Trylogia o Reynevanie – I Narrenturm
Trylogia o Reynevanie – I Narrenturm читать книгу онлайн
Koniec ?wiata w Roku Pa?skim 1420 nie nast?pi?. Nie nasta?y Dni Kary i Pomsty poprzedzaj?ce nadej?cie Kr?lestwa Bo?ego. Nie zosta?, cho? sko?czy?o si? lat tysi?c, z wi?zienia swego uwolniony Szatan i nie wyszed?, by omami? narody z czterech naro?nik?w Ziemi. Nie zgin?li wszyscy grzesznicy ?wiata i przeciwnicy Boga od miecza, ognia, g?odu, gradu, od k??w bestii, od ??de? skorpion?w i jadu w??y. ?wiat nie zgin?? i nie sp?on??. Przynajmniej nie ca?y.
Ale i tak by?o weso?o.
Zw?aszcza Reinmarowi z Bielawy, zwanemu tak?e Reynevanem, zielarzowi i uczonemu magowi spokrewnionemu z wieloma mo?nymi ?wczesnego ?wiata. M?odzieniec ten, zakochawszy si? w pi?knej i obdarzonej temperamentem ?onie ?l?skiego rycerza, prze?ywa chwile mi?osnych uniesie?.
Do czasu, kiedy wypadaj? drzwi, wdzieraj? si? do komnaty krewniacy zdradzonego ma??onka.
I w tym momencie Reynevanowi przestaje by? weso?o.
Komentuj?c Reynevanow? sk?onno?? do zakochiwania si?, Zawisza Czarny, "rycerz bez skazy i zmazy", stwierdzi?: "Oj, nie umrzesz ty ch?opaczku ?mierci? naturaln?".
Narrenturm jest najnowsza ksi??k? mistrza polskiego fantasy, Andrzeja Sapkowskiego. Jest jednocze?nie jego najoryginalniejszym dzie?em. Zarys fabularny przedstawia si? nast?puj?co: Mamy rok 1420, w Czechach do w?adzy doszli husyci, w Polsce szaleje Inkwizycja, przygotowania do "?wi?tej wojny" id? pe?n? par?, a dla wszelkich przedstawicieli, ukrywanych przed ca?ym ?wiatem w obawie o ?ycie, zdolno?ci nadprzyrodzonych og?lna sytuacja nie wygl?da zbyt weso?o. Nasz bohater znajduje si? w do?? nieciekawej sytuacji, je?li wzi?? pod uwag? wszystkie nast?puj?ce fakty. Reinmar jest absolwentem praskiego uniwersytetu s?ynnego z powi?za? z husytami i praktyk magicznych. Brat bohatera zosta? zabity za prohusyckie pogl?dy przez tajemniczego demona morduj?cego innowierc?w i poluj?cego na samego Reinevana. Na samym ko?cu nale?y nadmieni? sk?onno?? naszego szlachcica do uganiania si? za sp?dniczkami. Bohater nasz l?duje w samym ?rodku "kot?a", kt?ry dzieje si? na ziemiach polskich, a przy okazji wci?ga do niego liczn? grup? innych bohater?w, o kt?rych nale?a?oby tu wspomnie?. G??wnym kompanem Reinmara jest poszukiwany przez inkwizycj? sowizdrza? Szarlej, kt?rego przesz?o?? owiana jest tajemnic?. P??niej do kompanii do??cza niejaki Samson Miodek, duch sprowadzony do naszego ?wiata i uwi?ziony w ciele niedorozwini?tego osi?ka poprzez nieudany egzorcyzm dokonany przez bohater?w. Dodatkowo, jak by?o ju? nadmienione, Reinmar ma dziwn? sk?onno?? do cz?stego zakochiwania si?. Adela von Stercza by?a pierwsz? wielk? mi?o?ci? Reinevana. Niestety, wskutek nakrycia ich zwi?zku opu?ci?a go, a za samym zainteresowanym zacz??o si? ugania? p?? ?l?ska. Drug? z kolei kochank? bohatera zosta?a Barbara Bibberstein, c?rka magnata paraj?ca si? poniek?d magi?. Podczas podr??y po Polsce Reinmarowi pomaga wiele os?b. Nale?y tu z pewno?ci? wymieni? s?ynnego rycerza, kt?ry zszed? na "z?? drog?", epokow? posta? w polskiej historii, Zawisz? Czarnego, wyj?tych spod prawa grup? szlachcic?w-r?baj??w, a tak?e ostatnich ?yj?cych przedstawicieli chyl?cego si? ku upadkowi i wypieranemu z naszego ?wiata przez cywilizacj? kultu magicznego. Oj, ma ten nasz bohater nie lada problemy. W ko?cu i on przekona si? jak wa?na jest walka o to, w co si? wierzy i ile to znaczy dla innych (czyli nic).
