Agent Do?u
Agent Do?u читать книгу онлайн
Na pytanie, ile jest 6 x 6, mo?na czasem us?ysze?: 66.
Wys?annicy Piek?a s? w?r?d nas, koniec ?wiata ju? blisko!
Agent Do?u ujawnia teczk? TW 0001.
Meff Fason by? normalnym, lubi?cym si? zabawi? facetem. Pracownikiem dobrze notowanego na gie?dzie konsorcjum, specjalist? od opakowa? do opakowa?. Do dnia, kiedy si? dowiedzia?, ze jest ostatnim przedstawicielem diabelskiego rodu i ?e jego matka, Abigail, by?a w prostej linii potomkini? jednej ze spalonych w Salem czarownic. Chc?c wype?ni? historyczn? misj?, odszukuje innych ‘u?pionych’ agent?w Do?u: Drakul?, barona Frankensteina, ostatniego ?yj?cego wilko?aka, powi?zan? z ruchami kontrkulturowymi topielic? i pokracznego gnoma o imieniu Mister Priap. I razem z nimi przygotowuje ludzko?ci Rozwi?zanie Ostateczne.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Mamy lokatora – zawołał – strząśnij tę poczwarę!
Akurat z niemałym trudem udało się kierowcy ustawić pojazd zgodnie z ogólną cyrkulacją. Przystąpił więc do prób pozbycia się, intruza, który przykucnął na dachu i dla postronnego obserwatora przypominał zająca usiłującego kopułowa ć z żółwiem.
Gwałtowne ruchy kierownicą, chociaż doprowadziły do klaksonowych protestów pozostałych użytkowników drogi, nie wywołały na pasażerze na gapę żadnego wrażenia. Przywarł mocniej, usiłując wbić ostre zęby w dach wozu. Jednak solidna i śliska blacharka stawiła zdecydowany opór.
Albinos wyciągnął spluwę.
– Oszalałeś, nie wolno nam! – krzyknął Pucołowaty.
– W obronie własnej?! Nie mamy innego wyjścia. – Precyzyjnie obliczył miejsce, w którym musiał być środek brzucha dachowca, i strzelił.
Nie docenił przeciwnika. “Turek", który, jak wiemy, potrafił dowolnie przekształcać swe ciało, rozsunął mięśnie, tak gładkie, jak i poprzecznie prążkowane, i przez powstały otwór puścił kulę, która przeszła na przestrzał, nie wyrządzając mu najmniejszej szkody.
– Charakternik, kule się go nie imają! – zawołał białowłosy.
– A wziąłeś te poświęcone?
– Wziąłem zwykłe.
– No to trzymaj się dobrze.
Pucołowaty gwałtownie zahamował, doprowadzając w sposób kontrolowany do tego, co w przypadku niekontrolowania staje się ostatnim wyczynem niewprawnych kierowców. Wóz wpadł w poślizg, wyleciał z szosy, dachował dwukrotnie, aby stanąć znów na kołach i wrócić na szlak.
Jeśli na dachu znajdował się ktokolwiek, musiała zostać z niego mokra plama. Aliści czarny, nie w ciemię bity, w momencie poślizgu wykonał umiejętny skok na bok. Przekoziołkował kilkadziesiąt metrów, ale nawet wśród koziołków potrafił ominąć przydrożny słupek i wylądować na krzaku, dość wprawdzie kolczastym, ale elastycznie hamującym impet.
– Udało się! – ucieszył się pucołowaty okularnik i dodał spoglądając na wiszące w pasach bezwładne ciało Meffa: – Straciłeś sporo emocji, braciszku.
Tak czy owak zyskali nad goniącymi parę minut. Oczywiście, nie była to wielka przewaga. Tymczasem droga wpadła w niewielki lasek.
– Zwolnij – powiedział Albinos odpinając pasy Fawsona.
Nieprzytomny mężczyzna wypadł z wozu i zsunął się w zarośnięty rów.
– Świetnie! Jest zupełnie niewidoczny. Prędko go nie znajdą!
– Chcesz go tak zostawić? – zawołał prowadzący.
– A masz jakieś lepsze rozwiązanie? Tamtym nie uciekniemy, a przede wszystkim posłuchaj…
Z breloków przy zegarkach odzywał się wysoki dźwięk harfy, znany każdemu pracownikowi ich firmy. Nakaz bezwarunkowego powrotu do bazy.
Czarni dopadli ich w pół godziny potem przy stacji benzynowej. Profilaktyczne serie oddane w opony unieruchomiły i tak mocno poturbowaną “renówkę". Albinos i Pucołowaty wyszli z rękami uniesionymi do góry.
