Letni deszcz. Kielich

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Letni deszcz. Kielich, Brzezi?ska Anna-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Letni deszcz. Kielich
Название: Letni deszcz. Kielich
Автор: Brzezi?ska Anna
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 393
Читать онлайн

Letni deszcz. Kielich читать книгу онлайн

Letni deszcz. Kielich - читать бесплатно онлайн , автор Brzezi?ska Anna

To mia?a by? po prostu grabie? jego ?ycia, kt?ra raz na zawsze zapewni Twardok?skowi dostatni? staro?? na po?udniowych wyspach, z dala od intryg bog?w i szlacheckiej rebelii. Niestety, zb?jca zd??y? zasmakowa? w kompanii szlacheckich pan?w braci i szczerze podziela ich zami?owanie do bitki, wypitki i ob?apki. Znaj?c zajad?o?? i dum? swoich nowych kamrat?w, wie te? doskonale, ?e zechc? pom?ci? zniewag? i na wie?? o zrabowaniu skarbca kap?an?w w ?lad za z?odziejem pu?ci si? kilka setek szabel. Waha si? wi?c i kr?ci, a? nieoczekiwanie z pomoc? przychodzi mu knia?, kt?ry akurat postanowi? zbrojnie zdusi? powstanie. Kiedy szlachta szykuje si? do wielkiej bitwy, zb?jca cichaczem wyrusza po wyt?sknione bogactwo. Nie przeczuwa jednak, ?e Ko?larz tak?e odrzuci? wszelkie powinno?ci, pozwalaj?c, aby poch?on??a go kohorta martwych w?adc?w. Teraz powraca w rodzinne strony na czele nieludzkich wojownik?w, kt?rzy za nic maj? zaszczyty i bogactwo, a ?akn? jedynie zniszczenia i mordu. Powstrzyma? mo?e go tylko Szarka, kt?ra – sp?tana moc? cudownej wody ze ?r?d?a ?mij?w – wci?? ?ni na dalekiej P??nocy, usi?uj?c pozna? przyczyn? swego przybycia do Krain Wewn?trznego Morza.

Zapewne jednak nie jest ni? ratowanie z opa??w zb?jcy Twardok?ska…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 44 45 46 47 48 49 50 51 52 ... 130 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Twardokęsek cofnął się, przerażony. Cokolwiek zdarzyło się na Wyspach Zwajeckich, jej dar spotężniał tak dalece, że zdawała się czytać mu w myślach.

– Czemuż nie? – ciągnęła Szarka. – Skoro od tylu lat hołubimy w kominach ogniowe koboldy i podbieramy pszczoły leśnemu ludkowi? Czemuż i one nie miałyby nam czegoś podebrać? Napatrzyłam się na to na Wyspach Zwajeckich – na dzieci z rozbitych statków, które przywabiły płaczem morszczynkę pod postacią morskiej krowy, aby wykarmiła je własnym mlekiem. Na wodnice splatające rybackie sieci po wioskach i podrzucające odmieńce na progi śmiertelnych ojców.

– Wżdy gadałem, że Zwajce ludzie dzikie, nieuczone – zauważył cierpko zbójca.

Nie sądził, aby dobiegły ją jego słowa. Z głową przechyloną na ramię nasłuchiwała szumu morza.

– Nawet bogowie nie potrafią dopilnować magicznego drobiazgu, co huka w studniach i chichocze w malinowych chruśniakach pomiędzy polami – wtrąciła wiedźma. – Tyle że zwajecki ludek mniej się kryje z ową poufałością. Co drugi woj ma za kmotrę kogoś spomiędzy przedksiężycowych. Jeśli w złej przygodzie w falę wpadnie, wnet go kuma – wodnicha na własnych plecach przez kipiel przeniesie i na bezpieczny brzeg wytaszczy.

– Jeno że po Górach Żmijowych trudno szczuraków w pokrewieństwo prosić – sarknął Twardokęsek.

– I tak dawniej bywało. – Wiedźma wzruszyła ramionami. – Nim się jeszcze Cion Cerenowe sługi na dobre rozkrzewiły po dolinach i jęły posyłać krucjaty w Góry Sowie. Przecie nie znikąd ci się biorą te sny wieszcze, co od nich po nocach skwierczysz a zębami zgrzytasz jako potępieniec…

Zbójca aż na gębie posiniał ze złości na zniewagę. Niby całą zimę cniło mu się za wiedźmą, a ledwie wróciła, miał ją ochotę zadusić.

– Tedy i wam nie trza cudować, żeście z sorelkami w komitywie – wypalił kąśliwie do Szarki, bo z wiedźmą nie było sensu się swarzyć. – Widno był tam który pradziadek nadto skłonny do obłapki z morskimi pannami.