Po g??bszym zastanowieniu si? odkrywamy pewn? przewrotno??, a mianowicie: cho? sama ksi??ka jest ksi??k? niew?tpliwie humorystyczn?, refleksja, kt?r? nasuwa, jest zupe?nie przygn?biaj?ca. Wiara nic nie znaczy. Nie chodzi tu jednak?e o wiar? w Boga, lecz o wiar? w ludzi. Ka?dy bierze, co potrzebuje i d??y do tego z ca?ych si?. W takich warunkach nie ma miejsca dla niewinnego idealisty o szczytnych celach i wielkich marzeniach. Ksi??ka wbrew moim oczekiwaniom okaza?a si?, cho? trzeba to by?o "wyczai?", du?o mroczniejsza ni? si? zapowiada?a. Miast weso?ej komedyjki, kt?rej oczekiwa?em, otrzyma?em ksi??k?, kt?ra bo dog??bniejszym zbadaniu zachwia?a wszelkimi podstawami moralnymi w moim skromnym ?yciu. Czytaj?c t? ksi??k?, a przede wszystkim my?l?c o tym, co si? czyta, z ka?d? stron? coraz bardziej traci si? wiar? w ludzi, podstawy moralne ko?cio?a i ?wiadomo??, co jest rzeczywi?cie dobre, a co z?e. Ta ksi??ka wywraca przeci?tny punkt widzenia do g?ry nogami. Jednak?e, ?eby doj?? do owych subtelnych wniosk?w, czytaj?c ksi??k? trzeba my?le?. Przykro mi, wielbiciele "Conana" i innych hackslash'?w, ale ta ksi??ka chyba nie jest dla Was.
Dochodzimy tu do interesuj?cego zagadnienia. Mianowicie, nale?y sobie zada? pytanie, dla kogo jest w?a?ciwie ta ksi??ka, a dla kogo nie. Osobi?cie uwa?am, ?e spodoba si? ona wielbicielom systemu RPG "Dzikie Pola", gdy? utrzymana jest w tym samym klimacie. Ni to komedia, ni to zwyczajna "przygod?wka", a do horroru te? jej jeszcze brakuje. W?a?ciwie to nie mo?na w og?le powiedzie? nic wi?cej o gatunku, opr?cz tego, ?e nosi znamiona "historycznego fantasy".
Nast?pn? grup? os?b, dla kt?rej przeznaczona jest ta ksi??ka, s? ludzie wierz?cy w magi?. W tej ksi??ce nie ma znanych z innych dzie? lataj?cych kul ognia ani b?yskawic strzelaj?cych z r?k. Jest tu natomiast przedstawiona subtelna i skomplikowana sztuka opieraj?ca si? na wykorzystywaniu mocy przyrody b?d? si? nieczystych. Odkryjemy tu ewidentne przyk?ady Magii Wysokiej (wymagaj?cej skomplikowanych obrz?d?w), jak tak?e magii naturalnej (napary lub sztuczka ze znajdowaniem drogi). Znajduj? si? tu r?wnie? motywy ludowe (Reinmar lec?cy na sabat na ?ysej G?rze na lataj?cej ?awie), a tak?e nawi?zania do znanych historii (dziewczyna zbieraj?ca pokrzywy na cmentarzu). Ca?a magia jest jednak skrz?tnie skrywana przed ca?ym ?wiatem, gdy? Ko?ci?? i Inkwizycja bezlito?nie karz? wszystkie osoby paraj?ce si? "sztuk? zakazan?".