Napastnicy przeszukali wóz. Daremnie.
Anita, obserwująca ich z mercedesa, obawiała się, że kolorowi zamordują porywaczy, ale widocznie obie strony obowiązywały jakieś umowy i ograniczenia w działaniu, bo zadowoliwszy się serią niewybrednych przekleństw, na których dźwięk policzki obu pracowników pokryły się dziewczęcymi rumieńcami, pseudo – Algierczycy wrócili do mercedesa.
– A gdzie wasz podopieczny? – zapytała Anita trzech mocno niezadowolonych “kolorowych".
– Znajdzie się – odpowiedział Berber. Turek milczał, w automacie kupił trzy porcje lodów i obecnie smarował nimi liczne pokłute i pokaleczone zakątki ciała.
– To ja może wysiądę – zaproponowała dziewczyna, najwyraźniej syta wrażeń.
– Po wszystkim odwieziemy panią z powrotem na lotnisko – stwierdził ten najbardziej przypominający Algierczyka.
Szpakowaty przyjechał po obu amatorów indywidualnych działań dopiero po dwóch godzinach, ugrzązł w korkach zwiastujących rozpoczęcie godzin szczytu komunikacyjnego. Nie rzekł im ani słowa zarzutu, może dlatego, że oczekując na jego przyjazd, Albinos i Pucołowaty przezornie postarali się o dwie włosiennice, dyscyplinę oraz odrobinę popiołu celem posypania głów.
Koziołki i podmokły rów podziałały na Meffa lepiej niż najbardziej troskliwy anestezjolog. Ocknął się z uśpienia, obolały wstał na nagi i kusztykając ruszył w stronę lasu. Nie wiedział, co się stało, ale rozsądek podpowiadał mu, że najlepiej zrobi szukając odpowiedniego ukrycia.
Przeszedł lasek, po drugiej stronie znajdowała się jakaś wioska. Kilkanaście domków, kościółek. Wytworne ubranie Fawsona wyglądało jak wyjęte psu z gardła, policzek miał obtarty, kolano spuchło. Idąc w stronę zabudowań wiedział już, co zrobi. Pójdzie do kościoła! Lepiej późno niż wcale. Jego ateistyczny pogląd na świat rozsypał się jak pęknięta makówka. Pójdzie do kościoła! Zwierzy się pierwszemu lepszemu księdzu. Wyspowiada… Gorączkowo próbował sobie przypomnieć tekst pacierza, odmawianego niekiedy przez Marion, która, zanim po raz pierwszy dopadł ją na biurku, była przyzwoitą dziewczyną z dobrej katolickiej rodziny sklepikarzy i artystów. Kiedyś, gdy wybrali się razem na wycieczkę, próbowała go nawet nawracać, ale obrócił propozycje, w żart.
Doszedł wreszcie do kościoła, szybko wbiegł na schodki i nagle padł. Na moment go ogłuszyło. Jego głowa zderzyła się z niewidzialnym murem o elastyczności sztucznego tworzywa. Spróbował ponownie. Daremnie. Wokół świątyni ciągnęła się całkowicie przeźroczysta ściana, uniemożliwiająca wstęp.
Skrzypnęły zawiasy, drzwi uchyliły się i z kościółka wyszła mała ciemnowłosa dziewczynka. Przeszła, obok Meffa i uśmiechnęła się przyjaźnie. Z jej twarzy emanowała pogoda i spokój. Usiłował przedostać się w tym samym miejscu. Znowu ściana!
Teraz dotarło do niego to, czego nie przyjmował, nie chciał i nie mógł przyjąć do wiadomości przez ostatnią dobę. Klamka zapadła. Podpisał. Zaprzedał się. Strach uniósł mu włosy na głowie, a uszami duszy posłyszał chlupot rozżarzonej lawy. Jednocześnie dobiegł go własny krzyk:
– Nie chcę być diabłem! Nie chcę być diabłem! Boże, ratuj!
Z głuchym łoskotem zatrzasnęły się wrota świątyni. Fawson usiłował klęknąć, ale nie mógł, tak jakby jego ciało otoczył gorset, usta, które składał do modlitwy, ciskały wulgarne złorzeczenia. Obrócił się. Trójka “opiekunów" oczekiwała, oparta o stojącego mercedesa. Najczarniejszy z “cerberów" machał znajomym pakietem piekielnej korespondencji. W głębi siedziała piękna z dworca lotniczego. Ona też? Zrezygnowany ruszył w kierunku wozu. A co miał robić?