– Mnie, zbójco – Szarka rzuciła mu kose spojrzenie – od maleńkości wodna panna chowała i znałam ich pieśni, nim mnie jeszcze dobrze ludzkiej mowy nauczono. A potem Jill Thuer wyłożyła mi dobitnie parantele moich dziadów. Także tych, którzy brali do łożnicy przedksiężycowe. I zadbała, żebym wiedziała dokładnie, jaką krwawą przemianą Zird Zekrun wplata istotę sorelek w ciało Wężymorda. Czy chcesz o tym posłuchać, zbójco? – Ściągnęła brwi. – Chcesz posłuchać, jak dwoma mieczami przybiłam moją niańkę do gobelinu, na którym królewskie charty ścigały jelenia o porożu z czystego srebra?

Zbójca poczuł mdłą falę obrzydzenia w gardle. Śnił o niej przez te zimowe miesiące noc po nocy, a przecie zdążył zapomnieć o trawiącym ją obłąkaniu.

– Jak nacięłam własne nadgarstki i nasza krew zaczęła się mieszać? – mówiła Szarka. – Dwubarwna krew, żeby dwoje spleść w jedno i połączyć? Z każdą uronioną kroplą pochłaniałam ją coraz bardziej, aż na koniec miałam dość mocy, by uderzyć w samym sercu ich krainy. A potem zabijałam je kolejno, jedną po drugiej, aby na koniec sięgnąć jeszcze głębiej i aby krew splamiła korzenie traw i podziemne źródła.

– Jak wtedy, gdy Wężymord splugawił jasne źródło Ilv – rzekł ochryple.

– Nie – potrząsnęła głową. – Ja jestem z ich krwi i nie mogłam zatkać uszu woskiem, a wody ze źródeł unlinned nie niweczą czarów, co zmieniają śmiertelników w kamień. Chcesz poznać moją historię, zbójco? Naprawdę chcesz?

– Tak – odparł.

Własny głos wydał mu się obcy.

Szarka zaśmiała się. Patrzyła w morze.

– Tam, skąd przychodzę, zbójco, sorelki nie zsyłają rybackim łodziom przyjaznych wiatrów i w czas jesiennych pozdrowień nie znoszą kniaziom sznurów pereł w podarunku. – Podciągnęła wyżej nogi i oparła brodę na kolanach. – Każdego roku ich kraina roiła się szarańczą, wężami i błotną gorączką, co pustoszy całe miasta, a one chodziły nierozpoznane pomiędzy ludzkimi siedzibami i odmieniały w krew wodę w studniach. Widziałam błękitne trawy, jak z każdą wiosną rozkwitają trującym kwieciem, co niesie ludziom szaleństwo, i dziwne deszcze, po których pola stawały się jałowe, a kobiety schły i marniały bezdzietnie. Widziałam wieśniaków o źrenicach białych niczym mleko, ponieważ ośmielili się spojrzeć na unlinned w jej prawdziwej postaci, kiedy o świcie zawołała do nich z głębi leśnego strumienia. Więc nie mów mi o jasnym źródle Ilv, zbójco, bo nie masz pojęcia, czym była kraina, którą zniszczyłam.

– Była żywa – przerwała wiedźma.

Żadna z nich nie mówiła do zbójcy. Miał wrażenie, że tylko powtarzają słowa, bo toczyły tę rozmowę przez całą zimę, ale niczego nie zdołały rozstrzygnąć.

– Ja też byłam żywa! I słyszałam ich krzyki, kiedy ogień sięgnął traw i spopielił unlinned jak wyschnięte siano. Byłam też żywa, gdy płomienie szły ku mnie poprzez komnaty zamku. Rozumiesz to?

– Tak. – Wiedźma przechyliła głowę na ramię. Jej źrenice były wielkie, rozdęte magią.

– Nie rozumiesz. – Szarka potrząsnęła głową. – Nawet ty. Jeśli naprawdę chcesz znać różnicę pomiędzy mną i Wężymordem, spytaj Koźlarza, jakim głosem wołała tamtej nocy w rdestnickiej świątyni umierająca Bad Bidmone. Ale wówczas też nie zdołasz zrozumieć, wiedźmo, bo w twojej krwi nie szumi ta sama błękitna magia, co ożywiała trawy w ich przeklętej krainie, daleko stąd. Nie mam żadnej ochrony przed skowytem konających parthenoti. Nic prócz jadziołka, który w rozpadającej się wieży Nur Nemruta zdołał wydobyć mnie na powierzchnię.

Zbójca w milczeniu gryzł sosnową gałązkę. Niepotrzebnie czekał na nią przez całą zimę i na złamanie karku pędził przez puszczę. Równie dobrze mogło go tu nie być.

– I który co noc przywołuje z twojej pamięci głosy konających. – Jasnowłosa niewiastka zmarszczyła brwi. – Krew i łopot płomieni. I śmierć. Odpędzisz go albo pociągnie cię ze sobą w zagładę.

– On jest moją pamięcią. – Szarka ze znużeniem przymknęła oczy. – I zanadto go potrzebuję. Przez całą zimę łudziłam się, że dość będzie, gdy usiądę pomiędzy nimi pod poprzecznym bierzmem rzeźbionym w żmijowe sploty…

– Ale byłaś tam – wtrącił cicho zbójca. – Pomiędzy swoimi. Jak przystoi zwajeckiej kniahince.