Teraz pytanie, dla kogo ta ksi??ka nie jest (opr?cz wcze?niej wymienionych wielbicieli hackslash). Z pewno?ci? ksi??k? zawiedzeni b?d? fanatyczni wielbiciele sagi o wied?minie (podkre?lam "fanatyczni", gdy? ja sam ksi??ki o wied?minie bardzo lubi?), dla kt?rych tw?rczo?? naszego AS'a ogranicza si? tylko do tej jednej postaci. Ksi??ka nie b?dzie tak?e odpowiada?a tym, kt?rzy si?gn? po ni? jako po kolejn? powie??, czytan? ot tak dla rozlu?nienia. Narrenturm wymaga zastanowienia i troch? inicjatywy, by chocia?by zrozumie? znaczenie przytoczonych w wielu miejscach ?aci?skich cytat?w, bez znajomo?ci kt?rych ksi??ka niezwykle ubo?eje. Trzeba te? pami?ta?, i? jest to fantasy osadzone w warunkach historycznych, tak wi?c osoby oczekuj?ce wielkich bohater?w zabijaj?cych na raz tuzin ?o?nierzy, czy mag?w burz?cych mury jednym skinieniem r?ki b?d? zawiedzeni. Co innego wzywanie demon?w, zielarstwo, fechtunek, a co innego siekanina.
Pada Narrenturm, Wie?a B?azn?w, a wraz z ni? spada w d?? b?azen. Tym b?aznem jeste? ty…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Kot wskoczył Schottelowi na kolana, drzeworytnik pogłaskał go w zamyśleniu. Czytał długo. Wreszcie podniósł wzrok.
– Pojutrze. Wszak jutro niedziela.
– Racja, zapomniałem – kiwnął głową Szarlej. – Cóż, uczcimy i my dzień święty. Nie wiem, kiedy ponownie do Świdnicy zawitam grzechem więc byłoby paru chłodnych piwnic nie odwiedzić, nie sprawdzić, jak się tegoroczne marcowe udało. Ale pojutrze, maestro, to pojutrze. Poniedziałek, ni dnia dłużej. Pojmujesz?
Mistrz Schotte kiwnięciem zapewnił, że tak.
– Nie pytam cię – podjął po chwili Szarlej – o stan mojego rachunku, bo spółki rozwiązywać ani udziału wycofywać nie zamierzam. Upewnij mnie jednak, że o spółkę dbasz. Że nie lekceważysz danych ci niegdyś dobrych rad. Ani idei, które dla spółki mogą być intratne. Wiesz, o czym mówię?
– Wiem – Juitus Schottel wygrzebał z kalety duży klucz. – I zaraz cię upewnię, że twe pomysły i rady biorę sobie do serca. Firnie Szymonie, proszę wyjąć ze skrzyni i przynieść próbę ksylografów. Tych z serii biblijnej.
Unger sprawił się szybko.
– Proszę – Schottel rozrzucił arkusze na stole. – Wszystko moja własn ręka, nie dawałem uczniom. Niektóre gotowe pod tłoczy, nad niektórymi jeszcze pracuję. Wierzę, że twój pomsł był dobry. Że ludzie to kupią. Naszą serię biblijną. Proszę, proszę, oceń. Oceńcie, panowie.
Wszyscy pochylili się nad stołem.
