Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy
Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy читать книгу онлайн
Rok nasta? Pa?ski 1427. Pami?tacie co przyni?s?? Wiosn? wonczas, og?osi? papie? Marcin V bull? Salvatoris omnium, w kt?rej konieczno?? kolejnej krucjaty przeciw Czechom kacerzom proklamowa?. W miejsce Orsiniego, kt?ry leciwy by? i haniebnie nieudolny, obwo?a? papa Marcin kardyna?em i legatem Henryka Beauforta. Beaufort aktywnie bardzo sprawy si? uj??. Wnet krucjat? postanowiono, kt?ra mieczem i ogniem husyckich apostat?w pokara? mia?a.
Gor?ce, skwarne by?o lato roku 1427. A co, pytacie na to Bo?y bojownicy? C??, kontynuuj? oni swoj? misj?. Po rejzach ich oddzia??w pozostaj? jeno zgliszcza i trupy. Reynevan, medyk z wykszta?cenia i powo?ania, bierze udzia? w krwawych bitwach. Jest wielokrotnie brany w niewol?, ale ze wszystkich opresji wychodzi ca?o. Z zadziwiaj?c? gorliwo?ci? nastaj? na niego wszyscy: i Inkwizycja, i z?owrogi Pomurnik, i pospolici raubritterzy, kt?rych nikt nie przekona, ?e Reynevan nie mia? nic wsp?lnego z napadem na wioz?cego znaczn? sum? pieni?dzy poborc? podatk?w. A tak?e wyj?tkowo na? zawzi?ty Jan von Biberstein, pan na zamku Stolz, obwiniaj?cy Reynevana o zniewolenie jego c?rki. Pan Jan obiecuje, ?e napcha gwa?ciciela prochem i wystrzeli w powietrze. U boku Bo?ych bojownik?w Reynevan walczy za prawdziw? wiar?, m?ci si? za doznane krzywdy, i odnajduje wreszcie mi?o?? swego ?ycia.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie rób przerażonej miny. Tak, przebywam obecnie w klasztorze klarysek w Białym Kościele. Z własnej woli. Gdy przyjdzie decydować, co dalej, również z własnej woli decyzję podejmę. Na razie nie jestem tylko conversa… I to nie całkiem. Zastanawiam się. Nad tym, co dalej… – Jutto…
– Jeszcze nie skończyłam. Wyznałam ci miłość, Reinmarze, bo kocham cię, kocham prawdziwie. Ty zatem zmieniaj świat, ja będę czekała. Nie mając, mówiąc szczerze, alternatywy… Przerwał jej, przechylając się w kulbace i chwytając ją wpół. Uniósłszy w ramionach, ściągnął ją z siodła, wyrwał stopy ze strzemion, oboje zsunęli się w głęboką zaspę. Zamrugali oczami, strząsając suchy śnieg z powiek i rzęs, patrzyli sobie w oczy. W raj utracony i raj odzyskany. Rozdygotanymi dłońmi pieścił jej kubrak, gładził delikatny meszek i drobną fakturę falandyszu, upajał się wyzywająco ostrą szorstkością kwiecistych haftów, śledził drżącymi palcami tchnące tajemnicą plisy i zgrubienia szwów, muskał opuszkami, chwytał, ściskał i pieścił podniecająco twarde guzy i guziczki, knefle i knefliki, cudownie tajemnicze zapinki, haftki, feretki i bukle. Wśród westchnień obdarzał karesami mile drażniący palce gruby splot wełny szala, głaskał zawicie, boską delikatność drogiego tureckiego koftyru. Zanurzał twarz w futrze kołnierza, rozkosznymi zapachami całej Arabii szczęśliwej tchnącym. Jutta dyszała i jęczała spazmatycznie, prężąc się w jego ramionach, wpijała paznokcie w rękawy jego kurtki, przyciskała policzek do pikowanego sukna. Gwałtownym ruchem zdjął jej kołpak, drżącymi palcami rozkutał szal, więżący szyję i spleciony jak wąż Jórmungander, odsunął niecierpliwie skraj jedwabnej podwiki, dotarł, niczym Marco Polo do Kitaju, do jej nagości, do nagiej skóry policzka i do cudownie wyuzdanej nagości ucha, wyłaniającego się spod tkaniny. Dotknął ucha niecierpliwymi ustami. Nikoletta jęknęła, wyprężyła się, objęła go za watowany kołnierz, drapieżną dłonią chwytając, ściskając i pieszcząc śliską i mosiężną twardość klamry jego pasa. Objęci mocno, zwarli usta w pocałunku, długim i namiętnym. Bardzo długim i bardzo namiętnym. Jutta jęknęła.
– Zimno mi w tyłek – wydyszała mu namiętnie wprost do ucha. – Przemakam od śniegu. Wstali, cali rozdygotani. Z zimna i podniecenia.
– Słońce zachodzi.
– Zachodzi.
– Muszę wracać.
– Nikoletto… A czy nie moglibyśmy…
– Nie, nie moglibyśmy – odszepnęła. – Mieszkam w klasztorze, mówiłam ci przecież. I zaczął się adwent. Nie można w adwencie… – Ale… Aleja… Jutto…
– Jedź, Reinmarze.
Gdy obejrzał się po raz ostatni, stała na skraju lasu, pałająca światłem chylącego się ku zachodowi słońca. W blasku tym i zimowej poświacie, stwierdził to z przeraźliwą pewnością, nie była już Juttą de Apolda, cześnikówną z Schónau, konwersą u klarysek. Na skraju lasu, wierzchem na siwej klaczy, stała bogini. Postać świetlana piękności przedziwnej, zjawa nieziemska, diuina facies, miranda species. Wenera niebiańska, pani żywiołów. Elementorum omnium domina. Kochał ją i wielbił.
