadaliście, że tymczasem sam się gorzałką wspiera. Jaki więc z niego pożytek? – zakpił.
– Zanim dnieć zaczęło, ruszył objeżdżać co znaczniejszych posesjonatów – powiedział powoli Pleskota. – Wojska do obozowiska chce ściągać.
– Choćby całe Wilcze Jary na koń siadły, jeszcze za mało będzie – odparł zbójca któremu nagle zaświtała we łbie doskonała wymówka, aby wyruszyć na południe po kamratów. – Nadto piechoty nam trzeba, łuczników, jazdy cięższej. A czasu braknie, by ich więcej uzbierać. I gotowizny. Bo Kostropatka prędzej zdechnie, niż mnie do skarbca dopuści.
– Trochę się po okolicy zbierze.
– Za mało. – Zbójca potrząsnął głową. – Siedzimy na półwyspie jako niedźwiedź w matni. Mieli nas Zwajcy od morza wspierać, lecz bez Suchywilka ni o piędź się nie ruszą. Tak mnie się zdaje, że tylko na sobie możemy polegać. A to niewiele.
– Nie kraczcie dłużej jak wrona. – Pleskota zniecierpliwił się.
Zbójca podrapał się po zarośniętym policzku.
– Tak sobie wszystko we łbie układam i zbieram – wyjaśnił. – I jedno mi wychodzi. Muszę do Wiergów jechać, Kościeja o pomoc prosić.
W istocie jednak nie trapił się wcale obroną Wilczych Jarów. Oby stary łajdak zgodził już najemników, strapił się przelotnie. Bo nader szybko poszło. Szybciej, niż śmiałem oczekiwać.
– Kogo innego poślijcie. – Pleskota nie krył niezadowolenia. – Wyście tu nam potrzebni.
– Kościej człek ostrożny, innemu nie zaufa – odparł zbójca spiesznie. – Nie, mus mi jechać co prędzej. Najlepiej jeszcze dzisiaj.
– Przecie za słabi jesteście! – żachnął się szlachcic. – Na nogi się nie dźwigniecie, nie mówiąc już o podróży.
– Et, byle na koń usiąść – rzekł rześko zbójca. – Jakoś będzie. No, co tak stoicie? – ponaglił Pleskotę, wyciągając ku niemu ręce. – Pomóżcie mi.
Stary potrząsnął karcąco głową, jednak usłuchał. Stękając ciężko, Twardokęsek zdołał wstać i przyodziać się jako tako. Starał się nie pokazać po sobie bólu, lecz przypalone boki bolały niezmiernie i wnet musiał przysiąść na stołku.
– Daleko nie zajedziecie. – Szlachcic wyraził głośno zbójeckie obawy. – Rany się wam otworzą. W pierwszej karczmie zlegniecie…
– Albo i nie.
Zbójca aż podskoczył, słysząc znienacka głos Szydła.
Karzeł miał paskudny zwyczaj podkradać się niepostrzeżenie. Stał teraz przy progu i szczerzył się obrzydliwie. Zza jego pleców wyglądał Chąśnik – miał osobliwy wyraz twarzy i popatrywał niepewnie ku zbójcy. Nic dziwnego, że się wstydzi, skonstatował cierpko zbójca. Przecie ktoś musiał się w tej karczmie o planie wygadać.
– Czego chcecie? – burknął.
– Pono ku Książęcym Wiergom jechać zamierzacie – powiedział karzeł. – Pomóc zatem chciałem.
– A jak? – spytał cierpko zbójca. – Będziecie szydzić i jęzorem mnie nękać, aż do zdrowia przyjdę?
– A tak. – Niziołek przesadził kilkoma susami izbę i bez żadnej racji zdzielił zbójcę przez gębę trzcinką, co ją w ręku trzymał.
Niewiele myśląc, Twardokęsek pochwycił pokurcza za kołnierz kubraka, uniósł i potrząsnął nim sierdziście. Byłby jeszcze o powałę nim wyrżnął, ale Szydło wyciągnął palec i odezwał się karcąco:
– No! Starczy.
Zbójca opuścił go na ziemię, dysząc ciężko z wściekłości. A potem nagle zrozumiał i dech zaparło mu ze zdumienia. Ból zniknął bez śladu. Niepewnie pomacał się pod kubrakiem. Pod palcami poczuł świeżą, zdrową skórę. Wzdrygnął się ze strachu.
– Teraz możecie ruszać – powiedział chełpliwie karzeł. – Jak przyobiecałem.
– Tyle że z Książęcymi Wiergami kłopot będzie – odezwał się od proga Chąśnik.
Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie i nagle spojrzenia wszystkich obróciły się w stronę Pomorca.
– Kościej ubit – powiedział w głuchej ciszy grasant.