– Co to… – Reynevan, czerwony, wskazał jeden z arkuszy, przedstawiający nagą parę w absolutnie niedwuznacznej pozycji asytuacji. – Co to jest?
– Adam i Ewa. Przecież widać. To, o co Ewa się opiera, to wszak Drzewo Zakazane.
– Aha.
– Tutaj zaś, proszę spojrzeć – demonstrował dalej snycerz, pełen dumy ze swych dzieł – Mojżesz i Hagar. Tutaj Samson i Dalila. A tutaj Amnon i Tamar. Wcale ładnie mi się to udało, nieprawdaż? Tu zaś…
– Na mą duszę… Co to ma być? Ta plątanina?
– Jakub, Lea Rachela.
– A to… – zająknął się Reynevan, czując, że krew lada moment tryśnie mu z jagód. – Co to… To…
– Dawid i Jonatan – wyjaśnił niefrasobliwie Justus Schottel. – Ale to muszę jeszcze poprawić. Przerobić…
– Przerób – przerwał dość zimno Szarlej – na Dawida i Batszebę. Bo brakuje tu, cholera, tylko Balaama i oślicy. Powściągnij nieco wyobraźnię, Justus. Jej nadmiar szkodzi, podobnie jak nadmiar soli w zupie. A to źle robi interesom.
– Generalnie jednak – dodał, by udobruchać obrażonego nieco artystę – bene, bene, benissime, maestro. Powiem krótko: lepiej, niż oczekiwałem.
Justus Schottel pojaśniał, jak każdy artysta próżny i łasy na pochwały.
– Widzisz więc, Szarleju, że gruszek w popiele nie zasypiam, że o firmę dbam. A to ci jeszcze powiem, żem bardzo ciekawe nawiązał kontakty, takie, które wielce korzystnymi dla spółki naszej mogą się okazać. Trzeba ci bowiem wiedzieć, żem „Pod wołem i jagnięciem” poznał niezwykłego młodego człowieka, zdolnego wynalazcę… Ach, po cóż opowiadać, sam zobaczysz i usłyszysz. Albowiem zaprosiłem go. Tylko go patrzeć. Zaręczam, gdy go poznasz…
– Nie poznam – przerwał Szarlej. – Nie chciałbym, by ów młody człowiek w ogóle mnie widział u ciebie. Ani mnie, ani moich towarzyszy.
– Rozumiem – zapewnił po chwili milczenia Schottel. – Znowu wdepnąłeś więc w jakieś gówno.
– Można to tak nazwać.
– Kryminalne czy polityczne?
– Zależy od punktu widzenia.
– Cóż – westchnął Schottel – takie czasy. Że nie chcesz, by cię tu widziano, rozumiem. W danym przypadku twe obiekcje są jednak nieuzasadnione. Młodzieniec, o którym mówię, to Niemiec, rodem z Moguncji, bakałarz uniwersytetu w Erfurcie. W Świdnicy jest przejazdem. Nikogo tu nie zna. I nie pozna, bo wkrótce wyjeżdża. Warto, Szarleju, warto się z nim zaznajomić, warto zastanowić się nad tym, co wynalazł. Niezwykły to, światły umysł, wizjoner, rzekłbym. Zaprawdę, vir mirabilis. Zobaczysz sam.
Głęboko i dźwięcznie rozległ się dzwon kościoła farnego, jego wezwanie do modlitwy na Anioł Pański podjęły dzwonnice wszystkich pozostałych czterech świdnickich świątyń. Dzwony ostatecznie zakończyły dzień pracy – zamilkły wreszcie nawet pracowite i hałaśliwe warsztaty z ulicy Kotlarskiej.
Już dawno poszli do domów również artyści i czeladnicy z pracowni mistrza Justusa Schottela, toteż gdy wreszcie zjawił się zapowiadany gość, ów wart poznania światły umysł i wizjoner, w izbie z tłoczniami powitali go tylko sam mistrz, Szymon Unger, Szarlej, Reynevan i Samson Miodek.
