-->

Miecz Anio??w

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Miecz Anio??w, Piekara Jacek-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Miecz Anio??w
Название: Miecz Anio??w
Автор: Piekara Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 338
Читать онлайн

Miecz Anio??w читать книгу онлайн

Miecz Anio??w - читать бесплатно онлайн , автор Piekara Jacek

Opowie?c o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze, kt?ry nie waha si? zadawa? pyta? i d??y? do odkrycia prawdy o otaczaj?cym go ?wiecie.

?wiecie pe?nym intryg i z?a. ?wiecie, w kt?rym ludziom zagra?aj? demony, czarownicy oraz wyznawcy mrocznych kult?w. ?wiecie, kt?rego si?? nap?dow? s? nienawi??, chciwo?? oraz ??dza. Do tego w?a?nie uniwersum Mordimer Madderdin niesie ?agiew Boskiej mi?o?ci…

OTO ?WIAT, w kt?rym Chrystus zst?pi? z krzy?a i surowo ukara? swych prze?ladowc?w. ?wiat gdzie s?owa modlitwy brzmi?: "i daj nam si??, by?my nie przebaczali naszym winowajcom". ?wiat, w kt?rym "nasz Pan i jego Aposto?owie wyr?n?li w pie? p?? Jerozolim". OTO ON: inkwizytor i S?uga Bo?y. Cz?owiek g??bokiej wiary.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 49 50 51 52 53 54 55 56 57 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Miecz Aniołów

Idzie za mną możniejszy niż ja,

którego nie jestem godzien.

Ewangelia św. Marka

Miecz Anio??w - pic_6.jpg

Przy stole obok mnie bawili się pryszczaci czeladnicy katowscy i jeden z nich, rudowłosy młodzieniec z ogromnym nochalem, urywanym, bełkotliwym głosem tłumaczył, jak należy drzeć pasy z ofiary, by nie straciła przytomności, a nie daj Bóg życia.

Och, synu, pomyślałem, gdybyś trafił do mnie, nauczyłbym cię mistrzostwa w tej sztuce.

Choć nigdy nawet przez myśl nie przeszłoby mi, aby przechwalać się swymi zdolnościami. Bo też umiejętność sprawiania bólu i wyrządzania cierpienia, w moim wypadku, była tylko środkiem wiodącym do celu. Jeśli traficie kiedyś do kazamat pod klasztorem Amszilas lub lochów Inkwizytorium, to tylko, by nauczyć się lepiej kochać Boga. Kochać go tak długo, aż ziemskie żądze spłoną w oczyszczającym ogniu. Kochać go tak bardzo, by opowiedzieć o grzechach waszych synów, mężów, żon, przyjaciół, tych, których znacie, i tych, których poznać dopiero byście chcieli. O grzechach popełnionych i jedynie zamierzonych, gdyż wola popełnienia grzechu sama w sobie jest już grzechem.

Westchnąłem w myślach, gdyż oberża, w której gościłem, nie była wymarzonym miejscem dla pobożnych rozważań. Wszędzie rozchodził się smród gotowanej kapusty z grochem, kiepsko warzonego piwa i zapoconych ciał. Nie znosiłem tej karczmy i Bóg tylko raczy wiedzieć, dlaczego siedziałem w niej od kilku godzin, smętnie wypijając jeden kubek młodego wina za drugim. Wnętrze było pełne ludzi, gwarne i duszne. Kuchenna przypaliła groch i wszędzie teraz unosił się gryzący w oczy, smrodliwy dym. Ale nikt, oprócz mnie, nie zwracał na to uwagi. Myślałem, że chociaż się upiję. Ale po pierwsze, Pan obdarzył mnie w swej łasce mocną głową, a po drugie, można chyba było wychlać całe kwarty serwowanego tu cienkusza, by poczuć zamroczenie zmysłów.

– A miżdża Folkena wyrz-ucą – przerwał tokującemu czeladnikowi jego towarzysz. – Jużżż dwóch mu zzdechło na stole. Jegomoźdź kanonik byli bardzo niezadowoleni!

