Popiol i kurz. Opowieic ze iwiata Pomiidzy
Popiol i kurz. Opowieic ze iwiata Pomiidzy читать книгу онлайн
Jaros?aw Grz?dowicz wybra? sobie troch? dziwn? i bardzo irytuj?c? strategi? pisarsk?. Zamiast zaspokoi? ciekawo?? sfrustrowanych czytelnik?w, ci?giem dalszym rewelacyjnego Pana Lodowego Ogrodu zdecydowa? si? na literacki skok w bok. Wydany niedawno Popi?? i Kurz to rozwini?cie pomys??w i ?wiata zarysowanych w opowiadaniu Obol dla Lilith, kt?re ukaza?o si? niegdy? w zbiorze Demony (i kt?re do??czono teraz do ksi??ki w formie prologu).
Gdzie? mi?dzy Niebem a Piek?em istnieje ?wiat Pomi?dzy – ponure miejsce, po kt?rym b??kaj? si? zagubione dusze i demony. G??wny bohater – ekscentryczny profesor etnologii – posiad? dar przenoszenia si? tam we ?nie i odsy?ania dusz w za?wiaty. Nie robi tego jednak za darmo – niczym mityczny Charon pobiera od swoich "klient?w" op?aty w postaci informacji o ukrytych za ?ycia kosztowno?ciach. Pewnego dnia umiera jego przyjaciel – zakonnik Micha?. Jak si? p??niej okazuje, za jego ?mierci? stoi pewna sekta zainteresowana ?wiatem Pomi?dzy.
Fabu?a nie powala ?wie?o?ci?. Je?liby na jednym biegunie postawi? wr?cz fanatycznie szukaj?cego oryginalno?ci Dukaja, to na drugim znalaz?by si? pos?uguj?cy si? znanymi wszystkim w?tkami i kliszami Grz?dowicz. W tym wypadku to jednak nie zarzut – autora Ksi?gi jesiennych demon?w mo?na by por?wna? do DJa remixuj?cego stare hity tak, ?e powstaje nowa, porywaj?ca jako??. Wida? to by?o wyra?nie w Wilczej Zamieci, gdzie wojenna historia przenika?a si? ze skandynawsk? mitologi? albo w – b?d?cym po??czeniem klasycznych heroic fantasy i hard science-fiction – Panu Lodowego Ogrodu. Tym razem mamy co? pomi?dzy intryg? a'la Kod da Vinci, horrorem a mroczn? ba?ni? kojarz?c? si? miejscami z filmami Burtona. Co? w tym jednak zgrzyta, poszczeg?lne elementy nie chc? si? zaz?bia? a obraz pozostaje niesp?jny. ?wiat Pomi?dzy wydaje si? by? przekombinowany i prze?adowany, ot taka rupieciarnia – komiks, ezoteryzm, ?wiadome ?nienie, wojna ?wiatowa, historyczne spiski, dziwaczne zasady walki. Gdyby to by? film, mo?na by powiedzie?, ?e za du?o w nim efekt?w specjalnych, w dodatku kiczowatych i topornych. U?miech politowania wywo?uje scena z nag? wied?m? jad?c? na motorze. Czy?by autor przed przyst?pieniem do pisania ogl?da? zbyt du?o grafik Luisa Royo?
?mia?o mo?na uzna? Grz?dowicza za lingwistycznego minimalist?, chocia? brakuje mu jeszcze troch? do Vonneguta. Pisze prosto, przejrzy?cie i bardzo efektownie. Rzadkie, ale trafne ?rodki stylistyczne powtarzane jak mantra frazy (w tym wypadku "popi?? i kurz") buduj? sugestywny i wci?gaj?cy klimat. To si? po prostu czyta. W ko?cu mamy do czynienia z literatur? rozrywkow?. Tym razem jednak przymiotnik ten zaczyna mie? znaczenie pejoratywne. Powie?? wydaje si? by? b?aha, zbyt lekka w por?wnaniu z poprzednimi dzie?ami Grz?dowicza. Zawiedzie si? ten, kto liczy? na powt?rk? nastroju z Ksi?gi Jesiennych demon?w. Popi?? i kurz to zupe?nie inny horror pozbawiony tego ci??aru emocjonalnego, tego wejrzenia w ludzk? psychik?. To horror akcji, w kt?rym licz? si? przera?aj?ce zjawy i ponure krajobrazy. Ma?e echa debiutu Grz?dowicza wracaj? w ?rodku historii, podczas spotkania z wdow?, ale nostalgiczna atmosfera szybko zostaje rozwiana przez odg?osy strzelanin. Nawet posta? g??wnego bohatera – outsidera pr?buj?cego normalnie ?y? – nie wydaje si? by? dramatyczna. Jego pr?by powrotu na ?ono spo?ecze?stwa maj? charakter komediowy. To bardziej heros z komiksu ni? cz?owiek z krwi i ko?ci.
Grz?dowicz jest artyst? poszukuj?cym i mo?e ?wiadomie zapu?ci? si? w rejony skrajnie pulpowej fantastyki. Mo?e chcia? te? zaspokoi? g??d oczekuj?cych na drugi tom Pana… czym? lekkostrawnym. Niestety, zamiast tego mocno zaniepokoi?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Zatkało go.