Gość był rzeczywiście człowiekiem młodym, rówieśnikiem Reynevana. Szkolarz wnet poznał też szkolarza – podczas powitania gość miał dla Reynevana ukłon nieco mniej formalny, a uśmiech nieco bardziej szczery.
Przybysz nosił wysokie kurdybanowe buty, miękki aksamitny beret i krótki płaszcz na skórzanym kubraku zapinanym na liczne mosiężne klamry. Na ramieniu niósł wielką podróżną torbę. W sumie wyglądał bardziej na truwera wagabundę niż na szkolarza – jedynym, co wskazywało na akademickie związki, był szeroki sztylet norymberski, broń popularna we wszystkich uczelniach Europy, tak wśród studentów, jak i pracowników naukowych.
– Jestem – zaczął przybysz, nie czekając, aż przedstawi go Schottel – bakałarzem akademii erfurckiej, zwę się Jan Gensfleisch von Sulgeloch zum Gutenberg. Wiem, że to trochę przydługie, dlatego zwykle skracam do samego Gutenberg. Jan Gutenberg.
– Chwali się – odrzekł Szarlej. – A że i ja jestem zwolennikiem skracania rzeczy niepotrzebnie długich, przejdźmy nie mieszkając do sedna. Czego dotyczy wasz wynalazek, panie Janie Gutenberg?
– Druku. Dokładniej, drukowania tekstów.
Szarlej od niechcenia przerzucił leżące na ławie ksylografy, wyjął i pokazał jeden, na którym pod symbolem Trójcy Świętej widniał napis: BENEDICITE POPULI DEO NOSTRO.
– Wiem… – poczerwieniał lekko Gutenberg. – Wiem, panie, co dajecie do zrozumienia. Raczcie aliści zauważyć, że celem umieszczenia tekstu na waszym ksylografie, celem sporządzenia tego napisu, niezbyt długiego, przyznacie, snycerz musiał żmudnie rżnąć w drewnie ze dwa dni. A gdyby się pomylił nawet w jednej literze, cała praca na nic, musiałby zaczynać od nowa. A gdyby przyszło mu sporządzić drzeworyt dla, weźmy, całego psalmu sześćdziesiątego piątego, jak długo musiałby pracować? A gdyby chciał wydrukować wszystkie psalmy? A całą Biblię? Jak długo…
– Wieczność, ani chybi – przerwał Szarlej. – Waszmości zaś wynalazek, jak mniemam, likwiduje minusy pracy w drewnie?
– W znacznej mierze.
– Ciekawym.
– Jeśli pozwolicie, zademonstruję.
– Pozwolę.
Jan Gensfleisch von Sulgeloch zum Gutenberg otworzył swą torbę, wysypał zawartość na stół. I jął demonstrować, opisując swe czynności słowami.
– Wykonałem – mówił i pokazywał – z twardego metalu klocki z poszczególnymi literami. Litery na klocku są, jak widzicie, wyrżnięte wypukło, więc nazwałem to patrycą. Odbiwszy taką patrycę w miękkiej miedzi, otrzymałem…
– Matrycę – odgadł Szarlej. – To oczywiste. Wypukłe pasuje do wklęsłego jak tata do mamy. Słucham dalej, panie von Gutenberg.
– We wklęsłych matrycach – pokazywał bakałarz – mogę sztuką giserską wykonać odlewy, tyle, ile zechcę mieć buksztab, czyli czcionek. O, takich, proszę spojrzeć. Czcionki, których klocki idealnie do siebie przystają, układam… we właściwym porządku… na tej oto ramce… Ramka jest mała, dla celów demonstracyjnych, ale normalnie, zechcą panowie spojrzeć, jest ona wielkości stronicy przyszłej księgi. Jak widzicie, ustalam sobie długość wierszy. Wkładam kliny celem ustawienia równych marginesów. Ściskam ramkę żelazną obejmą, żeby mi się to wszystko nie rozpieprzyło… Smaruję tuszem, tym samym, którego używacie wy… Można poprosić o pomoc, panie Unger? Kładę pod tłoczydło… Na to kartę papieru… Panie Unger, szruba… I proszę, gotowe.