Mimo woli nadstawiłem ucha, bo również słyszałem o dwóch kolejnych niepowodzeniach Folkena. Nie miało to wiele wspólnego z moją pracą, ale wieści po prostu się rozchodzą. A Folken niedługo, zapewne, będzie przeszłością i wyląduje na stole własnych uczniów czy czeladników. Dwie śmierci pod rząd? Może to zmowa albo korupcja? Albo herezja? Oczywiście, żadna z tych trzech ewentualności nie wchodziła tak naprawdę w grę. Kat był pijany lub przepity, jak podobno często mu się ostatnio przytrafiało, i musiał się pomylić. Może w doborze narzędzi, a może nie zauważył, że przesłuchiwany powinien odpocząć lub zostać opatrzony? A może naruszył któreś z witalnych miejsc i spowodował krwotok lub zapaść? Cokolwiek było przyczyną dwóch zgonów, Folken znajdował się bardzo blisko niebezpiecznej linii, po przekroczeniu której człowiek staje się otoczoną przez wilki owieczką. A wilków ostrzących sobie zęby na pozycję mistrza katowskiej gildii na pewno znalazłoby się wielu. Choć, Bogiem a prawdą, nie była to pozycja godna pozazdroszczenia. Ciężka praca w fatalnych warunkach, ogromne ryzyko i całkowity brak szacunku oraz zrozumienia u bliźnich. Poza tym kaci nie przechodzili tak wyrafinowanego, długiego treningu jak inkwizytorzy i prędzej czy później popadali w pijaństwo lub folgowali sadystycznym żądzom. A zarówno jedno jak drugie nie sprzyjało prowadzeniu efektywnych przesłuchań.

Kaci w pewnym momencie zapominali, że tortura jest tylko środkiem do osiągnięcia celu, a nawet jeśli pamiętali, zwykle wydawało im się, że tym celem jest wydobycie zeznań. Nic bardziej błędnego, moi mili! Zeznania może wydobyć byle oprawca z dłutem i rozgrzanymi kleszczami w dłoniach. Zazwyczaj sama prezentacja narzędzi wystarczała, by większość ludzi zyskiwała nadnaturalną ochotę do prowadzenia rozmów i obszernego odpowiadania na każde zadane pytanie. Tymczasem to nie wydobyte torturami zeznania są uwieńczeniem naszej pracy! Oczywiście, one też się liczą, zwłaszcza kiedy przesłuchujący potrafi odsiać ziarno od plew. Ale ważne jest, by skruszony grzesznik przyznał się głośno do błędów i bez skrupułów ujawnił wspólników, żałując każdej spędzonej z nimi chwili. Liczą się jedynie łzy żalu, wylewane na oczach gawiedzi, szczere przyznanie do winy i przemożna, nieubłagana chęć odbycia pokuty.

To wszystko ma znaczenie nie tylko dla nas samych, dla naszej wiary oraz dla ochrony niewinnych. Ale również dla tego, co nazywamy zdrowiem społeczeństwa (jakkolwiek śmiesznie czy patetycznie by to brzmiało). Niepotrzebni nam są męczennicy, ginący za herezje z błyskiem odwagi i szaleństwa w oczach, niepotrzebne nam są obelgi, rzucane z głębi stosów na święty Kościół oraz jego sługi. My, inkwizytorzy, kochamy wszystkich (choć czasami jest to szorstka miłość), ale najbardziej tych, którzy, skruszeni, wyznają na głos winy i kajają się za grzechy, które popełnili, i grzechy, które popełnić tylko mogli. Z tych wszystkich powodów nie można tolerować, by winni ginęli w katowskich piwnicach. Ich śmierć ma być ceremonią. Jednocześnie smutną i radosną. Wzniosłą. Mają umierać pogodzeni z Kościołem oraz wiarą, przepełnieni miłością do inkwizytorów, którzy w pocie czoła prostowali kręte ścieżki ich życia. Dlatego też dni mistrza Folkena były policzone.

– Jak to zdechło? – zapytał kolejny czeladnik. – Zapił się znowu czy co?

– Ciii… – Rudowłosy syknął i rozejrzał się wokoło, ale po maślanym spojrzeniu poznałem, że niewiele już widzi. Na mnie nie zwrócił uwagi. – Nie wiadomo, co tam…

– A kimż-że oni byl-li?

– He-re-ty-cy. – Rudowłosy starał się mówić cicho, ale nie udało mu się to.

Ha, pomyślałem, heretycy. Ciekawe, czy to prawda. Gdyż do heretyków, czarowników i w ogóle wszelkiego rodzaju odstępców od wiary stosuje się szczególną miarę. Złodziej lub morderca może umrzeć w czasie przesłuchania. Ale nigdy nie powinno się to wydarzyć w wypadku heretyka lub bluźniercy. Tymczasem Folken miał pecha i to właśnie dwóch zatwardziałych heretyków umarło w jego pracowni. Jegomość kanonik, o którym mówił katowski czeladnik, był jednym z zaufanych biskupa Hez-hezronu, człowiekiem od brudnej roboty. Tak jak i ja. Tyle, że kanonik nie miał pojęcia o ściganiu odstępców, a za to bardzo, ale to bardzo chciał się wykazać.

Kompetencje duchownych i nas – inkwizytorów – nigdy nie zostały precyzyjnie rozgraniczone. Wszystko w zasadzie zależało od humorów Jego Ekscelencji, a on umiejętnie lawirował, sprzyjając raz tym, a raz tamtym i spokojnie wysłuchując wzajemnych żalów oraz skarg. Na domiar złego, w niektórych przypadkach dochodziły specjalne pełnomocnictwa, wydawane przez Ojca Świętego, które dodatkowo zaciemniały i tak już niejasny obraz.

