Miasta Pod Ska??
Miasta Pod Ska?? читать книгу онлайн
Nareszcie Czytelnicy doczekali si? kolejnego dzie?a spod pi?ra r?wnie ?wietnego, co niecz?sto pisz?cego autora. Jedno spojrzenie na Miasta pod Ska?? wyja?nia, dlaczego trzeba by?o czeka? kilka dobrych lat: tomiszcze to prawdziwa ceg?a, liczy sobie niemal?e 800 stron, a przecie? Marek Huberath nie ?yje samym pisaniem, ma jeszcze prac?, ?ycie prywatne.
Temu, kto zna ju? tego pisarza z jego wcze?niejszych dokona?, nie trzeba ?adnych zach?t ani reklam, poniewa? poziom wyznaczony przez dotychczasowe opowiadania i powie?ci Huberatha jest naprawd? wysoki. Jego styl jest niepowtarzalny, a przekazywane tre?ci co najmniej intryguj?ce.
A jakie? s? Miasta pod Ska??? Naprawd? ci??ko powiedzie? w kilku s?owach co? konkretnego o tej ksi??ce. Akcja rozgrywa si? w a? trzech ?wiatach. Zaczyna si? od tego, ?e bohater, Humphrey Adams, przenosi si? dziwnym korytarzem z "naszej" rzeczywisto?ci w realia rodem z Ferdydurke. Jest to pierwsze z tytu?owych miast. Adams, historyk sztuki, twardo st?paj?cy po ziemi, nie wierzy w prawdziwo?? tego, co spotyka go w owym tajemniczym przej?ciu, gdzie o?ywaj? pos?gi. Uwa?a to za sen, zreszt? wszystko na to wskazuje. W samym mie?cie atmosfera jest r?wnie oniryczna, a zdarzenia i zachowania wprost niedorzeczne, st?d te? Humphrey nie dopuszcza do siebie my?li, ?e to mo?e dzia? si? naprawd?. Za nic jednak nie mo?e si? obudzi?…
W ko?cu Adams odkrywa pewien klucz i wydostaje si? z miasta absurdu, jak?e przypominaj?cego rzeczywisto?? komunistyczn?. Przechodzi kolejny etap mi?dzywymiarowego korytarza i trafia do ?wiata, kt?ry mo?na w uproszczeniu nazwa? hard fantasy.
Wi?cej tre?ci zdradzi? ju? nie mo?na, by nie zepsu? przyjemno?ci czytania. Ksi??ka jest bowiem niesamowita. Przede wszystkim wszelkie opisy s? niezwykle szczeg??owe, co momentami mo?e nu?y?, jednak wspaniale przybli?a realia ?wiat?w, w kt?rych przyjdzie sobie radzi? Adamsowi. Nie mo?na te? nie zauwa?y? przynajmniej kilku z niezliczonych motyw?w, kt?re przywo?uje Huberath: Adam i Ewa wpuszczaj?cy do ?wiata grzech oraz wychodz?cy z raju, taniec ?mierci czy przera?aj?ce, boschowskie piek?o. To tylko niekt?re, co bardziej oczywiste spo?r?d nich.
W spos?b nieco typowy dla siebie Huberath umieszcza bohatera w naprawd? ci??kich sytuacjach, z kt?rych ten powoli acz konsekwentnie wydostaje si?, buduj?c w chorym ?wiecie w?asny k?cik z odrobin? normalno?ci i stabilizacji. Po czym, wskutek okrucie?stwa losu, traci to wszystko w mgnieniu oka i l?duje na powr?t gdzie? w okolicy dna. Te usilne starania postaci, ci?g?a walka z przeciwno?ciami oraz zbieranie i uk?adanie w ca?o?? strz?pk?w informacji przypominaj? nawet nieco te ciekawsze z gier crpg.
Adams wydaje si? by? nowoczesnym bohaterem. Racjonalny, pragmatyczny, ?wiadom tego, ?e ?aden z niego heros i posiada sporo ogranicze?, niemniej potrafi skutecznie wykorzysta? swoj? wiedz? i umiej?tno?ci. Sypia w?a?ciwie z ka?d? kobiet?, kt?ra wyrazi tak? ch??, mimo tego czuje si? zupe?nie w porz?dku, bo przecie? to wszystko "tylko mu si? ?ni".