Na karcie, równiutko pośrodku, wydrukowane wyraźnie i czysto, widniało:
IUBILATE DEO OMNIS TERRA PSALMUM DICITE NOMINI EUIS
– Psalm sześćdziesiąty piąty – klasnął w dłonie Justus Schottel. – Jak żywy!
– Jestem pod wrażeniem – przyznał Szarlej. – Pod dużym wrażeniem, panie Gutenberg. Byłbym pod jeszcze większym, gdyby nie fakt, że powinno być „dicite nomini eius”, nie zaś „euis”.
– Ha-ha! – bakałarz rozpromienił się jak żak, któremu udał się figiel. – Z rozmysłem to uczyniłem! Celowo popełniłem pomyłkę składacza, znaczy, błąd zecerski. By zademonstrować, popatrzcie jeno, z jaką łatwością można dokonać korekty. Błędnie wstawioną buksztabę wyjmuję oto… Wkładam na miejsce właściwe… Szruba, panie Unger… I oto tekst poprawny.
– Bravo – rzekł Samson Miodek. – Bravo, bravissimo. Rzeczywiście robi wrażenie.
Nie tylko Gutenberg, ale i Schottel oraz Unger otwarli usta. Jasnym było, że mniej zdziwiłoby ich, gdyby odezwał się kot, podwórkowa statua świętego Łukasza albo malowany Sebastian z wielkim fiutem.
– Pozory – wyjaśnił, chrząknąwszy, Szarlej – czasem mylą. Nie jesteście pierwsi.
– I pewnie nie ostatni – dodał Reynevan.
– Przepraszam – rozłożył ręce olbrzym. – Nie mogłem się oprzeć pokusie… Będąc, bądź co bądź, świadkiem wynalazku, który odmieni oblicze epoki.
– Ha! – rozpromienił się Gutenberg, jak każdy artysta rad z pochwały, choćby i wygłoszonej przez sięgającego głową powały osiłka o obliczu idioty. – Tak właśnie będzie! Nie inaczej! Bo wyobrazić raczyć sobie chciejcie, cni panowie, uczone księgi w dziesiątkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to dziś nie brzmiało, może i w setkach egzemplarzy! Bez uciążliwego i wieki trwającego przepisywania! Mądrość ludzkości wydrukowana i dostępna! Tak, tak! A jeśli wy, cni panowie, mój wynalazek poprzecie, to ręczę wam, że to właśnie wasz gród, prześwietna Świdnica, po wsze czasy słynąć będzie jako miejsce, w którym zapłonął kaganek oświaty. Jako miejsce, z którego na świat cały rozeszła się światłość.
– Zaiste – przemówił po chwili Samson Miodek, swym łagodnym i spokojnym głosem. – Widzę to oczyma duszy mojej. Masowa produkcja papieru, gęsto pokrytego literami. Każdy papier w setkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to nie zabrzmiało, może i w tysiącach egzemplarzy. Wszystko po wielokroć powielone i szeroko dostępne. Łgarstwa, brednie, oszczerstwa, paszkwile, donosy, czarna propaganda i schlebiająca motłochowi demagogia. Każda podłość nobilitowana, każda nikczemność oficjalna, każde kłamstwo prawdą. Każde świństwo cnotą, każda zapluta ekstrema postępową rewolucją, każde tanie hasełko mądrością, każda tandeta wartością. Każde głupstwo uznane, każda głupota ukoronowana. Bo wszystko to wydrukowane. Stoi na papierze, więc ma moc, więc obowiązuje. Zacząć to będzie łatwo, panie Gutenberg. I rozruszać. A zatrzymać?