– To normalna dziewczyna. Żaden demon.
– Kiedyś tak. Jednak kiedy człowiek poddaje się najgorszym uczuciom – nienawiści, zawiści, złości, wpływa na ten świat. Zwłaszcza kiedy kieruje te uczucia na innego człowieka. Widziałeś te dziwaczne stwory, które biegają tu po murach, małe, pokraczne, chowają się jak szczury, kiedy przechodzisz? Te, na które polują koty? To myślokształty. Mówiłem ci, że tu nawet przedmioty mają dusze. Uczucia też. Te stwory powstają właśnie dzięki złym myślom. Rodzą się z nienawiści. Czasami jednak człowiek robi to obsesyjnie, w każdej minucie, spala na to całą energię. Wtedy otwiera się na zło. Chce pomocy, żeby niszczyć. Nie może zniszczyć fizycznie, więc próbuje mentalnie. I czasami zdarza się, że coś przychodzi, żeby go wykorzystać. Zazwyczaj to po prostu demon. One chcą przejść do naszego świata i jeżeli mają jakąś możliwość, wciskają się do ciała człowieka, który daje na to przyzwolenie i przejmują nad nim kontrolę. To nawiedzenie. Tak też stało się z twoją byłą. Tylko że ona przyjęła samą matkę demonów.
Jest wiele legend o Lilith. Mówi się, że była po prostu nieszczęśliwa i została niesprawiedliwie potraktowana. A według innych, była wściekłą suką, która wolała gzić się z diabłami i od początku nienawidziła swojego męża. Miała go za nudnego nieudacznika. Patronka małżeńskich konfliktów, intryg, wrogości i nielojalności, przekonana, że to ona zawsze ma rację. Podobno została przeklęta i teraz rodzi kolejne demony, żeby zemścić się na rodzie Adama. Wieczna mścicielka, karząca za męską niestałość, za wszelkie przywary, za upodobanie do przygody, za to, że mężczyzna nie słucha, nie interesuje się, nie zapewnia, czepia się, pali, śmierdzi, ogląda mecze, za to, że jest mężczyzną. Brzmi znajomo? Twoja Dorota gotowa była zwalić ci na łeb samo piekło, byle tylko się zemścić, i tak się stało.
A teraz ma Magdę.
– Dorota ma duszę Magdy?
– Nie. Ona nawet sobie nie zdaje sprawy z tego, co robi. To Lilith przez nią działa.
– Co chcesz zrobić?
– Wchodzimy, zabieramy Magdę, przeprowadzam ją, wiejemy do domu. Teoretycznie.
Alderon roześmiał się gorzko.
– Nie musisz iść, jeżeli nie chcesz. – powiedziałem do niego.
– To raczej moja robota. To ja tu jestem błędnym rycerzem, ty jesteś tylko psychopompem – najemnikiem. Pewnie, że idę.
Nad miastem podniósł się szum. Miliony szeptów, chichotów, zawodzenie, wszystko to zlało się w jeden pomruk. Na ścianach budynków zaczęły nagle mrowić się myślokształty, ulicami przebiegały grupki ghuli, skeksowie, szczękacze i mnóstwo innych stworów, na które jeszcze nie wymyśliłem nazw. Wyglądało to, jakby leśne zwierzęta uciekały przed pożarem lasu. Alderon wstał z ławki.
– Co się dzieje?
– Wyczuła go – powiedziałem. – Nadchodzi. Nie mamy czasu.
Szliśmy obok siebie, Alderon z obnażonym rapierem i zdjętym płaszczem w drugim ręku, ja z kordelasem w dłoni i lufą obrzyna opartą o ramię, a Paweł z tyłu, rozglądając się trwożnie, z gołymi rękami.
Budynek wyglądał normalnie i cicho.
Nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi na klatkę schodową.
– Kiedyś tu mieszkałem – szepnął mój siostrzeniec.
Na klatce schodowej pachniało stęchlizną, wszędzie unosił się popiół. Było cicho.
Otworzyłem drugie, wahadłowe drzwi i wleźliśmy na trzy skeksy.
W jednej chwili spokój prysł, a zapanował chaos. Alderon machnął furkoczącą peleryną, błysnął rapier, ja wystrzeliłem z obu luf naraz. Nad tym wszystkim wzniósł się grzmiący syk wściekłych skeksów i wrzask mojego siostrzeńca.
Zwyciężyliśmy. Alderon krwawił świetlistymi kroplami i, kaszląc, opierał się na poręczy schodów, ja usiadłem na stopniu, kordelas wyleciał mi z dłoni. Na nogawce nad kolanem rozlewała mi się świecąca jak neon plama.
Z zewnątrz narastał szmer. Szły tutaj.
– Nie ma czasu – stęknąłem, wyrzucając z luf pełne łuski i ładując dwie puste. Szliśmy na górę. Stopień po stopniu.