Wypada powtorzy?, ?e Miasta pod Ska?? s? ksi??k? trudn? do sklasyfikowania, zaszufladkowania. Jest tak z?o?ona i niejednorodna, ?e nie mo?na jej zaliczy? do gatunku innego ni? "huberathowy". Z pewno?ci? zadowoli mi?o?nik?w prozy tego autora, jak r?wnie? og?lnie poj?tej fantastyki. Mo?na nawet ca?kiem ?mia?o stwierdzi?, ?e powinna trafi? te? do umys??w i w gusta czytelnik?w tak zwanego mainstreamu. Pomyli?by si? jednak ten, kto pomy?la?by, ?e to ksi??ka komercyjna, bo nie jest to pozycja ?atwa. A czy przyjemna? To ju? trzeba samemu oceni?. Pewne jest, ?e Huberath stworzy? dzie?o wielkie, stoj?ce o poziom wy?ej od standardu. Tu nie tylko czytelnik wyznacza poprzeczk? ksi??ce, ale i ona stawia pewne wymagania odbiorcy. Kto je spe?ni, nie zawiedzie si?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Bethmann spojrzał na jego robotę z wahaniem. To mogła być niepotrzebna dekonspiracja. Sam jednak dobył gladiusa.
– Myślę, że skoro potrafili wznieść miasto, to ani kusza, ani miecz nie stanowią dla nich sensacji. Za mną marsz – rzucił.
Delikatna aureola z płomieni omiotła ich sylwetki. Wszystko rozjarzyło się wokół, rozzłociło.
Płomienie jednak parzyły coraz bardziej. Bethmann zasłaniał oczy ręką. Coraz głębiej wdzierał się w ognistą ścianę. Przyśpieszył, chciał jak najszybciej pokonać tę przeszkodę.
„Stary jest twardy jak skała”, pomyślał Wentzel. On sam z trudem nadążał za prącym do przodu korpuśnym. Czuł, że płonie. Twarz próbował osłaniać rękoma.
„Przecież nie zawrócę”, pomyślał zdesperowany Bethmann. „On wierzy we mnie, bardziej niż w jakiegokolwiek innego dowódcę. Nigdy ich nie zawiodłem. Teraz też nie mogę”. Spomiędzy pokrytych białymi pęcherzami warg mimowolnie wydzierał się jęk.
Człowiek idący przed Wentzlem otoczony był aureolą ognia. Futro paliło się jasnym płomieniem. Wentzel zerkał na niego tylko jednym ledwie otwartym okiem. Szedł naprzód krok za krokiem. Odrzucił kuszę, która paliła dłonie żywym ogniem. Zresztą tor bełtu spłonął, nie dałoby się z niej celnie strzelić.
„Nie zostawię starego samego. Niech mnie, ten skurwiel właśnie nas doprowadzi do Złotego Miasta. Żelazny Bethmann”, pomyślał.
Nie ustawał przeć do przodu, choć nie miał już małżowin usznych, a twarz pokryły szybko puchnące pęcherze. Pierwsze z nich już strzelały od gorąca.
Płomienie wszystkiemu nadają kolor złota.
103.
Z rzedniejącego mroku wyłoniły się zarysy idących Suchych i Czarnych. Adams dostrzegł w ciemności charakterystyczny kubraczek. Ona też stamtąd wracała. Podszedł i ujął Grietę za rękę. Razem było przyjemniej wędrować.
– Właśnie myślałam o tobie – powiedziała. – Powiedz mi, czy tylko ty jeden jesteś człowiekiem przebranym za Czarną?
– Suche są przebranymi ludźmi – wykręcił się od odpowiedzi. – Widziałem, jak Golec przebiera się w Suchego. Wiatr Noży go przebiera.
– Ale ty nie jesteś przebranym Golcem.
– Nie.
– Też widziałam, jak szara chmura zdziera z Golca skórę i ciało i przerabia go w Suchego. Podeszłam bliżej, żeby lepiej widzieć.
– To było śmiertelnie niebezpieczne. Wiatr Noży znajdzie każdego stojącego na otwartej przestrzeni, nawet ukrycie się pośród kamieni może nie wystarczyć.
– Myślałam, że mnie to nie grozi. Długo milczeli.
– Dlaczego zawróciłeś?
– Na drodze stanęła mi ściana płomieni.
– Nie widziałam tam żadnych płomieni.
– Ściana jasnych płomieni, które na odległość nie grzały, jednak nie miałem najmniejszej wątpliwości, że spłonę, jeśli w nie wejdę. I że będę płonął jednocześnie od zewnątrz – znaczy: ten kombinezon, odzienie, skóra – jak i od wewnątrz, od środka ciała.