Od sprawy, którą tak niemiłosiernie zawalił mistrz Folken, inkwizytorzy zostali odsunięci. Okazało się, że niesłusznie. Być może pewną rolę w tym wszystkim odegrało przyjęcie, na którym Folken chlał aż do rana, a po krótkim, pijackim śnie musiał zabrać się do pracy. Nie zdziwiłbym się też, gdyby do wina dosypano mu pewnych ziół. W każdym razie słyszałem, że na przesłuchanie przybył ledwo przytomny, a dłonie drżały mu tak, że musiał jedną z nich przytrzymywać drugą. A w takim stanie kiepsko się korzysta z bardzo precyzyjnych narzędzi i trudno też zagrać stosowną melodię na tak delikatnym instrumencie, jakim jest ludzkie ciało. Taaak, biskup Hez-hezronu zapewne poważnie się zastanowi, zanim powierzy następną sprawę kanonikowi, i odsunie tych, którzy herezją oraz bluźnierstwami powinni się zajmować z uwagi na pieczołowite wyszkolenie, jakie przeszli w naszej przesławnej Akademii. Uśmiechnąłem się lekko do własnych myśli, bo wyobraziłem sobie kanonika kajającego się przed gniewnym obliczem biskupa. A biskup potrafił być naprawdę bardzo nieprzyjemny, zwłaszcza kiedy chwytały go ataki podagry.

Kim byli dwaj ludzie, którzy tak niefortunnie ulegli słabościom mistrza Folkena? Niespecjalnie się tym interesowałem. Miałem wystarczająco dużo własnych problemów, a od pewnego czasu biskup ostentacyjnie okazywał mi niełaskę, co miało fatalny wpływ na stan moich finansów. Oczywiście, zawsze mogłem dorobić, przyjmując pewne zlecenia, ale pech chciał, że kilka propozycji dotyczyło pracy poza miastem. Tymczasem Jego Ekscelencja kazał mi codziennie meldować się w kancelarii i codziennie odchodziłem z niej z kwitkiem. Biskup wiedział, jak utrafić mnie w słabiznę, i bezlitośnie to wykorzystywał. A ja, rzecz jasna, nie mogłem nic z tym fantem począć. Koncesja zobowiązywała mnie do bezwzględnego posłuszeństwa i nawet nie chciałem myśleć, co stałoby się, gdybym nie stawił się któregoś ranka w biskupim pałacu. Mogłem się tylko zastanawiać, czy biskupia niełaska miała coś wspólnego z raportami ze Stolicy Apostolskiej, które zapewne trafiły do kancelarii, a które, jak się domyślałem, opisywały moją działalność w niezbyt przychylnym tonie.

Wychyliłem następną szklaneczkę cienkiego wina i znowu zerknąłem w stronę czeladników. Rudowłosy kucał pod stołem i wydawał odgłosy, świadczące o tym, że słaby żołądek nie tolerował nadmiernych dawek trunku, a jego dwaj kompani siedzieli, wpatrując się bezmyślnie w pozalewany winem i sosami blat stołu. Uznałem, że nic więcej już nie usłyszę, więc wstałem i wyszedłem, gdyż smród spalenizny stawał się nie do wytrzymania, zwłaszcza dla osoby o tak czułym powonieniu jak moje.

* * *

Kiedy wychodziłem z pokoju, zaczepił mnie Korfis, właściciel gospody i weteran spod Schengen.

– Dzień dobry, Mordimerze – powiedział z uśmiechem na szerokiej twarzy.

– Dla kogo dobry, dla tego dobry – odparłem.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– A dokąd to z samego rana?

– Korfis, zastanów się, dokąd ja mogę iść z samego rana? Na pokazy cyrkowców? Do burdelu? A może poprzyglądać się statkom w porcie? Jak myślisz?

Niestety, moja jakże celna i błyskotliwa ironia nie dotarła do niego. Korfis był człekiem dzielnym, zacnym, lecz serdecznie głupim. Oczywiście, posiadał pewien właściwy jego pochodzeniu i zawodowi spryt, który pozwalał mu dość swobodnie unosić się na mętnych wodach Hez-hezronu. Prowadził nieźle prosperującą gospodę i z tego, co wiedziałem, zamierzał wykupić drugą, gdzieś na samych rogatkach miasta. Tak, tak, pomyślałem sobie, prędzej Korfis przeniesie się do domu z ogrodem w dzielnicy bogaczy niż uczyni to wasz uniżony sługa.

1 ... 49 50 51 52 53 54 55 56 57 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название