Na podeście czekały na nas modliszki, jak rzeźby z rtęci. Bezokie łby odwracały się do nas, jeden po drugim, rozległ się suchy grzechot, jak od rozzłoszczonego grzechotnika.
Wystrzały, wściekły wrzask, świst ostrzy.
Mieliśmy wprawę, ja i Alderon. Rutyna. Byliśmy w tym dobrzy.
Paweł zatrzymał się.
– Tu nie było takich sal – wyszeptał. – Nie było takich spiralnych schodów, ani kolumn. Pomyliliśmy budynki.
– To tylko Ka – uspokoiłem go. – Lilith zmienia budynek pod swój gust.
Po ścianach zaczęły przemykać pierwsze myślokształty, jak małe ośmiornice ulepione ze smoły. Czas naglił.
Kolejny podest, kolejna bijatyka, więcej naszej świecącej krwi na ścianach i podłodze.
Dotarliśmy na miejsce.
Ściana obrosła spiralnymi kolumnami i gargulcami, ale drzwi zostały te same. Banalne, obite drewnem, z tabliczką i dzwonkiem.
Paweł stał przed nimi i nie mógł się ruszyć. – Naciśnij klamkę – warknąłem. – To łatwe. Na dole słychać było szuranie wielu nóg. Mieszkanie za drzwiami wyglądało zwyczajnie. Mgliste, mdłe Ka ukazywało zwykłe meble, krzesła i stoły.
– Dlaczego tu jest normalnie? – spytał Paweł.
– Ty to sprawiasz. To były twoje rzeczy. Znają cię.
Dorota spała w sąsiednim pokoju. Leżała z brzegu łóżka, mglista i niewyraźna. Filigranowa blondyneczka. Włosy koloru brudnej słomy były rozsypane na poduszce. Obok, jak przytulanki, leżały gliniane figurki. Były ostre i wyraźne. Należały do świata Pomiędzy, nie było po nich śladu po tamtej stronie.
– Zabieraj to! – krzyknąłem. Paweł posłusznie rozpiął koszulę i zaczął wpychać figurki za pazuchę.
– Co to jest?
– Potem!
Sylwetka leżącej na łóżku dziewczyny zrobiła się nagle wyraźniejsza. Przekręciła się na plecy sennym ruchem i nagle rozłożyła szeroko nogi. Jej brzuch raptem wydął się jak balon i zaczął rytmicznie falować. Patrzyliśmy w milczeniu jak urzeczeni. Filigranowa, niepozorna blondyneczka.
Jej ciało nagle wygięło się jak łuk, pod skórą naprężyły jej się wszystkie mięśnie, nogi wbiły się piętami w materac. Spomiędzy jej ud chlusnęła struga mętnego osocza i wyślizgnęło się coś splątanego, owiniętego w błoniasty pęcherz. Łatwo.
Jak u kotki.
Pęcherz pękł nagle, rozcięty małymi, ostrymi jak żyletki szponami, z kłębowiska członowanych kończyn wychynął obły, lustrzany łeb.
Modliszka.
Obrzyn huknął niespodziewanie, stworzenie zmieniło się w smugę srebrnego dymu zassaną do lufy. Wyrzuciłem pełną łuskę.
Dorota otworzyła nagle oczy. Brudnożółte, z krwawymi tęczówkami. Oczy bestii. A potem wydała z siebie ogłuszający, wściekły wrzask.
I zaczęła rosnąć. Na łóżku nadal została mglista sylwetka niepozornej blondyneczki, a przed nami prostowała się wielka, smukła kobieta, o skłębionych, miedzianych włosach i płonących czerwienią oczach. Lilith.
Matka demonów.
Sięgała głową sufitu. Na wpół wspaniała, ruda dziwa, na wpół potwór. Cofaliśmy się, zbici w gromadkę, ja trzymałem bezsensownie uniesiony, śmieszny, mały obrzyn.
Alderon nagle zrobił krok do przodu i zastąpił jej drogę.
– Wiejcie! – warknął przez ramię.
– Alderon, nie! – wrzasnąłem. – Zginiesz!
– Zabieraj go i uciekaj! – odkrzyknął. – Ja już nie żyję od pięciu lat i dobrze o tym wiesz.
Sięgnął pod swój kaftan i wyjął coś, co nosił na szyi. Nie wiem, jak wyglądało, ale wiem, co to było. Może figurka z jajka z niespodzianką, może magiczny amulet, który dostał od taty. Coś, co sprawiło, że dziewięcioletni chłopiec, który wpadł na rowerze pod ciężarówkę, trzymał się życia. Nadzieja. Zerwał to z szyi i nagle cały wypełnił się oślepiającym światłem.
– Uciekajcie!
Wyszliśmy na schody. Przed zbity tłum demonów, syczących, szczerzących zęby.
– Wyjmij figurki! – krzyknąłem. Siostrzeniec posłuchał. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął terakotowy dzbanuszek. Tłum zafalował i nagle pękł. Stojące bliżej zaczęły się cofać, napierać na stojące z tyłu, a przed Pawłem utworzyła się luka. Istoty rozstąpiły się.