– Ja tam weszłam.
– Przez płomienie widziałem zarysy budynków.
– Są budynki. Mieszkają tam ludzie, chyba ci Golcy. Nieustannie sprzeczają się, kłócą ze sobą. Uprzykrzają sobie życie, jak mogą. Dziwacznie i niepotrzebnie. Wiesz, że przy każdym domu wznieśli małe krematorium?
– Po co?
– Co jakiś czas, uchwałą kolektywu, palą w nim żywcem wybranego w głosowaniu lokatora. Nie muszę ci tłumaczyć, że zwykle jest to ktoś zwaśniony z administratorem albo nielubiany, chociaż spokojny.
– To ich ubywa.
– Pewnie tak, chociaż trudno to zauważyć w ciągłym ruchu. Jedni przychodzą, inni się wyprowadzają, jeszcze innych eksmitują. Dziwaczne to wszystko.
– I tak jest tam wszędzie?
– Nie wiem. Weszłam tylko do najbliższego domu i zniechęcona zawróciłam.
Chwilę szli w milczeniu.
– Jak chcesz, to cię tam przeprowadzę – zaproponowała.
– Tam?
– No, pewnie. Skoro płomienie mnie nie spaliły, nawet ich nie widziałam, to i tobie nie zrobią nic złego. Teraz idź sam – powiedziała Grieta. – Jest jasno. Zbyt długo idziemy razem. Parę Czarnych szwęda się za nami. Nie chcę, żeby cię rozszarpały.
104.
Bardzo daleko w górze, z lewej, dostrzegł Strażnicę Hewensza. Tej ruiny nie można było pomylić z niczym innym. Nadchodziły mu na spotkanie drobne grupki nagich ludzi z rzadka konwojowanych przez Czarne. Tak nisko ruch był bardzo mały, większość sunęła wyżej, płaskowyżem.
Nagle omal nie wpadł na leżącą na skalnej płycie kobietę. Nieruchomym wzrokiem patrzyła w mrok nad sobą, usta miała rozchylone. Było to niezwykłe po Stronie Trupa. Ona sama różniła się od większości Golców również tym, że była młoda, szczupła, nie wychudła, i całkiem urodziwa, choć krótko ścięte włosy miała jakby wilgotne i zmierzwione. Uderzała niezwykła bladość jej ciała.
– Dlaczego leżysz? – spytał. Kobieta odwróciła głowę w jego stronę.
– Bo muszę się nad tym wszystkim zastanowić. Myślałam, że nic więcej nie max Tak mi powiedziano. A tej obecnej rzeczywistości nie rozumiem. Dlaczego teraz mam pójść tam, gdzie ci wszyscy ludzie pędzeni przez was? – Adams spojrzał na nią uważnie.
– To chodź ze mną. Może dostaniesz szansę na co innego.
„Kobieta zebrała się z ziemi i posłusznie poszła za Adamsem. Widząc gaberę przy niej, inne Czarne nie niepokoiły samotnej wędrowniczki, wracającej na główny szlak. Adams wziął ją za rękę.
– Różnisz się od tych stworów – powiedziała.
– Tak, ale o nic więcej nie pytaj.
Czasem kobieta syczała z bólu, stąpając boso po drobnym szutrze. Nie nadążała za nim. Adams zwolnił. Prowadził oboje coraz bliżej grani, ryzykując atak zarówno Czarnych, jak i legionistów z tamtej strony. Wreszcie odbił tak bardzo, że trafił na ścieżkę na płaskowyżu wiodącą ku Mrocznej Przełęczy. Kobieta słabła w marszu, wziął ją więc na plecy, pozwalając odpocząć jej udręczonym stopom. Mocno przygniecione jego ramionami, oba cyce odpadły. Już wcześniej zauważył, że futro skurczyło się na cycach – deformując się na przedmiotach, które schował w środku – wreszcie wyschło do reszty i ukruszyło. Nie przejął się utratą drobnego ekwipunku. Skoro nici ani ignitor nie przydały się dotąd, więc i później nie będą potrzebne.
Zaraz, jakby za szybko, znalazł się nad Mroczną Przełęczą.
– Teraz podejdź do tych tyczek na przełęczy – powiedział do nieznajomej. – Potem na drugą stronę do żlebu, ale nie za nisko. Patrz na kopczyki po prawej. Za nimi ścieżką przez skały, aż wyjdziesz na ostrze bocznej grani. Nim do znaku. Tam zobaczysz po prawej w kotlince obóz, w lewo zaś zejdzie inna ścieżka, aż do osady nad oceanem. Ci ludzie mogą cię skrzywdzić, ale to twoja jedyna szansa na przerwanie marszu płaskowyżem.