Z nagła gorycz napłynęła mu do gęby. Całą zimę śnił o niej, wyobrażał sobie ten dzień, jak przypłynie do Urocznej Przystani, a potem znów powędruje samotrzeć z wiedźmą poprzez Krainy Wewnętrznego Morza. Jak dawniej. Jak zeszłej wiosny.

Był durniem.

– Tak. – Szarka uśmiechnęła się do siebie. – Siedziałam pomiędzy panami, z roztruchanem pełnym syconego miodu, i słuchałam, jak sędziowie wyliczają przodków Selli aż do wichrowej sevri z kohorty Org Ondrelssena. Pływałam w łodzi z pojedynczym żaglem pomiędzy rafami morskich węży i polowałam z harpunem na biełuchę większą od skalmierskich wołów. Jednak krew została przelana, a ja nigdy nie będę śpiewać z sorelkami w Cieśninach Wieprzy o błękitnych łąkach, które nie istnieją w żadnym ze światów. – Zaśmiała się urwanym śmiechem.

Zbójca otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale wiedźma uczyniła szybki gest, nakazując mu milczenie.

– Opasali mi czoło diademem z szafirów i turkusów, narzucili na ramiona płaszcz z sobolowego futra. Tylko ja wciąż byłam ta sama, jak wówczas, kiedy przypłynęłam na Tragankę w kubraku zdartym z konającego norhemna. Zupełnie ta sama. Dzień za dniem kradłam tej obcej dziewczynie jej los – ojcową radość, sławę u współplemieńców, pieśni o krwi Iskry. Nawet jej imię!

– On w to wierzy – odezwała się wiedźma. – Dla Suchywilka zawsze będziesz Llostris.

– Tym gorzej – odparła sucho i znienacka zwróciła zielone oczy ku zbójcy. – Czy wiesz, jak to jest, Twardokęsek?

Bez słowa potrząsnął głową.

– Dość było wyciągnąć rękę, bo marzenia same naginały się ku palcom. Gorące i słodkie jak maliny rwane z krzaków wokół górskiego źródła. Mogłam mieć wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, kiedy zagrałam z Delajati kośćmi o własny los. Życzenia się spełniały. Jak w baśni. Jak gdybym naprawdę mogła odwrócić się, otrząsnąć pył z chodaków, wyczesać z włosów popiół… Jakbym nigdy nie patrzała w zwierciadle na mojego ojca zakłutego u bram donżonu dzidami niczym odyniec i nie widziała głowy Dumenerga nabitej na palisadę w noc moich zaślubin. Jakby nigdy nie było Świętej Llostris od Pożogi…

– O czym wy gadacie? – przerwał z trwogą zbójca.

– O tym, żeś się, Twardokęsek, dobrze sprawił! – Uśmiechnęła się kątem ust. – Powinnam była zgadnąć, że starczy, abym postawiła stopę na tej przeklętej ziemi, a wszystko zacznie się na nowo. Przez ciebie.

W pierwszej chwili zabrakło mu języka w gębie. Nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim, czego dla niej dopiął i dokonał, śmie mu czynić wyrzuty.

– Ja? – ryknął wreszcie wściekle. – Jam dla was przez całą zimę tyłek po wertepach tłukł, karku nadstawiałem w służbie tego zapowietrzonego książątka, mało mię Pomorcy nie zasiekli, a wy się jeszcze krzywicie?

– Nie krzywię się. – Szarka potarła skronie. – To nie twoja wina. Znałam przecież wzory i powinnam była wiedzieć, że nie wystarczy odwrócić się i odejść, bo Delajati wyczaruje mi Zakon Gwiazdy, choćby z błota i kurzego łajna. Nie sądziłam jednak, że wykorzysta właśnie ciebie.

– To jeno kawałki blaszki. – Zbójca wzruszył ramionami. – Sam ludziom gadam bez przerwy, żeby je porzucili.

– Ale nie słuchają?

– Ano, nie słuchają – przyznał niechętnie. – Sami widzicie. – Splunął z niesmakiem w piasek. – Głupia jest ludzka natura i na strach niebaczna.

– I jak wosk w rękach bogów – dodała miękko Szarka. – Cóż, rzeczy dzieją się tak czy inaczej, a ty mnie nazwałeś za sprawą tego znaku. Tyle że pamiętam, jak mi te gwiazdki ostatnio w oczy świeciły – na ścierwie, na piszczelach kościotrupów. Moim własnym imieniem. Sharkah, zabójczyni bogów. Nic nie rzekł. Na to nie było odpowiedzi.

– Może nie powinnam była cię, Twardokęsek, wlec poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, żebyś na końcu stał się narzędziem w ręku bogini. Może trzeba cię było zostawić w tragańskiej ciemnicy.

1 ... 44 45 46 47 48 49 50 51 52 ... 130 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название