– Pójdziesz ze mną?
– Nie teraz. Mówiłem, byś nie pytała.
– Mam na imię Jelena – powiedziała i przytuliła się do niego, zaskakując czułością.
– Idź już, bo każdy inny Czarny zapędzi cię w Drogę Trupa. Adams zauważył na jej plecach niedużą, owalną siną dziurę po postrzale. Uważnie obserwował jej zgrabną sylwetkę, póki nieznajoma nie osiągnęła siodła przełęczy i nie pomachała do niego ręką.
„W Krum jej się to szybko wygoi. Tak urodziwej i zdrowej branki nie powinien zabić żaden żołnierz ani inny mieszkaniec Dolnego Miasta”, pomyślał i skierował się na płaskowyż. Przerwanie zwiadu potraktowano by jako dezercję.
Zawrócił w stronę ciemności, wypatrując towarzyszy. Wkrótce – dostrzegł daleko przed sobą sylwetkę Pachoma (chód zdradził człowieka, a inni żołnierze mieli sznurowania na plecach). Dowódca markował marsz, prawie nie posuwając się do przodu. Plątał się przy pierwszych grzybach skalnych, jakie wyłaniały się z mroku.
105.
To blask przechodzącej w oddali świecącej chmury Pachom wziął za jutrzenkę. Jak jednak miałby tutaj nadejść dzień od wschodu, skoro dotąd nigdy nie nadszedł?
Zawrócił, zanim dotarł w rejony, gdzie zielonkawe chmury były jedynymi latarniami. Zgubił w mroku cały oddział, teraz chciał zebrać swoich żołnierzy. Mimo że szedł równym krokiem, Adams, który jak sam czuł, wlókł się noga za nogą, dogonił go bez trudu.
– Widziałeś innych? – rzucił oficer, gdy zrównali się w marszu.
– Ani jednego. Pachom pokiwał głową.
– Może jeszcze nadejdą.
– Lepiej tu nie stać. Oddalmy się nieco.
– Wtedy nie dogonią nas.
– Dogonią. Tu dzieją się dziwne rzeczy. Idę od dawna, a teraz ciebie doganiam, który podobno też szedłeś, choć, jak uważasz, zawróciłeś przy pierwszym blasku.
Dobrze. Chodźmy Maszerowali w milczeniu. Adams zaczął rozglądać się w poszukiwaniu Brązowego Kubraczka. Szybko znudziło go towarzystwo mrukliwego dowódcy.
– Myślałem, że wybierzesz Adalę, a ty zacząłeś romansować z Renatą – przerwał milczenie Pachom.
– Ja?
– Właśnie. Symmachs wszystko opowiedział. Myślał, że ci tym zaszkodzi. Zadbałem, żeby szkody były mniejsze.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Renaty mieć nie będziesz, bobyś zginął. Adala jest piękna. Czas płynie.
– Dlaczego tak ci na mnie zależy?
– Stanowiłbyś dla Adali ochronę – powiedział Pachom. Miał zimne, zielone oczy. Nie matowe, jak Adala, lecz wodniste, połyskliwe. Teraz zerkały przez wąskie szpary w czarnym futrze. – Zasłużyła na lepszy los. Ojciec nie da jej spokoju, póki pozostaje w gospodarstwie. To nie jest przecież niewolnica, lecz wolna dziewczyna.
– Ja jestem niewolnikiem.
– Tak, w połowie Hjalmira, w trzeciej części należysz do mojej decymy, trochę do Quirinu, a resztę sam wykupiłeś.
– Hjalmir odzyskał resztę za mój hełm.
– Niech będzie. Dla mnie nie ma znaczenia, żeś niewolnik.
– Niewolnik byłby gospodarzem?
– A dlaczego nie? Łatwiej się wykupić. Jeszcze jak ktoś ma złote ręce do roboty.
– Nigdy nie byłem młynarzem.
– To łatwiejsze niż praca chirurga, a tego fachu łatwo się nauczyłeś. Zresztą mógłbyś sprzedać młyn, gdybyś chciał, i żyć tylko ze swej wiedzy.
– Hjalmir planuje zakończyć służbę i kupić dom.
– Hjalmir nigdy nie osiądzie w Krum. Zanadto lubi żołnierski żywot, choć gór nienawidzi. Nie porzuci wojaczki dla jednej kobiety.
